Autor zdjęcia: wigrysuwalki.eu - oficjalna strona Wigier Suwałki
Maciej Wichtowski, obrońca Wigier Suwałki, dla 2x45: Latem chcę trafić do Ekstraklasy, taki jest mój cel
- Na boisku nie miałem wrażenia, żeby nie chciano nas w finale Pucharu Polski. Powiem więcej: ogólnie sędzia dobrze prowadził rewanż z Arką, mimo że za tego karnego byliśmy wściekli, bo Kamil Zapolnik nawet nie zagrał piłki ręką - mówi w dłuższej rozmowie z www.2x45.info obrońca Wiger Suwałki, Maciej Wichtowski. W Gdyni był kapitanem swojego zespołu.
Przemysław Michalak (www.2x45.info): - Kilka dni po rewanżu z Arką Gdynia w półfinale Pucharu Polski czujecie bardziej złość i żal, czy dumę, że wbrew wszystkim walczyliście do końca?
Maciej Wichtowski: - Bardziej czujemy dumę. Jesteśmy zadowoleni ze swojej postawy w Gdyni. Na początku szatnia kipiała ze złości, zwłaszcza że na początku mówiono nam, że nie było spalonego przy bramce na 5:2. Później się okazało, że jednak minimalny był. Jest trochę niedosytu, ale zostawiamy to za sobą. Skupiamy się na I lidze, zwłaszcza że mamy szansę walczyć o najwyższe cele.
- Komentarze z waszej strony były bardzo ostre. Prezes Dariusz Marzec napisał na Twitterze, że sędziowie nie chcieli Wigier w finale. Dzień później podobnie twittował trener Dominik Nowak.
- Czytałem te wypowiedzi. Trudno, żeby nie było żalu z naszej strony, bo finał znajdował się na wyciągnięcie ręki. I tak jednak w Pucharze Polski osiągnęliśmy wynik ponad stan, nikt na starcie nie mógł zakładać, że dojdziemy aż do półfinału.
- Na boisku też mieliście odczucie, że jesteście niechciani w finale?
- Jeśli o mnie chodzi, nie miałem takiego wrażenia. Powiem więcej: sędzia generalnie dobrze prowadził ten mecz. To był jego pierwszy raz jeśli chodzi o spotkanie na takim poziomie i o taką stawkę. Do tej pory gwizdał głównie w II lidze i to też od niedawna.
- Patrząc na chłodno, wyraźne pretensje możecie mieć tylko o tego karnego z kapelusza na 1:2.
- Byliśmy wtedy wściekli, bo sędzia główny zasugerował się podpowiedzią asystenta, który też widział wszystko z odległości 20-30 metrów. Kamil Zapolnik wykonał jakiś ruch ręką, tyle że nie ma mowy o żadnym zagraniu ręką, przyjął piłkę klatką piersiową. Mówiłem sędziemu, że ciężko się napracowaliśmy na taki wynik, a on teraz podejmuje kluczową decyzję, której sam nie jest pewien. Niestety jej nie zmienił, Arka złapała kontakt i ostatecznie ten jeden gol przesądził.
- Koniec końców Wigry będą jednak dobrze wspominane w PP, każdy z was się trochę wypromował. Nawet kibice Arki po meczu bili wam brawo.
- To było niezwykle miłe, docenili, ile serducha i potu włożyliśmy w ten mecz. Chyba każdy obserwator zakładał, że spotkanie będzie raczej spokojne, bez większej historii i Arka mimo kryzysu pewnie awansuje. Pokazaliśmy, że wcale nie jesteśmy gorsi od ekstraklasowego rywala i to na jego terenie.
- Pytanie, co się z wami stało w pierwszym meczu? Zagraliście jeszcze gorzej niż Arka w rewanżu, bezdyskusyjne 0:3. Nie podołaliście mentalnie?
- Arka nas wtedy wypunktowała. Podłamaliśmy się po drugim golu, który padł przez duże nieporozumienie między obrońcą a bramkarzem. Nie chcę się na siłę tłumaczyć, ale nadal uważamy, że termin tego meczu mógł być dużo lepszy. Sezon wcześniej w półfinale Pucharu Polski znalazło się Zagłębie Sosnowiec i pierwsze starcie z Lechem miało dopiero po dwóch wiosennych kolejkach w I lidze. My z Arką zmierzyliśmy się tydzień po powrocie ze zgrupowania i wyjściu z samolotu...
- W lidze dość niespodziewanie wmieszaliście się do walki o awans, czego chyba nawet sami nie zakładaliście...
- Nie do końca się zgodzę. Może nie zakładaliśmy na starcie sezonu, ale bardzo dobrze wystartowaliśmy. Wiedzieliśmy, że mamy dobry, młody zespół, wielu chłopaków nie grało jeszcze w Ekstraklasie i chętnie by ten stan rzeczy zmieniło. Teraz widzimy, że nie ma znaczenia czy nazywasz się Chojniczanka Chojnice czy Miedź Legnica, każdy może awansować. Jesteśmy w dobrej formie, nawet w przegranych meczach z Miedzią i Stalą Mielec graliśmy tak, że powinniśmy wyciągnąć znacznie więcej. Zostało 10 kolejek, w każdej celujemy w zwycięstwo i zobaczymy.
- Nie gracie pod dużą presją. Ciśnienie na awans to mają w Katowicach i Legnicy, wy tylko możecie.
- Dokładnie, może to właśnie stawia nas w uprzywilejowanej sytuacji. Sami nie dokładamy sobie presji. Wiemy, że możemy powalczyć, ale podchodzimy do tematu spokojnie. Nie wybiegamy za bardzo do przodu, lepiej iść krok po kroku.
- Jesienią przeżywaliście poważny kryzys. Co się z wami działo?
- Każda drużyna ma słabszy okres, ale u nas trwał zdecydowanie za długo, bo aż dwa miesiące. Nie wygraliśmy dziesięciu meczów z rzędu. Możemy żałować, bo kilka punktów więcej dziś miałoby olbrzymie znaczenie. Brakowało nam skuteczności i trochę szczęścia. Gdy pierwsi traciliśmy bramkę, podłamywaliśmy się i składaliśmy broń. Tyle dobrze, że wygrzebaliśmy się z dołka jeszcze w tamtej rundzie, zakończyliśmy ją trzema kolejnymi zwycięstwami, a na wiosnę idzie nam całkiem nieźle.
- Trener Dominik Nowak zwracał wtedy uwagę, że nałożyło się dużo meczów wyjazdowych daleko od domu, a w międzyczasie jeszcze Puchar Polski. Ciągle byliście w podróży.
- To faktycznie mogło mieć jakieś znaczenie. Tu wyjazd do Tychów, zaraz potem do Nowego Sącza i tak dalej. Nawet jeśli zdobywasz jakieś punkty i jesteś w lepszym humorze, to jak wracasz do Suwałk o 5 czy 6 rano, musi to być męczące. Taka specyfika Suwałk, każdy, kto przychodzi do Wigier powinien się z tym liczyć. Trener musiał wprowadzać rotacje w składzie i może stąd brały się niekorzystne wyniki.
- Macie swoje sposoby, jak przetrwać wiele godzin spędzonych w autokarze?
- Tak, choć to raczej nic oryginalnego w porównaniu z innymi drużynami. Podłoga w trakcie podróży ciągle jest zajęta, leżymy na zmianę, staramy się jak najlepiej odpoczywać. Każdy bierze ze sobą poduszki i maty, jakoś ten czas wtedy leci.
- Skończył pan w tym roku 26 lat, wchodzi w wiek najlepszy dla piłkarza. Pora na występy w Ekstraklasie?
- Miejmy nadzieję, że już od lipca, najlepiej z Wigrami. Taki jest mój cel.
- A jeśli Wigry nie awansują?
- To mój cel się nie zmieni. Na razie jednak robię wszystko, żeby awansować z Wigrami. Stać nas na to, możemy to uznać za coś realnego.
- Oglądając mecze Ekstraklasy i patrząc na niektórych obrońców, myśli pan sobie "mógłbym być na ich miejscu"?
- Zdarza się. Nawet nasz mecz w Gdyni pokazał, że już dziś nie ma przepaści między pierwszoligowcem a ekstraklasowiczem. Każdy piłkarz chce grać na jak najwyższym poziomie, ja nie stanowię wyjątku. W I lidze gram już kupę lat i chciałbym wykonać krok do przodu. Jak na 26 lat mam już spore doświadczenie. Sam jestem ciekaw, jak dalej potoczą się moje losy.
- Pańska dotychczasowa kariera toczyła się trochę okrężnym torem. Uzbierał pan już ponad 80 meczów w I lidze dla Warty Poznań i w 2013 roku... wylądował szczebel niżej.
- Po spadku Warty do II ligi chciałem zmienić otoczenie, ale nikt mi za bardzo nie pomógł, żebym utrzymał się na pierwszoligowym froncie. Skoro spadliśmy, to raczej nie błyszczałem, nie byłem już jednak anonimem na zapleczu Ekstraklasy i liczyłem, że inny klub mnie tam zatrudni. Rzeczywistość okazała się taka, że musiałem iść do drugoligowego Radomiaka Radom. Może jednak ten krok w tył, a potem nawet pójście na chwilę do trzecioligowego Lubonia, dały mi takiego motywacyjnego kopa, że dzięki temu jestem dziś wyżej...
- Brakowało panu agenta?
- Przez kilka lat miałem podpisaną umowę z pewną grupą menadżerską, ale nie za bardzo mi pomogła. Więcej musiałem działać na własną rękę.
- Wspomniał pan o epizodzie w III lidze. Dlaczego poszedł pan do Fogo Luboń?
- Po rundzie w Radomiaku wybrałem się na testy do Sandecji Nowy Sącz. Zadzwonił trener Ryszard Kuźma, skorzystałem z zaproszenia. Wydaje mi się, że byłem bliski podpisania kontraktu, ale ostatecznie po dwóch tygodniach pobytu temat upadł. To już był luty, wszyscy w zasadzie pozamykali kadry i groziło mi zostanie na lodzie. Poszedłem więc do pobliskiego Lubonia, który trenował wtedy Jarosław Araszkiewicz, prowadzący mnie wcześniej w Warcie. Musiałem gdzieś grać, zaliczyłem kilka występów w III lidze, potem na chwilę wróciłem do Warty i wreszcie wylądowałem w Wigrach, gdzie zostałem na dłużej.
- Klub z Lubonia z dnia na dzień stracił sponsora.
- Tak, drużyna w trakcie sezonu została wycofana z rozgrywek. Fogo sponsorowało też Lecha Poznań i kluby żużlowe, ale w III lidze nie zamierzało już inwestować, więc musiałem szukać nowego pracodawcy.
- W Warcie przeżył pan rządy Pyżalskich. Faktycznie mieliście wtedy ptasie mleko i brakowało tylko wyników?
- Można tak powiedzieć. Pierwsze pół roku z nowymi właścicielami było naprawdę super. Pensje i premie zaczęły być wypłacane na czas, pojawiły się wyjazdy na zagraniczne obozy. Dużo zmieniło się na lepsze, warunki do grania były naprawdę komfortowe. Skład mieliśmy bardzo mocny, ale chyba nie mieliśmy drużyny, nie tworzyliśmy kolektywu. Właścicielom brakowało cierpliwości, często wykonywali nerwowe ruchy. W każdym okienku transferowym wielu przychodziło i odchodziło, zmieniali się kolejni trenerzy. To nie pomagało w osiąganiu dobrych wyników, nad czym bardzo ubolewam, bo jestem wychowankiem Warty. Chciałem osiągnąć sukces z tym klubem, celem był awans do Ekstraklasy.
- Krótko mówiąc, zabrakło ludzi znających się na piłce, którzy odpowiednio pokierowaliby klubem?
- Niewykluczone. Nazwiska w kadrze były naprawdę mocne, ale ciągle czegoś brakowało, graliśmy w kratkę. A gdy szefostwo nerwowo reagowało, atmosfera gęstniała i być może to było powodem naszych niepowodzeń.
- Pyżalscy często ingerowali w bieżące sprawy zespołu?
- Nieraz dochodziło do rozmów, oczywiście głównie wtedy, gdy przeżywaliśmy gorszy okres. Pytali, czego jeszcze potrzeba i dlaczego nie wygrywamy tak jak to miało miejsce zaraz po ich przyjściu. To raczej mało przyjemne sprawy dla zawodników, ale właściciele mieli właśnie taki sposób zarządzania klubem i trzeba było to zaakceptować.
- Można to porównać do Polonii Warszawa Józefa Wojciechowskiego? Tam każdy wiedział, że dostaje wysoki kontrakt, ale musi liczyć się z tym, że będzie obrywał bardziej niż w innych klubach.
- Chyba tak. Nie ma co ukrywać, kolejni przychodzący piłkarze zarabiali dużo, a wyników na miarę oczekiwań ciągle nie było. Frustracja prezesów rosła, chcieli Ekstraklasy, ale nie potrafili działać długofalowo. Wystarczy spojrzeć na GKS Katowice - tyle lat męczy się w I lidze, co roku zamierza awansować i nic. Wcześniej trudno było wejść do elity Termalice czy Arce Gdynia, też trwało to latami. Trzeba cierpliwie budować drużynę, tworzyć kolektyw i wtedy można coś osiągnąć.
- Co do Ekstraklasy, mógł pan do niej zawitać już w 2011 roku.
- Zgadza się. Trenowałem wtedy z Widzewem Łódź. W grudniu przyjechałem na tygodniowe zapoznanie, a od stycznia miałem być już pełnoprawnym zawodnikiem. Trenerem był wtedy Czesław Michniewicz. Niestety, plany nie wypaliły i nawet dziś nie wiem do końca, z jakiego powodu. Słyszałem tylko, że jeden z wiceprezesów postanowił sprowadzić jakiegoś obcokrajowca zamiast postawić na młodego chłopaka z I ligi...
rozmawiał Przemysław Michalak