Autor zdjęcia: gazetaesportiva.com
Neymar wybiera się do PSG. Jeżeli odejdziemy od tematu pieniędzy, jego wybór aż tak bardzo nie dziwi
Pozornie wybór Neymara jest głupi i nie mający uzasadnienia właściwie w żadnych logicznych przesłankach. Ale czy na pewno?...
Niby to telenowela transferowa, a emocji w niej tyle, co w dobrym kinie akcji. Kinie, w którym główną rolę gra Neymar. Na pierwszy rzut oka można pomyśleć: cholera, gościowi totalnie odbiło. Dostaje kupę szmalu na konto od swojego pracodawcy, do tego regularnie przytula mnóstwo papierków od sponsorów. Ma na kontach miliony, od których zwykły człowiek by się przekręcił. Ustawił rodzinę na kilkadziesiąt pokoleń do przodu. I na domiar wszystkiego pracuje w firmie, która praktycznie rok w rok zbiera laury na skalę światową, a jej kadry stanowią ludzie najlepsi w swojej robocie. Przecież w takiej korporacji z nudów można dostać wścieklizny.
Czytam w internecie komentarze sfrustrowanych fanów Barcelony i chcę mi się śmiać. Tak samo z nich, jak i z tych quasi-zdań-wywodów, z których strumieniami wylewa się jad połączony z gnojówką. Jednocześnie dobrze zdaję sobie z tego sprawę, że śmieję się sam z siebie. Z tego, jaki byłem jeszcze parę (paręnaście) lat temu, gdy emocjonowała mnie każda zmiana barw piłkarza mojej ulubionej drużyny na barwy wrogiego (albo i nawet niewrogiego) obozu. I tak o to dla jednych ów Neymar jest zdrajcą, a dla innych N€ymarem albo jeszcze jakimś innym bytem, któremu myślenie o pieniądzach posklejało wszystkie szare komórki.
Ale przecież Brazylijczyk, gdy lądował w stolicy Katalonii cztery lata temu, nie deklarował, że przyjeżdża realizować tam dożywotni kontrakt. Nie wytatuował sobie klubowego logotypu na czole, nie podpisał umowy własną krwią. Patrząc na to czysto pragmatycznie – przyjechał do roboty. Podpisał kontrakt, w którym jasno i wyraźnie było nadrukowane, co i przez jak długo będzie miał robić oraz jakie pieniądze będzie za to dostawał. Nie wydaje mi się, by dopraszał się na przyszłość przykładowo wykopania sobie grobu pod murawą Camp Nou, ani nawet na najbliższej stadionowi nekropolii. Skorzystał ze swobody zatrudnienia, a kiedy pojawił się konkurencyjny pracodawca i zapytał: „Hej, a może przyszedłbyś do nas? Dostaniesz tyle i tyle”, odparł: „W zasadzie to… czemu nie?”.
Stety, niestety, ale czasy młodzieńczej fantazji i nazbyt emocjonalnego podchodzenia do spraw piłkarskich już dawno u mnie minęły. Teraz pozostało jedynie patrzenie na rzeczywistość taką, jaka jest. Sytuację Neymara można by spokojnie przyrównać do pracownika korporacji. Jedną, mającą już wyrobioną markę na rynku, bogatą zamienił na inną – równie bogatą, co prawda trochę ze słabszą pozycją na rynku, ale za to prężnie rozwijającą się. W pierwszej był, owszem, pracownikiem szalenie istotnym, ale – umówmy się – na pewno nie najważniejszym. W drugiej już na starcie będzie liderem. Pytanie: co lepsze? Każdy ma inne priorytety i trudno czynić z tego zarzut.
Na ścieżkach internetu można napotkać przeróżne zarzuty: brak ambicji, motywowanie się kasą. Jasne, osobiście uważam, że po osiągnięciu pewnego poziomu stabilizacji finansowej bez znaczenia jest czy na koncie jest 400 czy 600 milionów. Na komfort życia to na pewno nie wpływa, jeśli już – to na prestiż. Ale w sumie nie wiemy, co kierowało Neymarem i czy na pewno była to chęć osiągania galaktycznych kwot. Brak ambicji? Zaraz, zaraz – a nikt jeszcze nie wpadł, że może właśnie transfer jest podyktowany względami ambicjonalnymi? Że z Barceloną wygrał już wszystko, co mógł wygrać (no, może poza Ligą Europy)? Że nie będzie się w stanie wzbić ponad trio MSN? Że ciężko byłoby mu wyjść z cienia Messiego przez najbliższe lata? Nie wiem, tylko głośno myślę.
Ktoś powie: hola, hola, piłka nożna jest przecież sportem drużynowym, gdzie dobro ogółu (drużyny) ma nadrzędną wartość. Tyle tylko, że takie piękne idee w starciu z rzeczywistym światem zostają sprowadzone do miana niewiele znaczącej paplaniny. Koniec końców decydują osobiste ambicje i walka z tym ma mniej więcej taki sam sens, jak wkurzanie się, że wiatr wieje, a deszcz pada.