Autor zdjęcia: lechita.net
Dawid Kownacki wrócił do punktu wyjścia. Musi wyjechać za granicę, tak będzie najlepiej dla wszystkich
Każdy szanujący się tegoroczny maturzysta, widząc na zadaniu egzaminacyjnym sinusoidę, powinien od razu połączyć fakty i skojarzyć ją sobie z Dawidem Kownackim. Ta krzywa linia, wbrew pozorom, doskonale ilustruje cały sezon w wykonaniu napastnika Lecha Poznań. Charakteryzuje się swoją nieregularnością. Raz jest wysoko, raz nisko. Zupełnie jak w przypadku Kownackiego, który najpierw nie łapał się nawet na ławkę u Jana Urbana, potem rozkwitł u Nenada Bjelicy, aż w końcu niemalże wrócił do punktu wyjścia. Znów zawodzi i nie strzela goli.
Zbliża się okres wszelakich podsumowań, więc oceńmy - jaki to był dla niego sezon? Po kolei. Jeden z najbardziej utalentowanych polskich napastników po bardzo dobrej rundzie w Kolejorzu, zimą stał się obiektem zainteresowania wielu zagranicznych marek. Nie wzięło się to z niczego. Zatrudnienie w Lechu wraz z początkiem września Nenada Bjelicy podziałało na zawodnika, jak powietrze na tonącego płetwonurka. Chęć wyciągnięcia młokosa z Poznania przejawiała w styczniu głównie włoska Fiorentina – według Super Expressu na stole leżała oferta rzędu 3 milionów euro. Nie zadowoliła ona działaczy, którzy życzyli sobie co najmniej 4 milionów, jak i dużego procentu od kolejnego transferu. Nie ma też co ukrywać, że myślącemu wówczas o włączeniu się do walki o mistrzostwo Polski Lechowi nie do końca uśmiechało się oddanie tak wartościowego zawodnika już w styczniu. Wszyscy w stolicy Wielkopolski woleli poczekać jeszcze kilka miesięcy, do lata.
Czy było warto? Mądry Polak po fakcie. Prześledźmy, jak wyglądała jesień w wykonaniu Kownackiego. W oczy rzuciły się dwa okresy. Panowanie Jana Urbana, gdzie na przestrzeni siedmiu spotkań zaliczył zabójczą liczbę dwudziestu minut, jak i czas rządów Nenada Bjelicy. U aktualnego szkoleniowca rozpędzał się powoli – najpierw przesiedział dwa spotkania na ławce rezerwowych, potem zaczął zaliczać epizody, aż w końcu przebił się do pierwszej jedenastki. Przy okazji Lech nagle zaczął naprawdę solidnie punktować. Sporym nadużyciem byłoby co prawda stwierdzenie, że jest to w głównej mierze zasługa jednego zawodnika, jednak fakty są dość klarowne. Z Kownackim w pierwszym składzie Lech wygrał cztery z sześciu ostatnich spotkań rundy jesiennej (gdzie zresztą bohater tekstu trzykrotnie wpisał się na listę strzelców). Raz w tym czasie musiał wejść z ławki – pojawił się na ostatnie 19 minut w starciu z Koroną Kielce i zdobył zwycięską bramkę.
Bjelica postanowił mu zaufać, często sadzając na ławce Marcina Robaka, drugiego najskuteczniejszego strzelca jesienią w Ekstraklasie ex aequo z Konstantinem Vassiljevem. Robak na przestrzeni rundy wpakował piłkę do siatki aż 10 razy (Kownacki 4), ale od czasu pierwszego wyjścia Kownackiego w pierwszym składzie, meldował się na boisku od początku zaledwie raz. Właśnie wtedy, kiedy 19-letni napastnik po wejściu z ławki zapewnił Lechowi zwycięstwo.
Końcówka rundy pokazała, że Kownacki wreszcie jest w stanie przez całkiem długi okres ustabilizować formę i ze spokojem wygryźć ze składu najlepszego strzelca zespołu. Wcześniej często był mocno krytykowany za swoją słabą grę, głównie ze względu na fakt, że w tej lidze jest już od dawna i się nie rozwija. Tak mogło się przez dłuższy czas wydawać. Powolutku zbliżał się do stu występów w Ekstraklasie, a bramek czy asyst miał jak na lekarstwo. Jesień, a właściwie jej druga część, okazała się przełomowa.
Jednak nie na tyle, aby zdecydował się na kolejny krok. Pozostał w Poznaniu, mając pewnie z tyłu głowy drogę Roberta Lewandowskiego. Najpierw wygrać coś z Kolejorzem, potem myśleć o angażu za granicą.
Wejście w 2017 rok było bardzo przekonujące. Trafił z Termaliką, Piastem i dwukrotnie z Pogonią. Z Lechią wszedł z ławki, następnie wpakował piłkę do siatki w meczu z Arką. Przez długi czas grał na bardzo dobrym poziomie. Tak stabilna gra w tak młodym wieku jest w naszej ekstraklasie rzeczą spotykaną mniej więcej tak często, jak Yeti na Mazurach czy potwór z Loch Ness w Zakopanem. Niestety później wszystko posypało się, jak domek z kart. Wspomniany mecz z Arką Gdynia, rozegrany 10 marca, jest bardzo ważną datą. Właśnie wtedy 19-latek ostatni raz wpakował piłkę do siatki. Od tego momentu zagrał w barwach Kolejorza dziesięć meczów, w których było go stać tylko na trzy asysty.
Powodów słabej dyspozycji jest wiele. Przede wszystkim widać, że Kownacki coraz bardziej się w Poznaniu męczy. Od dłuższego czasu głośno mówi się o jego zagranicznym transferze (Przegląd Sportowy podaje, że SC Freiburg jest w tej chwili najbardziej zainteresowany jego usługami). Na luz psychiczny "Kownasia" na pewno nie działa też fakt ostatnich wydarzeń w szatni Kolejorza. Zarząd Lecha miał nakłonić Bjelicę, by ten na Legię wystawił w pierwszym składzie Kownackiego kosztem Robaka, bo przyjechali go oglądać zagraniczni skauci. Naszym zdaniem to działanie na szkodę samego zawodnika. Nie jest w formie, nie potrafi złapać stabilizacji (na pewno nie pomaga fakt, że jest rzucany pomiędzy atakiem a skrzydłem), pewnie chciałby oczyścić głowę, tymczasem musi grać, bo klub widzi w nim realny zarobek.
Rollercoaster. Zaczęło się fatalnie, potem było wręcz wspaniale, teraz znów jest słabo. W ostatnim meczu Kownacki został wygwizdany przez własnych kibiców. Wciąż ma on szansę poprowadzić Lecha do mistrzowskiego tytułu, piłka nożna widziała przecież większe zwroty akcji. Nie zmienia to jednak faktu, że najlepiej dla wszystkich będzie, kiedy napastnik spakuje manatki i wyjedzie szukać szczęścia w innym kraju. Niestety w ostatnich tygodniach pomiędzy nim a Lechem stworzył się toksyczny związek.
Żeby rozwinąć talent, musi wyjechać za granicę. Najwyższy czas.