Autor zdjęcia: sandecja.com.pl - oficjalna strona Sandecji Nowy Sącz
Maciej Małkowski dla 2x45: Nie czujemy się stuprocentowym liderem, co nie znaczy, że nie chcemy awansować
Maciej Małkowski znakomicie spisuje się wiosną w barwach Sandecji Nowy Sącz, która została liderem I ligi. Z doświadczonym pomocnikiem rozmawiamy nie tylko sprawach bieżących. - Do 23. roku byłem anonimową postacią w GKS-ie Jastrzębie. Jestem zadowolony z tego, co osiągnąłem w karierze i bardziej patrzę pod tym kątem niż na to, czego ewentualnie zabrakło - mówi dwukrotny reprezentant Polski w rozmowie z www.2x45.info.
Przemysław Michalak (www.2x45.info): - Powiedzieć, że jest pan w formie, to nic nie powiedzieć. To najlepsze momenty w pana karierze?
Maciej Małkowski: - Trudno powiedzieć, nie pierwszy raz mam dobre chwile. Na pewno jest teraz powtarzalność na wysokim poziomie i z tego się bardzo cieszę. Przeszkadzają mi tylko drobne kontuzje, przez nie opuściłem wiosną trzy mecze, ale oprócz tego na nic nie mogę narzekać.
- Są jakieś konkretne przyczyny, dla których osiągnął pan taką dyspozycję?
- Już przed sezonem mówiłem, że pod wodzą Radosława Mroczkowskiego świetnie przygotowaliśmy się do sezonu i zimą w tym względzie nic się nie zmieniło. Cała drużyna dobrze prezentuje się na boisku i jeśli tylko jesteśmy skoncentrowani, to bardzo trudno nas pokonać.
- Jeżeli spojrzeć wstecz, chyba tylko w sezonie 2010/11 grał pan równie dobrze.
- Możliwe, że tak. Gdy pan zapytał na początku, to właśnie ten drugi sezon w Bełchatowie przeszedł mi przez myśl. Prowadził nas wtedy Maciej Bartoszek i szczególnie jesienią byłem w bardzo dobrej formie.
- Czuje się pan liderem Sandecji?
- Na pewno jestem w gronie kilku starszych i doświadczonych zawodników, którzy muszą wziąć na swoje barki odpowiedzialność za drużynę. Staram się to robić i myślę, że to także jeden z powodów moich udanych występów w ostatnim czasie.
- Po wygranej ze Stalą Mielec staliście się sensacyjnym liderem I ligi. Jaki widok z samego szczytu?
- Przyjemny, ale szczerze mówiąc, nie pompujemy się zbytnio tym faktem. Tabela jest bardzo spłaszczona, w poprzednich sezonach na tym etapie rozgrywek przeważnie wszystko rozgrywało się między 2-3 drużynami, które przerastały resztę. Teraz jest zupełnie inaczej. Gdybyśmy przegrali w sobotę z Chrobrym Głogów, od razu możemy spaść na piąte miejsce. Nie czujemy się takim stuprocentowym liderem, podejrzewam, że czołówka będzie się ciągle tasować. Na razie myślimy tylko o najbliższym meczu.
- Apetyt zaczyna rosnąć w miarę jedzenia?
- Na początku sezonu powiedzieliśmy sobie w szatni, że na tabelę będziemy patrzeć po ostatniej kolejce. Wtedy będzie się liczyło, które miejsce zajmujemy. Fajnie, że do tej pory zdobyliśmy najwięcej punktów, ale to wszystko jest tak kruche, że nie ma się co na zapas zachwycać. Sądzę, że już wszyscy w Sandecji poukładali sobie w głowach, żeby żyć z meczu na mecz i tak będzie do ostatniej kolejki.
- Mocno się pan asekuruje, ale nie powie mi pan, że lider na tym etapie sezonu nie jest zainteresowany awansem...
- Jasne, że nie powiem, każdy chce grać o jak najwyższe cele. Mistrzostwa Polski nie możemy zdobyć, ale możemy awansować do Ekstraklasy i zrobimy wszystko, żeby było jak najlepiej, ale czy coś się zmieni, jeśli teraz zadeklaruję to czy tamto? Bez wątpienia pomaga nam, że nie czujemy dużej presji, ona jest w Katowicach czy Legnicy. Nie ma przesadnej napinki ani ze strony władz klubu, ani w mieście, ani w sztabie szkoleniowym i nie ukrywam, że dzięki temu czasami łatwiej o zwycięstwa.
- Tak szczerze: przychodząc latem 2015 roku do Sandecji nastawiał się pan, że będzie już tylko pierwszoligowcem?
- Ciężkie pytanie, ale z perspektywy czasu mogę stwierdzić, że podjąłem dobrą decyzję i nie mam czego żałować. To był trudny moment. Spadliśmy z Bełchatowem z Ekstraklasy, a w życie weszły przepisy umożliwiające takim klubom rozwiązywanie kontraktów z zawodnikami, wielu nie miało przez to spokojnej głowy. Na szczęście dziś widać, że moje dalsze losy dobrze się potoczyły.
- Wybierając Sandecję wrócił pan do I ligi po ośmiu latach nieprzerwanej gry na najwyższym szczeblu. Był szok?
- Pierwsze pół roku było ciężkie pod każdym względem, musiałem przystosować się do nowych realiów. Potem już jakoś poszło.
- Trudniej było przestawić się odnośnie poziomu sportowego, czy stadionów i całej otoczki?
- Jedno i drugie stanowiło problem, ale najbardziej odczuwalna była zmiana poziomu. W I lidze dominuje walka. Tutaj bardzo dużo drużyn myśli tylko o obronie i zachowaniu koncentracji. Ustawią się całym zespołem na swojej połowie, licząc, że z przodu zawsze coś wpadnie. Takie mecze są normą.
- Zastanawiał się pan czasem, czego zabrakło, żeby nie być tylko jednym z wielu w Ekstraklasie? Po sezonie 2010/11 wydawało się, że może pan nawet dostać poważniejszą szansę w reprezentacji, a jednak kolejnego kroku do przodu nie było.
- Moja przygoda z piłką jeszcze trwa, ale już wiem, że będę ją dobrze wspominał. Do 23. roku życia byłem postacią raczej anonimową, grałem w pierwszoligowym GKS-ie Jastrzębie, w którym zaczynałem od starej III ligi. Od skończenia osiemnastu lat walczyłem o to, żeby pokazać się przed szerszą publicznością i trafić do Ekstraklasy. W końcu dopiąłem swego, spędziłem w niej osiem sezonów, rozegrałem ponad 150 meczów, dwa razy wystąpiłem w reprezentacji. Nie brakowało piłkarzy z większym talentem, którzy mniej osiągnęli. Jestem zadowolony z tego, co mi się udało i bardziej patrzę pod tym kątem niż na to, czego ewentualnie mi zabrakło. Co nie znaczy, że już spocząłem na laurach. Wierzę, że czeka mnie jeszcze sporo dobrego.
- Jesienią 2010 roku zasługiwał pan na powołanie?
- Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Słyszałem głosy, że powinienem dostać szansę, ale to nie zawodnik decyduje...
- Rozczarowaniem był pana pobyt w Zagłębiu Lubin. To wina ówczesnej specyfiki tego klubu?
- Złożona kwestia. Na początku na pierwszym miejscu były u mnie sprawy rodzinne. Zmiana otoczenia odbywała się na wariackich papierach. W ciągu tygodnia musieliśmy się przeprowadzić, a akurat wtedy żona miała termin porodu naszej pierwszej córki. Ostatecznie przyszła ona na świat już w Lubinie. Może to zamieszanie utrudniło mi trochę wejście do zespołu? Liczyłem na więcej w Zagłębiu, choć dobre momenty też miałem. Nie powiedziałbym, że chodzi o jakiś fatalny okres. Rozegrałem tam dwa sezony, z Ekstraklasy nie spadłem. To stało się dopiero rok później.
- Odchodząc z Zagłębia czuł pan, że ten klub może zaraz spaść do I ligi?
- Taka a nie inna polityka działaczy doprowadziła do kiepskiego końca. Nie mówię tu o sobie, ale pozwolenie na odejście takich piłkarzy jak Szymon Pawłowski czy Costa Nhamoinesu - potem w barwach Sparty Praga najlepszego obrońcy ligi czeskiej - nie mogło pozostać bez konsekwencji. Jeszcze 4-5 innych zawodników nadawało się do gry o wysokie cele, a postanowiono wymienić prawie cały skład. I skończyło się to źle, choć tamten spadek pozwolił Zagłębiu obrać właściwy kierunek na kolejne lata.
- Później trafił pan do Górnika Zabrze, z którym rozstawał się w niemiłych okolicznościach. Ten transfer był największym błędem w karierze?
- Uważam, że nie. Generalnie pobyt w Górniku wspominam bardzo dobrze, nie żywię większej urazy do tego klubu. Postanowiłem rozwiązać kontrakt, ponieważ u trenera Roberta Warzychy nie dostałem szansy i to był jedyny powód. W Zabrzu trafiłem na fajnych ludzi, mogłem pracować z Adamem Nawałką. Czasu nie straciłem, ale mogłoby się tak stać, gdybym wtedy został i przez rok grał w trzecioligowych rezerwach jako stoper.
- Stoper?!
- Tak... Często graliśmy trójką środkowych obrońców i ja byłem jednym z nich.
- Czyli rozumiem, że ta scenka z Nawałką, który szybko ściągnął pana z boiska i coś nerwowo tłumaczył zaraz po zejściu nie zmienia pana opinii na jego temat? Kamerom to wtedy nie umknęło.
- Myślę, że każdy piłkarz Górnika z tamtego okresu bardzo dobrze wspomina trenera Nawałkę. Ani ja do trenera, ani trener do mnie nie miał później większych pretensji. Po tym zdarzeniu grałem u niego w pierwszym składzie, ale przyplątała się kontuzja i potem już w Górniku brakowało dla mnie miejsca. Współpraca z Adamem Nawałką nie była lekka, ale gruncie rzeczy była czystą przyjemnością, przy nim bardzo dobrze prezentowaliśmy się na boisku.
- Co wtedy Nawałka z taką pasją panu przekazywał?
- Trudno stwierdzić... Trener nigdy mi tej sytuacji nie wyjaśniał, a ja nie drążyłem. Zacisnąłem zęby, ciężko pracowałem, trener to widział i nadal u niego grałem.
- Wielu piłkarzy współpracujących z obecnym selekcjonerem żałowało, że nie trafiło na niego wcześniej. Pan też?
- Przychodziłem do Górnika już jako zawodnik ukształtowany, ze sporym doświadczeniem. Najwięcej skorzystali młodsi - Krzysiek Mączyński i Mateusz Zachara pracowali z nim znacznie wcześniej, on ich ukształtował. Krzysiek jest dziś podstawowym reprezentantem, co mówi wszystko.
rozmawiał Przemysław Michalak