Autor zdjęcia: tspbb.pl - oficjalna strona Podbeskidzia Bielsko-Biała
Dariusz Łatka dla 2x45: Sąsiad na Łotwie zapytał, co ja tutaj robię. Nie wiedział, że gram w piłkę, taka popularność
Dariusz Łatka, były piłkarz m.in. Jagiellonii, Korony i Podbeskidzia, jakiś czas temu zniknął nam z radarów. Postawił na karierę żony i wyjechał na Łotwę. Początkowo chciał zawiesić buty na kołku, a skończył... w europejskich pucharach. Nam opowiada o początkach swojej kariery i czasie spędzonym na Łotwie. Jakie pojęcie o piłce mają Łotysze? Kto słono zapłacił za lekceważenie jego klubu? Z jakiego powodu śmiał się z Janusza Filipiaka? - Jelgava jest jednym z czołowych klubów na Łotwie, a jej budżet oscyluje w granicach 350 tysięcy euro. Jak na nasze warunki to żadne pieniądze - opowiada Łatka w rozmowie z www.2x45.info.
Norbert Skórzewski (www.2x45.info): - Karierę zaczynał pan w Wiśle Kraków. Nie było wtedy szans się przebić?
Dariusz Łatka: - W drużynie seniorów było trudno. Telefonika została głównym sponsorem, było wielu reprezentantów kraju, zawodników, którzy wrócili zza granicy - Rysiu Czerwiec, Krzysiek Bukalski. Można by tak wymieniać. Radek Kałużny występował wtedy w kadrze. W jednym miejscu znalazło się wielu bardzo dobrych graczy.
- To był okres, w którym przychodziły coraz większe nazwiska.
- Wisła hurtowo kupowała najlepszych zawodników w Polsce. Było przyjemnie po prostu potrenować z takimi graczami. Pojechaliśmy z trenerem Wojciechem Łazarkiem na zgrupowanie do Zakopanego i praktycznie codziennie dojeżdżała jakaś gwiazda. Człowiek obserwował tych zawodników i marzył, że może kiedyś też pogra na takim poziomie.
- Trener Łazarek to dość specyficzna postać.
- To trener, który wiele osiągnął. Każdy trener jest na swój sposób specyficzny (śmiech). Później wziął mnie do Jagiellonii, więc wpadłem mu w oko. Niestety w Wiśle było zbyt dużo piłkarzy znacznie lepszych ode mnie. Graliśmy wtedy o mistrzostwo, nie było czasu na ogrywanie wychowanków.
- Po Wiśle trafił pan do Hutnika.
- Tak, zostałem wypożyczony, bo w swoim macierzystym klubie miałem praktycznie zerowe szanse na grę. Skorzystałem na przejściu do Hutnika trenera Jerzego Kowalika, który wcześniej był asystentem Łazarka, a po przyjściu Franciszka Smudy odszedł z klubu.
- Mieliście wtedy znakomitą atmosferę.
- Atmosfera była super. Wielu zawodników w moim wieku lub nieznacznie młodszych. Rywalizowaliśmy wcześniej w ligach juniorskich, znaliśmy się. Było z dwóch-trzech starszych zawodników, dobrze się to uzupełniało.
- To był najlepszy klub w pana karierze pod względem atmosfery?
- W każdej drużynie trafiałem na fajną atmosferę. Również w Jagiellonii, Podbeskidziu. Trudno powiedzieć jednoznacznie. Dobrze się tam czułem, ale klub miał wtedy duże problemy finansowe, to jakoś też nas spajało. Do dziś się z tym borykają. Pod tym względem nie było kolorowo - atmosfera była super, ale reszta rzeczy nie wyglądała tak, jak powinna.
- Nie żałuje pan, że zaczął regularnie grać w Ekstraklasie dopiero po trzydziestce?
- Wcześniej dobijałem się do bram Ekstraklasy z Jagiellonią i Koroną. Przede wszystkim w Jagiellonii czułem się bardzo dobrze. Na biurku nie lądowało nie wiadomo ile ofert z wyższego szczebla, ale naprawdę nie chciałem opuszczać tego klubu. Pytałeś o atmosferę w Hutniku, tutaj była porównywalna. Klub na mnie stawiał – nic, tylko grać. Mogłem tworzyć ciekawy projekt, który ma swoją kontynuację po dziś dzień. Dołożyłem cegiełkę do rozwoju drużyny, która teraz znajduje się tak wysoko.
- A żal było opuszczać Ekstraklasę, mając na koncie 130 występów?
- Jasne, że było żal, ale ustaliłem sobie w życiu pewne priorytety i przy zmianie klubu to nimi się kierowałem. Takie decyzje nigdy nie są łatwe. Musiałem porzucić to, co kocham i z czym się identyfikuję.
- Wszystko dzięki żonie!
- Dostała propozycję objęcia menadżerskiego stanowiska w firmie Wizz Air w Rydze. Trudno było przejść obojętnie obok takiej oferty. Decyzję o wyjeździe podjęliśmy wspólnie, ja nawet w pewnym momencie postanowiłem zawiesić buty na kołku. Potem pojawił się żal, że nie zagram już na boiskach Ekstraklasy, ale spojrzałem na sprawę szerzej. Już nic więcej z mojej kariery nie wycisnę, za to żona dostała bardzo ciekawe, perspektywiczne i opłacalne zajęcie.
- Jakie było pierwsze wrażenie po przyjeździe do Rygi? Podobno bardzo spodobało się panu miasto.
- Architektura, zdobienia budynków. Jest tutaj wszystko, czego oczekuję od życia. Lubie takie miasta. Ryga trochę przypomina mi Kraków, w którym się urodziłem. Tutaj też jest taki piękny rynek. Trafiłem w naprawdę ciekawe miejsce. Ryga naprawdę jest godna polecenia i warto ją zobaczyć. Spotkałem miłych ludzi. Nie miałem problemów z aklimatyzacją. Później trafiłem do FK Jelgava. Drużyna mnie bardzo dobrze przyjęła, wszyscy mi pomagali nawet w szeroko rozumianym życiu codziennym. Można powiedzieć, że mam szczęście.
- Jak znalazł pan klub na Łotwie?
- Zgłosiłem się wcześniej do innego klubu, bo chciałem grać w samej Rydze, żeby mieć niedaleko. Najpierw byłem na treningu w Daugavie Ryga. Mieli akurat mecz w pierwszej rundzie kwalifikacji do Ligi Europy w Aberdeen, przegrali wysoko, bodajże 0:5. Nie było tam jakichś idealnych warunków, ale lokalizacja mi pasowała, oni też byli zadowoleni i mieli zadzwonić. Wszystko potoczyło się inaczej, przeciągało się to zbyt długo. W znalezieniu tego odpowiedniego klubu w nowym kraju pomógł mi kolega, Ernest Konon, były piłkarz Korony Kielce. Skontaktował się z trenerem Jelgavy, porozmawialiśmy, bo ona akurat też mieszkał w Rydze. Potem poszło szybko i sprawnie. To był 2015 rok. Podpisałem umowę do końca sezonu.
- Długo zajęło panu szukanie pracodawcy?
- Początkowo, jak wspominałem, nie miałem zamiaru już grać. Nie było ciśnienia. Pewnego razu odwiedził nas jednak Ernest i namówił do powrotu. Nie grałem w piłkę może ze dwa miesiące. Ta Jelgava to było świetne wyjście - większość zawodników mieszkała tak jak ja w Rydze, nie było problemów z dojazdem. Klub był większy od Daugavy, baza treningowa naprawdę nie odstawała od części polskich zespołów. Idealne warunki jak dla mnie.
- Na pierwszym treningu pojawiały się myśli: co ja tutaj właściwie robię?
- Treningi były bardzo ciekawe, podobały mi się. Wiadomo, że to nie jest taki poziom jak w Polsce, ale Łotysze naprawdę nie mają się czego wstydzić. Oni w ogóle podchodzą do futbolu inaczej. Nie mnie oceniać, czy to lepiej, czy gorzej. Spodziewałem się, że poziom będzie nieco niższy. Miło się zaskoczyłem.
- Jelgavę można w ogóle porównać do jakiegoś klubu z Polski?
- To jest zawsze bardzo trudne. Różnica budżetów jest kolosalna. Jelgava jest jednym z czołowych klubów na Łotwie, a jej budżet oscyluje w granicach 350 tysięcy euro. Jak na nasze warunki to żadne pieniądze. O innych źródłach dochodów w większości nie ma mowy - w ostatnim sezonie w telewizji nie został pokazany chyba ani jeden mecz. Można obejrzeć niektóre mecze w Internecie, ale nie da się ukryć, że to nie jest sport narodowy. Dlatego też frekwencja jest tak fatalna. Przewodzi hokej, na który potrafi przyjść 15 tysięcy osób, potem jest koszykówka. Na stadion Skonto, gdzie gra reprezentacja, czasami może pojawi się nawet więcej osób, ale to też rzadkość. Jak graliśmy w eliminacjach Ligi Europy, to na mecz z Liteksem Łowecz przyszło 1200 kibiców.
Na parkingu strzeżonym w okolicach mojego mieszkania zawsze zostawiałem auto. Pewnego razu pewien pan zapytał mnie, co tutaj robię. Powiedziałem, że gram w piłkę. Nawet nie za bardzo wiedział, o co chodzi, jakie kluby, o czym ja w ogóle mówię. Pytał, czy jestem w stanie z tego wyżyć, czy w Polsce można wyżyć. Był bardzo zdziwiony, gdy odpowiedziałem, że jak najbardziej. Takie przypadki pokazują, że większość ludzi na Łotwie po prostu nie interesuje się piłką.
- Mam wrażenie, że w Polsce nie doceniamy tego, co mamy.
- Czasami śmieję się, że niektórych piłkarzy z Polski należałoby wysłać na tydzień na taką Łotwę. Od razu doceniliby to, co mają u siebie. Naprawdę mamy fajnych zawodników, fajne zespoły, dobrych trenerów, przepiękne stadiony. Wszystko jest zawsze solidnie opakowane, mamy ujęcia z wielu kamer, dużo analiz. Przyjemnie się to ogląda. W minionym sezonie emocji było przecież co niemiara, losy mistrzostwa ważyły się do ostatnich sekund. Nie rozumiem ludzi, którzy pomimo wszystko cały czas narzekają na naszą ligę.
- W Jelgavie można wyżyć z piłki?
- Kokosów nie ma, ale we wszystkich klubach w lidze łotewskiej na spokojnie da się wyżyć z grania w piłkę. Niektórzy, szczególnie w tych słabszych zespołach, dorabiają sobie "po godzinach", ale w skali ligi to wyjątki. Zawodnicy nie mają na co narzekać.
- Można powiedzieć, że był pan jednym z czołowych zawodników w tej lidze?
- Trener mi ufał, koledzy mi ufali. Starałem się, jak mogłem i przynosiło to efekty. Grałem trochę inaczej niż w Polsce. W Podbeskidziu narzekali, że bardziej skupiam się na kopaniu, często fauluję i jestem mało kreatywny. Mnie się wydawało inaczej, ale każdy ma prawo do swojej opinii. W każdym klubie, w którym grałem, występowałem w pierwszym składzie. Trenerzy mnie doceniali. Nie każdy musi dryblować, błyszczeć, ja miałem inne zadania. Byłem gościem od czarnej roboty, wiadomo, że widzom moja praca często umykała. Na Łotwie więcej rozgrywałem, ale dalej spełniałem swoje defensywne zalecenia taktyczne. Prezentowałem się solidnie.
- Przeżył pan też fajną przygodę. W eliminacjach do Ligi Europy udało się wam wyeliminować Liteks Łowecz.
- Wielkie wydarzenie na ten moment dla tego zespołu. Mogliśmy poczuć się trochę inaczej, poczekać na losowanie i trochę podenerwować się zbliżającym się meczem. Wcześniej nigdy nie miałem takie okazji.
- Trener Liteksu mocno was lekceważył.
- Przyjechał na nasz mecz ligowy z FS Metta, który w naszym wykonaniu nie wyglądał za ciekawie. Zagraliśmy fatalnie. Krasimir Bałakow miał prawo do swojej opinii, choć może wyraził się mało kulturalnie. Pamiętam, że w jakimś wywiadzie wręcz nie mógł powstrzymać się od śmiechu. Cóż - sprawiliśmy mu psikusa. Ostro trenowaliśmy przez ten czas i na mecz z Liteksem wyszliśmy w innej dyspozycji. Dwa remisy, 1:1 u siebie i 2:2 u nich dały nam awans. Oni mieli dużo lepszy skład. Byli tam nawet zawodnicy z ligi portugalskiej. Może nie najlepsi, ale solidni, na pewno lepsi od naszych chłopaków.
- Potem odpadliście z Macedończykami.
- Śmieję się, że i tak zaszliśmy dalej niż taka Cracovia. Prezes Filipiak tłumaczył, że było im trudno ze Shkendiją Tetowo, bo na Stadionie Narodowym w Skopje było okropnie gorąco i nie dało się grać. Proszę mi uwierzyć, że my mieliśmy ciężej. Graliśmy przy 35 stopniach Cesjusza i przegraliśmy wcale nie wyżej od krakowian, a pewnie dwóch najlepszych zawodników „Pasów” zarabia tyle, ile wynosi nasz cały budżet. Śmieszą mnie zawsze takie tłumaczenia. Jak ktoś nie zna realiów, może w to uwierzyć, ale to takie szukanie łatwych wymówek.
W pierwszym meczu z Rabotniczkami wygraliśmy 1:0. Powinno się skończyć wyżej, ale brakowało nam napastnika. Nasz najlepszy strzelec dostał korzystniejszą ofertę z Estonii, a prezesi nie byli w stanie ściągnąć odpowiedniego następcy. Szkoda tych sytuacji, bo mogliśmy sobie znacznie ułatwić rewanż. A tak pojechaliśmy do Skopje i tam już widać było znaczną różnicę piłkarską. Skończyło się 0:2.
Tym meczów nie traktuję jako nie wiadomo jakiego sukcesu, zwykła przygoda. Wcześniej żartobliwie rozmawiałem z kolegami, którzy rok wcześniej grali z Rosenborgiem:
- Eee, czym wy się podniecacie. Takie mecze jak z tym Rosenborgiem w Lidze Europy, to ja grałem zimą z moim polskim klubem na zwykłym zgrupowaniu przed rundą wiosenną.
- Podsumowując: przygodę z Łotwą wspomina pan pozytywnie?
- Bardzo. Świetny czas, świetni ludzie. Zobaczyłem, jak funkcjonuje piłka w innym kraju, dodatkowo mogłem spędzić czas w pięknym mieście. Nie żałuję niczego.
- Po powrocie z Łotwy chwilę pograł pan w Bałtyku Gdynia, a teraz znów wyjechał z żoną - na Węgry. Definitywnie skończył pan z piłką?
- Spodziewałem się, że na Łotwie zostanę dłużej, ale żona otrzymała ofertę pracy w Gdańsku. Grałem jakiś czas w Bałtyku, ale w zeszłym roku czekała nas kolejna przeprowadzka. Jak widzisz, cały czas jestem na walizkach. Teraz jednak skończyłem z piłką definitywnie. To była świetna przygoda, poznałem wielu ciekawych ludzi, ale przyszedł czas, aby powiedzieć pas. Karierę żony postawiłem na pierwszym miejscu.
rozmawiał Norbert Skórzewski