Autor zdjęcia:
Leją nas prawie wszyscy, a wkoło tylko "dzięki za walkę!" i dumni trenerzy. Coś tu się nie zgadza...
Szykuje nam się najgorszy od lat sezon w europejskich pucharach, tymczasem sądząc po reakcjach pokonanych, w zasadzie nic wielkiego się nie stało, a nawet trzeba bić brawo. To tylko pokazuje, w jakim miejscu znajduje się polska liga i jak niewiele od siebie wymagamy.
Powiedzmy sobie szczerze: z czwórki naszych pucharowiczów tylko Arka Gdynia nie była do niczego zobligowana i sam fakt, że do ostatnich minut meczu rewanżowego znajdowała się w kolejnej rundzie kosztem FC Midtjylland jest godny podziwu. Mówimy o drużynie z Pavelsem Steinborsem, Tadeuszem Sochą czy Krzysztofem Sobierajem, czyli w skali Europy zawodnikami groteskowymi. Tym bardziej należą im się słowa uznania - już bez żadnego ironizowania - że mimo swoich olbrzymich ograniczeń najpierw zdobyli Puchar Polski, a później wygrali jeden mecz i omal nie wyrzucili za burtę Duńczyków, którzy dwa lata temu potrafili pokonać Manchester United. Tutaj faktycznie można wykrzyczeć "dzięki za walkę!".
W pozostałych przypadkach takie hasła są czymś kuriozalnym. Co zaskakujące, sami kibice Lecha Poznań w większości zdają się być zachwyceni emocjami do ostatnich sekund z FC Utrecht, to im wystarcza. Niektórzy twierdzą nawet, że wymaganie awansu do fazy grupowej Ligi Europy było czymś nierealnym, zważywszy na zmiany drużynie. Skoro tak, stawiają się w tym samym szeregu co Arka, gdzie każdy mecz oznacza groźbę kompromitacji. Gratulujemy ambicji.
I tak największą kpiną są słowa Nenada Bjelicy twierdzącego, że nigdy wcześniej nie był tak dumny ze swoich piłkarzy (!) i że jego podopieczni deklasowali przeciwnika. Chorwat na razie przegrywa wszystko co się da (mistrzostwo, Puchar Polski, europejskie puchary), ale duma go nie opuszcza. Skoro tak, brakuje jeszcze bohaterskiego spadku z Ekstraklasy, żeby mieć komplet. Do tego zmierza tok myślenia Bjelicy. Można zrozumieć, że nie chciał dołować swoich piłkarzy, ale przegiął w drugą stronę i to zdecydowanie.
Utrecht nie był rywalem, którego na starcie chciało się wylosować, ale na boisku przekonaliśmy się, że Holendrzy są bardzo przeciętnym zespołem, na dodatek znajdującym się w wakacyjnej formie. "Kolejorz" miażdżył ich przygotowaniem fizycznym i mimo to nie potrafił z tego skorzystać. Gdyby nie błędy sędziów, nie strzeliłby żadnego gola. Patrząc na przebieg dwumeczu, sztuką było nie awansować, wszystko zostało podane na tacy. Zamiast podziękowań i dumy powinna być mowa o olbrzymim niedosycie, pretensjach do siebie i prośba o wybaczenie. Nie kupuję tłumaczeń, że doszło do dużych zmian kadrowych. To chyba nie przez to Nicki Bille Nielsen w idealnej sytuacji trafia prosto w bramkarza, a Wołodymyr Kostewycz asystuje Utrechtowi. Poza tym większość letnich transferów jak na polskie realia Lech sfinalizował rekordowo szybko, było kilka dobrych tygodni na wkomponowanie nowych twarzy do składu. Nie tylko w Poznaniu zdarzają się takie rotacje, to nic wyjątkowego. Naprawdę. Brawa za walkę i chęci można bić po starciach z Realem Madryt, a nie z holenderskim średniakiem, który był spokojnie do przejścia i to delikatnie mówiąc.
O Legii już pisałem, skompromitowała się w pierwszym meczu z Astaną, a w rewanżu zaprezentowała niebywałą niemoc w ofensywie. Gdy już wreszcie strzeliła przypadkowego gola i miała 20 minut na zadanie decydującego ciosu, nie potrafiła stworzyć choćby jednej przypadkowej sytuacji. Szukanie pozytywów poprzez stwierdzenie, że piłkarze - w przeciwieństwie do spotkania w Kazachstanie - walczyli na sto procent nawet nie brzmi zabawnie. To jest tragedia.
Jagiellonia odpadnięcie z Qabalą przyjęła niemal jako coś oczywistego, bo "wyższy budżet i doświadczenie". Niektórzy chyba po prostu podeszli do Azerów ze zbyt dużym respektem, takich czasów dożyliśmy. Nie chciałbym być złośliwy, ale "Jaga" w ostatnich latach cztery razy reprezentowała nas na międzynarodowej arenie i za każdym razem potykała się na pierwszym rywalu, który nie był od niej zdecydowanie niżej notowany. Aris Saloniki, Irtysz Pawłodar, Omonia Nikozja, Qabala - takie ekipy ją eliminowały. W przypadku Irtyszu można nawet było mówić o kompromitacji. Nigdy nie potrafiono zrobić czegoś choćby minimalnie ponad punkt wyjścia, co mimo wszystko udawało się w nieodległych czasach i Śląskowi Wrocław (Club Brugge), i Zagłębiu Lubin (Partizan Belgrad), i nawet Ruchowi Chorzów (Vaduz, Esbjerg). Jeżeli tak to ma wyglądać, za więcej dziękujemy.
Michał Probierz jednak miał rację, mówiąc, że nasza liga jest śmieszna. Jest, ma jedynie swoje enklawy normalności jak to ostatnio ładnie ujął Michał Trela. Ładne stadiony, atrakcyjna otoczka, spore zainteresowanie mediów i kibiców - to wszystko przysłania nam poziom Ekstraklasy, który od lat prezentuje się podobnie, czyli bardzo słabo. Chyba nie ma drugiej ligi na świecie, w której mamy tak duży rozdźwięk między opakowaniem a realnym poziomem. Pomijając umiejętności wielu zawodników, mecze przeważnie toczone są w skandalicznie niskim tempie. Czasami maskuje to trochę siłowy styl gry prawie każdej drużyny, ale wystarczy, że przyjedzie pierwszy lepszy przeciwnik potrafiący grać równie siłowo, a do tego bardziej intensywnie (czyli europejska większość) i już naszych nie ma.
W efekcie w tym sezonie najpoważniejszym rywalem wyeliminowanym przez polski klub jest norweski FK Haugesund. Astana, Qabala, Utrecht, Midtjylland - to już były zbyt wysokie progi. Doszło do tego, że zostało nam w europejskich pucharach tyle samo przedstawicieli co... Litwinom! FK Suduva wyeliminowała teraz białoruski Szachtior Soligorsk, łotewską Liepaję i szwajcarski Sion, a Trakai zanim odpadło w dwumeczu ze Shkendiją Tetowo (2:1, 0:3), wyrzuciło za burtę szkocki St. Johnstone i szwedzki IFK Norrkoeping. Nie postawiłbym dużych pieniędzy na to, że nasi pucharowicze dokonaliby przynajmniej tego samego. Niestety.
Najgorsze, że w tej śmiesznej lidze niejeden wcale nie zarabia śmiesznych pieniędzy. Pensje liczone w kilkunastu tysiącach euro miesięcznie nie są niczym wyjątkowym. Co dostajemy w zamian? To dopiero jest rozdźwięk! W Ekstraklasie pieniędzy wcale nie jest tak mało. Gdyby były rozsądnie wydawane, można byłoby osiągnąć znacznie więcej. Niestety, polski futbol wciąż niejeden raz bywa przechowalnią dla kuriozalnych postaci, które nie poradziłyby sobie nigdzie indziej, dlatego mamy co mamy.
W takich momentach jak czwartkowy wieczór 3 sierpnia człowiek zaczyna się zastanawiać, czy jego praca ma sens. Ogląda się dzień w dzień słabeuszy, których chcąc nie chcąc trochę się pompuje i zwiększa zainteresowanie nimi, przez co oni sami uważają się za ważniejszych niż są w rzeczywistości. Można zwątpić, serio. Oczywiście to chwilowe, trwa co najwyżej dzień lub dwa, a później jedziemy dalej. Dobrze jednak móc w międzyczasie spojrzeć na żonę, na dzieci, na piękny widok za oknem i stwierdzić, że piłka to nie jest esencja życia i w gruncie rzeczy mówimy jedynie o zabawie. Jeżeli ktoś podchodzi do tego inaczej, po takich kompromitacjach poważnie obawiałbym się o jego zdrowie lub jeszcze gorzej...