Autor zdjęcia: goal.az
Dawid Pietrzkiewicz dla 2x45: W Qabali bronił Ukrainiec i trener był Ukraińcem. Znali się osiem lat, nie miałem szans
Bramkarz Dawid Pietrzkiewicz grał już w ekstraklasie czeskiej, słoweńskiej i azerskiej, posmakował też Ligi Europy, ale dopiero w wieku 29 lat trafił do Ekstraklasy, podpisując kontrakt z Sandecją Nowy Sącz. - Mogłem iść do Finlandii czy holenderskiej Eredivisie, ale chciałem w końcu wrócić do kraju. To był priorytet. Klub znalazłem sam, bez pomocy agenta - mówi Pietrzkiewicz dla www.2x45.info, który ma o czym opowiadać.
Przemysław Michalak (www.2x45.info): - Wiele okrężnych dróg, ale wreszcie w wieku 29 lat się udało: trafił pan do Ekstraklasy. Nie ukrywał pan, że to pana cel.
Dawid Pietrzkiewicz: - To prawda. Zadebiutowanie na najwyższym szczeblu w Polsce siedziało mi w głowie. Akurat w tym wieku w końcu nadarzyła się okazja, z której skorzystałem. Już wcześniej było kilka możliwości, ale niestety życie weryfikuje plany. Nauczyłem się już, że nie ma co za bardzo wybiegać do przodu.
- Chęć powrotu do kraju to był teraz czynnik najważniejszy?
- Tak. Po wielu latach za granicą chciałem wrócić i ponownie zadomowić się w Polsce.
- Czyli stęsknił się pan?
- I to mocno. Prawie cały czas byłem daleko od domu. Brakowało rodziny.
- Szukał pan na własną rękę?
- Tak. Nie mam żadnego agenta, sam znalazłem klub.
- To pan wysłał sygnał Sandecji, czy ona się zgłosiła?
- Już dobrych kilka lat obracam się w tym biznesie, mam dużo znajomości. Pracowałem wcześniej z trenerem Radosławem Mroczkowskim, nawiązaliśmy kontakt i tak znalazłem się w Nowym Sączu.
- Nie ma pan zatem wątpliwości, że trener pana chce i będzie mu pan potrzebny. Dla wielu to jednak zaskoczenie, że Sandecja wzięła kolejnego bramkarza, a nie wzmocniła ofensywy.
- Na takim szczeblu potrzeba ludzi do rywalizacji, tylko wtedy można podnosić poziom. Sezon będzie długi i wyczerpujący, mogą pojawić się kontuzje czy kartki. Wtedy również w bramce Sandecja musi być zabezpieczona. Uznano, że potrzeba jeszcze jednego bramkarza, dlatego tu jestem.
- Realnie patrząc, startuje pan jako numer dwa?
- Trudno powiedzieć. W kadrze jest nie tylko Michał Gliwa, ale też doświadczony Łukasz Radliński, który też nie odpuści. Każdy musi walczyć o swoje.
- Czyli nie ma w Sandecji takiej hierarchii jak w niektórych klubach? Gdy na przykład Paulo Gazzaniga przechodzi z Southampton do Tottenhamu, z góry wiadomo, że ma być zmiennikiem Hugo Llorisa.
- Wszystko zweryfikuje zielona murawa. Każdy może na starcie mówić, kto będzie czyim dublerem. Wyjdzie w praniu.
- Miał pan inne warianty poza Sandecją?
- Dostałem kilka ofert zagranicznych, ale wszystkie odrzuciłem. Jakieś dwa miesiące temu prowadziłem też bardzo zaawansowane rozmowy z jednym z pierwszoligowców. Na końcu jednak wycofał się i sprowadził kogoś innego.
- Gdzie pana chciano za granicą?
- Pojawiły się tematy z Armenii, Finlandii czy pierwszej i drugiej ligi holenderskiej. To były konkrety. Dostałem też sygnały z bardziej egzotycznych kierunków, ale byłem nastawiony na powrót do Polski, dlatego nie skorzystałem.
- Zastanawia się pan, gdzie by dziś był, gdyby w 2009 roku nie odszedł ze Stali Sanok do Banika Ostrawa? Z jednej strony pozwiedzał pan trochę świata, finansowo pewnie wyszedł na swoje, ale może szybciej by pan wypłynął na szersze wody zostając w Polsce…
- Nigdy nie rozpatrywałem tego w kategoriach utraconej szansy na coś więcej. Jestem zadowolony, że mogłem grać w Baniku, bo to jeden z trzech największych klubów w Czechach, z tradycją, z oddanymi kibicami. Miałem się od kogo uczyć. Moim trenerem bramkarzy był wicemistrz Europy z 1996 roku Pavel Srnicek, wybitny reprezentant Czech, który rozegrał prawie 150 meczów w Premier League. Wiele zyskałem na tej współpracy, pokazałem się i dzięki temu byli na mnie chętni w innych krajach. Niczego nie żałuję w tej kwestii. Równie dobrze mógłbym zostać w Sanoku, utknąć gdzieś w niższej lidze i dziś już nie grać w piłkę. Potoczyło się tak jak miało i nie mogę narzekać.
- W czym najbardziej pomógł panu Srnicek?
- Poza tym, że bardzo dużo mnie nauczył, był jak starszy brat, mieliśmy znakomite relacje. Chłonąłem jego wiedzę, żeby jak najszybciej robić postępy. Każdego dnia coś poprawiałem. Pavel zwracał uwagę na wszystko.
- Miał pan nad czym pracować. Werner Liczka wspominał, że do Banika przyjechał pan zaniedbany, z brakami technicznymi i taktycznymi. Miał rację?
- Wie pan, przed przyjściem do Banika grałem w III lidze. Stali Sanok nie było stać na trenera bramkarzy, w zasadzie byłem samoukiem. Dopiero w Czechach zostałem fachowo nakierowany. Zaliczyłem bardzo duży przeskok i musiało minąć trochę czasu, nim się dostosowałem.
- Srnicka nie ma już wśród nas, zmarł nagle w grudniu 2015 roku.
- To był szok i niedowierzanie. Tak wysportowanego i zdrowo prowadzącego się człowieka dawno nie spotkałem. Jego odejście mocno we mnie uderzyło, nic tego nie zapowiadało. Jeśli ktoś długo choruje, człowiek przynajmniej może się jakoś przygotować, tutaj wszystko działo się w jednej chwili. Jestem jednak przekonany, że tam na górze na pewno jest mu lepiej niż na tym świecie.
- Jesienią 2010 roku został pan wypożyczony do słoweńskiego NK Primorje. Tamtejszej piłki nie kojarzymy z patologią, ale właśnie tam przeżył pan „najdziksze” momenty w karierze.
- To był temat realizowany na szybko. Primorje potrzebowało bramkarza, w Baniku jeszcze nie grałem, więc zdecydowałem się na ten wyjazd. Dziś trochę żałuję. Klub w ogóle nie był zorganizowany i przystosowany do rywalizacji na ekstraklasowym poziomie. Wszystko na wariackich papierach. Wróciłem do Czech najszybciej, jak się dało, czyli po trzech miesiącach.
- W Primorje nie było bardziej pieniędzy czy odpowiedniej organizacji?
- I tego, i tego. Nie wiem, czy pan to śledził, ale niecałe pół roku po moim odejściu klub ten w zasadzie przestał istnieć. Powstał jakiś nowy twór, który do dziś nie wyszedł poza III ligę.
- Musiał pan być zaskoczony, słoweńska piłka nie słynie z takich historii.
- Na pewno oczekiwania miałem zupełnie inne. Wcześniej oglądałem mecz ligowy tej drużyny, nie wyglądało to najgorzej. Najważniejsza była jednak regularna gra, tym się przede wszystkim kierowałem. Nie do końca wiedziałem, jak Primorje wygląda od środka. Dopiero na miejscu się przekonałem. Sportowo nie był to jednak czas zupełnie stracony. Po raz pierwszy grałem gdzieś na najwyższym szczeblu, zaliczyłem 10 spotkań ligowych. Większość przegraliśmy, ale z Mariborem udało się sensacyjnie zremisować 0:0. Mimo to latem nie miałem wątpliwości, że chcę wracać i wkrótce nadszedł mój czas w Ostrawie.
- W Primorje grał pan razem z Saszą Żivcem, z którym teraz być może zmierzy się w Ekstraklasie, gdy Sandecja będzie podejmowała Piasta Gliwice…
- No widzi pan, taki mały ten świat. Czasami byli koledzy klubowi spotykają się gdzieś na drugiej półkuli, a w moim przypadku stary znajomy gra w Polsce.
- W sezonie 2011/12 wskoczył pan do składu Banika. Podstawowy bramkarz czołowego czeskiego klubu raczej nie wybiera się do Azerbejdżanu. Dlaczego tak się stało w pana przypadku?
- Niestety Banik zaczął popadać w tarapaty finansowe i w kolejnych latach bronił się przed spadkiem, aż wreszcie spadł. Teraz po roku przerwy wrócił do czeskiej ekstraklasy. Poczułem, że pora coś zmienić. Była szansa trafić do Anglii – wiadomo, że nie do Premier League, ale i tak przedstawiało się to bardzo ciekawie. Prowadzono zaawansowane rozmowy. Wszystko się jednak przedłużało, kazano mi czekać na rozwój wydarzeń. W międzyczasie zgłosił się z konkretną ofertą Simurq Zaqatala i zdecydowałem się. W żadnym stopniu tego nie żałuję. Liga azerska naprawdę nie jest taka słaba, jak wielu się wydaje.
- Pierwszy rok w Azerbejdżanie to był pana sezon życia i jednocześnie… szkoła życia.
- Zgadza się. Na boisku świetnie mi szło, zostałem nawet wybrany do jedenastki sezonu. Pomagała mi też gra drużyny. Stać nas było nawet na mistrzostwo, ale w późniejszej fazie spuściliśmy z tonu i ostatecznie zajęliśmy dopiero czwarte miejsce.
- Twierdził pan, że kluby z Baku są trochę faworyzowane przez sędziów.
- To prawda, zwłaszcza że większość klubów ma swoje siedziby w stolicy. Simurq był jednym z niewielu spoza Baku, chwilami trudno było się przebić przez tę „ścianę”. Mimo to toczyliśmy ze wszystkimi wyrównane boje, ale na koniec czegoś zabrakło, żeby przekuć to w sukces. Sędziowie chwilami mieli swoich faworytów, nie chcę jednak tym tłumaczyć wszystkiego. Niektórzy w zespole nie wytrzymali presji. Jak było takich kilku w jednym meczu, trudno myśleć o zwycięstwie nad faworytem.
- Najgorzej musiało być wtedy, gdy schodził pan z boiska i wracał do domu. Gdyby nie Marcin Burkhardt, umarłby pan z nudów?
- Aż tak źle nie było. Trzymaliśmy się z Marcinem, ale miałem też kolegów z Bałkanów. Znałem język, nawiązanie kontaktu nie było trudne. Urozmaicaliśmy sobie czas i jakoś leciało. Żyliśmy w klubowej bazie. Mogłeś mieć swój domek, niektórzy mieszkali też grupowo, gdy nie mieli rodzin ze sobą. Ja miałem domek, była ze mną narzeczona. Rok później wzięliśmy ślub, w Qabali byłem już zajęty. Żona nie była ze mną cały czas, ale starała się przyjeżdżać jak najczęściej.
- Przeżył pan szok kulturowy. Wspominano już o tym, że kobieta nie może przejść między mężczyznami, a mężczyźni witają się pocałunkami w policzek. Coś jeszcze pana zdziwiło, urzekło?
- Są inne zwyczaje, inna religia, ale jak ktoś przyjeżdża do obcego kraju musi się przyzwyczaić i do niektórych rzeczy dostosować. Człowiek potrafi się przestawić. Po kilku miesiącach tamtejsza rzeczywistość była już dla mnie normalką. Zapewniam, że nigdy nie miałem większych problemów wynikających z różnic kulturowych.
- Muzułmanie nie byli nachalni w sprawach religijnych?
- Nigdy się z czymś takim nie spotkałem, naprawdę. Zdarzało się wręcz odwrotnie – niektórzy bardzo mi pomagali. Będąc w Baku często chodziliśmy z żoną do kościoła. W Zaqatali był z tym problem ze względu na odległości. Trzeba było korzystać, gdy jechaliśmy na przykład do Gruzji.
- Wspominał pan, że szefów Simurqa często trzeba było naciskać w sprawie zaległości płacowych. Tamtejsza mentalność bywa jeszcze bardziej „południowa” niż u Greków czy Cypryjczyków?
- W Simurqu w gruncie rzeczy chodziło o mentalność jednego pana, który lubił spóźnić się z wypłatami. Prezes miał taki kaprys, to pensji nie było, ale to nie jest ogólna cecha Azerów. O Qabali złego słowa nie mogę powiedzieć, wszystko mam uregulowane.
- Jest coś, za czym pan dziś tęskni w Azerbejdżanie?
- Zostawiłem tam wielu kolegów. Fajnie byłoby się po jakimś czasie zobaczyć. Generalnie jednak teraz cieszę się, że jestem w Polsce, u siebie w kraju, blisko domu. To mi odpowiada.
- W Qabali spotkał pan Tony’ego Adamsa, który najpierw był tam trenerem, a później dyrektorem sportowym…
- Legenda, wielka postać. Bardzo fajny gość, zawsze miał czas, żeby porozmawiać i wesprzeć dobrym słowem. Nigdy nie widziałem, żeby okazywał komuś niechęć. Był kulturalny i z każdym starał się nawiązać kontakt. Dzięki niemu klub wszedł na wyższy poziom organizacyjny i infrastrukturalny. Podczas mojego pobytu formalnie był dyrektorem sportowym, ale tak naprawdę doradcą prezesa. Nie przyszedł tam nic nie robić i kasować wypłaty, mocno się angażował w pracę.
- W Azerbejdżanie uratowano mu życie.
- Tak. Miał zawał serca. Podszedł do naszego klubowego doktora mówiąc, że źle się czuje, coś go boli w łopatce. Twierdził, że to przez grę w tenisa. Lekarz tak tego nie zostawił, zrobił badania i szybko zdecydowano o przewiezieniu do szpitala. Jeszcze chwila i mogłoby się skończyć źle.
- Wspominaliśmy już, że liga azerska nie jest taka słaba, jak wielu sądzi. Często w Polsce musiał to pan tłumaczyć?
- Niestety tak. Nie brakuje u nas ludzi, którzy sądzą, że tam głównie kopią się po czołach. Tamtejsze kluby stać na sprowadzanie bardzo dobrych zawodników, niektórych będących nawet poza zasięgiem polskiej czołówki. Przychodziły nazwiska, które pokazywały coś w lidze tureckiej, ze mną był grający w FC Porto i Sportingu Lizbona Marat Izmaiłow. W Qabali pojawił się też Lorenzo Ebecillo – dziś w APOEL-u Nikozja, wcześniej sporo pograł w Ajaxie – czy brazylijski skrzydłowy Leonardo, który później został gwiazdą Partizana Belgrad. Żaden klub Ekstraklasy nie pogardziłby takimi zawodnikami. Dani Quintana też wolał iść do Azerbejdżanu niż zostać w Polsce i tam się wyróżnia. Naprawdę nie mówimy o ogórkach. Teraz sami się o tym przekonaliśmy, Qabala wyrzuciła z pucharów Jagiellonię. Wszyscy u nas pisali, że „Jaga” jest faworytem, ja od początku mówiłem co innego.
- Szedł pan pod prąd z opiniami.
- Tak, ale najbardziej wiedziałem, o czym mówię, bo dopiero co tam byłem. Oczywiście trochę ryzykowałem, bo zespół został niemal całkowicie zmieniony, ale miałem świadomość, co są tam w stanie zbudować. Śmiałem twierdzić, że Qabala będzie lepsza i wyszło na moje.
- W postrzeganiu ligi azerskiej dużą rolę odgrywa kiepska otoczka. Stadiony czasami są wręcz orlikowe.
- Z tymi stadionami to się nie zgodzę…
- Pamiętam taki obiekt, gdy oglądałem skróty z meczów Simurqa Zaqatala.
- To tu się zgadza. To był trochę wiejski stadionik, trybuny tylko z jednej strony, a tak to mur dookoła. Dziś jednak większość drużyn ma naprawdę ładne stadiony i dobre bazy treningowe – często po 5-6 boisk. W takich warunkach można iść do przodu.
- Z kibicami coś zmieniło?
- To nadal największy problem azerskiej piłki. Mało kibiców chodzi na mecze, dwa razy w sezonie przyjdzie 8-10 tys. ludzi, a tak to przeważnie jest tysiąc, góra półtora. Doping też nie imponuje, atmosfera rzadko porywa z perspektywy boiska.
- Czyli przesadna popularność piłkarzom tam nie grozi?
- Kto się interesuje, ten cię rozpozna, ale na pewno nie ma czegoś takiego, że nie możesz gdzieś wyjść, bo zaraz zostaniesz otoczony przez kibiców i nie zjesz w spokoju.
- Bardziej zorientowani już od dobrych kilku lat mówią, że liga azerska nas dogania czy przegania, ale nie miał pan wrażenia, że ten rozwój potem się zatrzymał?
- Ma pan całkowitą rację. Gdzieś tak dwa lata temu nastąpił regres, w pewnym momencie dobito do ściany. Azerowie byli sfrustrowani, że ciągle nie mogą awansować do fazy grupowej Ligi Mistrzów, w najlepszym razie mieli grupę Ligi Europy. Zawsze czegoś brakowało, dopiero teraz Karabach wreszcie osiągnął ten cel. To może być nowy bodziec rozwojowy i kto wie, czy nie zostaną rzucone jeszcze większe środki, żeby nie był to jednorazowy sukces.
- To był bardziej kryzys finansowy, czy mentalny?
- Chyba jeden i drugi. Z pieniędzmi też zaczęło być gorzej, mocno spadł kurs lokalnej waluty, a przecież wielu zawodników zarabiało w euro. Najgorsze już jednak minęło i sądzę, że teraz będzie podobnie jak 4-5 lata temu, gdy zawitałem do Azerbejdżanu.
- Koledzy pytają czasem pana o angaż w tamtejszej lidze?
- Zdarza się, niejeden chętnie by spróbował swoich sił. Moim zdaniem to naprawdę bardzo ciekawy kierunek. Możesz sprawdzić się na arenie międzynarodowej i przy okazji nieźle zarobić.
- Liga idzie do przodu, ale reprezentacja Azerbejdżanu stoi w miejscu…
- Generalnie tak, chociaż akurat eliminacje do rosyjskiego mundialu zaczęły się bardzo dobrze. Po trzech kolejkach było siedem punktów, wygrano z Norwegią, zremisowano na wyjeździe z Czechami. Później przyszło otrzeźwienie, cztery z rzędu porażki i dopiero teraz rozgromiono San Marino. Azerowie kombinują jak mogą, ostatnio naturalizowany został Brazylijczyk Richard z Karabachu. Na krajowym rynku dobrych piłkarzy mają niewielu.
- Czyli to nie przypadek, że tak mało Azerów gra za granicą?
- W dużej mierze tak. Do tego u siebie mają sporo ciepełka. Jest odgórny nakaz, że w składzie każdego klubu musi być pięciu krajowych zawodników, w tym jeden młodzieżowiec. Kraj jest mały, piłkarzy niewielu i może dlatego niezbyt chętnie wyjeżdżają, zwłaszcza że na miejscu warunki do gry są dobre – również te finansowe.
- Zanim latem 2015 wrócił pan do Qabali, przez rok był bez klubu. Dlaczego?
- Plan był taki, że już wtedy wracam do Polski. Niestety się nie udało, kilka tematów się wysypało. Najbliżej byłem Górnika Łęczna, pojawiła się też Cracovia.
- I wtedy zraził się pan do agentów?
- Trzeba być uczciwym, na tym w życiu bazuję. Tego wymagam od siebie i od innych. Jak ktoś mi mówi, że coś jest białe, a ja widzę, że czarne, to nie możemy dalej iść razem. Miałem przejść do Górnika Łęczna, a potem się okazuje, że ten sam agent jednak ściągnął tam swojego rodaka Silvio Rodicia. To po prostu było nie fair.
- Musi pan być strasznie głodny gry. Najpierw rok przerwy, a przez ostatnie dwa sezony wystąpił pan łącznie w pięciu meczach.
- No nie zmęczyłem się… Mam nadzieję, że teraz pogram więcej.
- Czuł pan, że uczciwie przegrywał rywalizację przez te dwa sezony w Qabali?
- Szczerze mówiąc, nie do końca. Bronił Ukrainiec Dmytro Bezotosny, a naszym trenerem był jego rodak Roman Grygorchuk, z którym wcześniej przez kilka lat współpracował też w lidze ukraińskiej. Łącznie znali się już osiem lat. Z jednej strony rozumiałem takie podejście szkoleniowca, bo stawiał na kogoś, kogo wcześniej zweryfikował. Z drugiej, gdy rywalowi zdarzają się słabsze momenty, szansę powinien dostać drugi bramkarz. W tym przypadku nie było takiej nadziei.
- Rzadko się zdarza, żeby piłkarz najmilej ze swojej kariery wspominał mecz, który przegrał 0:4. Tak jest u pana.
- Zebraliśmy z Qabalą łomot od Borussii Dortmund, ale bardzo mile wspominam ten mecz. Nawet Iker Casillas wpuścił tam kiedyś cztery bramki, to nie wstyd. Mogłem zagrać na super stadionie, przeciwko super drużynie i mimo wszystko pokazałem się z dobrej strony. Swoje wpuściłem, ale kilka razy broniłem groźne strzały.
- Łukasz Piszczek był bardzo zdziwiony, że Polak gra w Azerbejdżanie.
- Nie tylko on, takich historii miałem jeszcze kilka. Jeżeli ktoś na co dzień nie śledzi bardzo uważnie wydarzeń w piłce, trudno, żeby wiedział o moim istnieniu. Była okazja poznać się z Łukaszem, kilka zdań wymieniliśmy.
- Parę lat temu pojawił się temat pana gry dla reprezentacji Azerbejdżanu. Czytając pana wypowiedzi z tamtego okresu wyglądało to tak, jakby pan sam nie wiedział, którą drogą pójść, gdyby doszło do konkretów.
- Na ten temat wolałbym się nie wypowiadać.
- To temat drażliwy?
- Nie, po prostu chciałbym go zamknąć.
rozmawiał Przemysław Michalak