Autor zdjęcia: Youtube / MKS Cracovia TV

Przed Nawałką było wielu. Jakie były inne zaskakujące zwolnienia z klubów Ekstraklasy?

Autor: Maciej Kanczak
2019-04-01 23:01:47

Choć o możliwym zwolnieniu Adama Nawałki z Lecha Poznań pisało się i mówiło od dłuższego czasu, wydawało się, że władze „Kolejorza” wytrzymają ciśnienie i pozwolą byłemu selekcjonerowi poprowadzić poznański zespół przynajmniej do końca sezonu zasadniczego Lotto Ekstraklasy. Stało się jednak inaczej i na trzy kolejki przed podziałem ligi na grupy mistrzowską i spadkową, Nawałka stracił pracę.

Wyniki oczywiście nie broniły urodzonego w Krakowie trenera (od listopada pięć zwycięstw, jeden remis i pięć porażek), zatem poznańscy notable mogą argumentować swoją decyzję tym, że „Kolejorz” pod wodzą AN nie robił większych postępów i nie gwarantował progresu w najbliższym czasie. Wcześniej w Ekstraklasie były jednak zwolnienia, których absolutnie niczym nie dało się uzasadnić.


18 dni zamiast 3652

Marzeniem Wojciecha Stawowego, który wraz z Cracovią, po 20 latach przerwy, awansował w sezonie 2003/2004 do Ekstraklasy było być polskim odpowiednikiem sir Aleksa Fergusona. Właściciel „Pasów”, Janusz Filipiak, w podzięce za pracę, jaką ten wykonywał przy Kałuży (krakowanie w pierwszym sezonie w I lidze po awansie zajęli wysokie 5. miejsce) umożliwił mu realizację tego marzenia w styczniu 2006 r., podpisując ze szkoleniowcem aż 10-letni kontrakt. - Zawirowania z trenerami w ekstraklasie są groteskowe. My chcemy postawić na rozwój i systematyczność - wyjaśniał swoją decyzję prof. Filipiak jednocześnie dodając: -  A dlaczego kontrakt jest tak długi? Nie miałbym moralnego prawa oczekiwać, żeby szkolił młodych piłkarzy, nie wiedząc, czy za kilka lat będzie mógł z nich skorzystać. Ta umowa mu to gwarantuje.

Stawowy z kolei nie mógł się nachwalić swojego przełożonego. - Życzę wszystkim, żeby mogli pracować w takich warunkach, jak ja. Może profesor wytyczy nowy ślad - powiedział, podpisując nową umowę, która z krakowskim klubem miała go wiązać przez kolejnych 3652 dni.

Sytuacja „Pasów” w rozgrywkach 2005/2006 była nieco inna - biało-czerwoni dla reszty ligi nie byli już taką niewiadomą jak sezon wcześniej i tym razem pałętali się w środku tabeli. Stawowy od wiosny zamierzał zmienić ten niekorzystny stan rzeczy. Sam również zapowiedział, że nowy kontrakt nie gwarantuje mu pewnych 10 lat na ławce trenerskiej. - Taka umowa nie może oznaczać, że osiadam na laurach. Jeśli moja praca nie przyniesie określonych korzyści, wyników i ktoś nie będzie z niej zadowolony, jeśli zawodnikom odechce się za chwilę jechać na obóz, bo dowiedzą się o tych dziesięciu latach, a są już zmęczeni współpracą ze mną, to wtedy trzeba usiąść i wymyślić inne rozwiązanie - podkreślał 40-letni szkoleniowiec. Proza życia brutalnie przerwała tą pięknie zapowiadającą się futbolową bajkę.

„Najlepszy trener ligowy” - jak śpiewano o nim swego czasu na stadionie w dzielnicy Zwierzyniec po prolongacie kontraktu popracował jednak tylko… 18 dni. Dlaczego to uczucie prof. Filipiaka do Stawowego tak nagle i szybko wygasło? - Mieliśmy zaplanowane przed rundą wiosenną dwa obozy przygotowawcze, ale też i transfery. Zostałem poproszony przez prof. Janusza Filipiaka o listę zawodników, których chciałbym mieć w zespole. Piłkarze, których umieściłem na dwóch pierwszych miejscach są dziś w Koronie. To Krzysztof Gajtkowski i Mariusz Zganiacz. Do żadnego transferu nie doszło, a ponieważ zima w Polsce w tym roku jest śnieżna i mroźna, zaproponowałem trzecie zgrupowanie, które można było sfinansować z pieniędzy zaoszczędzonych na transferach - wyjaśniał Stawowy w rozmowie z „Gazetą Wyborczą Kraków”.

Filipiak nie był jednak skory na takie rozwiązanie, zatem gracze i sztab szkoleniowy sami chcieli sfinansować obóz z własnych pieniędzy. Profesor wyraził na to zgodę, ale sprawa nie miała opuszczać murów budynków klubowych Cracovii. Filipiak jednak puścił parę z ust w rozmowie z dziennikarzami, ci z kolei zaczęli wydzwaniać do piłkarzy z prośbą o komentarz, którzy w tej sprawie zaczęli udzielać dwuznacznych wypowiedzi, co właściciel potraktował jako wotum nieufności wobec swojej osoby i wycofywanie się z wcześniejszych obietnic. Później sprawy potoczyły się błyskawicznie - Stawowy w 40. urodziny został ukarany finansowo za ostatnie wydarzenia. Jeszcze przed drugim obozem zakomunikował zatem klubowym władzom, że mogą szukać nowego trenera, zaś po powrocie ze zgrupowania chciał się spotkać z prof. Filipiakiem. Ten jednak nie odbierał od niego telefonu, tylko napisał zgryźliwego maila o treści: „Nikt z zarządu klubu wraz ze mną nie będzie z Panem rozmawiał, ponieważ nie mamy na to czasu. A jeżeli chce Pan złożyć rezygnację, to proszę zrobić to na piśmie”.

Co na to Stawowy? - Nie miałem wyjścia i napisałem rezygnację. I rezygnacja została przyjęta. Widać tak naprawdę nikomu nie zależało, bym dalej pracował w Cracovii. Jestem w stanie to zrozumieć, ale moje odejście powinno się odbyć w innej atmosferze. Bez tego całego zamieszania i podpisywania 10-letniego kontraktu powinienem dowiedzieć się o tym prosto w oczy - powiedział krakowskiej „GW”.

Co ciekawe, po sześciu latach przerwy Stawowy ponownie zawitał na ul. Kałuży. W sezonie 2012/2013 znów awansował z „Pasami” do Ekstraklasy, ale został zwolniony w maju 2014 r., gdy Cracovii poważnie w oczy zajrzało widmo degradacji.


Sporny aneks

Dariusz Kubicki trenerką zaczął parać się od 1999 r., kiedy to na stanowisku trenera Legii Warszawa zastąpił Stefana Białasa. Przez kolejnych dziewięć lat nie miał jednak na koncie żadnych sukcesów, bo za takowy trudno raczej uznać wicemistrzostwo Polski z „Wojskowymi” w sezonie 2003/2004.

Los uśmiechnął się do niego dopiero w rozgrywkach 2007/2008, kiedy po 20 latach przerwy wprowadził Lechię Gdańsk do Ekstraklasy. Biało-zielonych objął w październiku 2007 r. i z dolnych rejonów tabeli w ekspresowym tempie wprowadził na sam szczyt. A w II lidze w tamtym czasie występowało wówczas naprawdę wiele mocnych ekip, by wspomnieć chociażby napompowane gwiazdami na miarę naszych ligowych możliwości, Arkę Gdynia i Polonię Warszawa. Stali bywalcy z ul. Traugutta 29 zapewne doskonale pamiętają szaleńczy rajd Kubickiego wokół boiska, gdy Lechia pokonała Znicz Pruszków 1:0 i zapewniła sobie awans na dwie kolejki przed końcem rozgrywek na drugoligowym froncie. Po euforii spowodowanej długim oczekiwaniem na powrót do Ekstraklasy, wszyscy w Gdańsku wzięli się zatem ostro do roboty, by pobyt gdańszczan w najwyższej klasie rozgrywkowej potrwał jak najdłużej. Tymczasem trzy dni przed startem sezonu gruchnęła wiadomość, że Kubicki nie poprowadzi Lechii w elicie.

Sprawa zwolnienia „Kuby” była skomplikowana i zawiła. Końcówka pierwszej dekady XXI wieku to w polskim futbolu okres masowego wypadania trupów z szafy. Za grzechy korupcyjne zawieszano i karano trenerów oraz piłkarzy, degradowano również kluby. W większości zespołów zatem przed rozpoczęciem sezonu 2007/2008 niemal wszyscy zmuszeni byli podpisywać stosowne aneksy do umów, że z żadną korupcją w sporcie i poza nim nie mieli nigdy nic wspólnego.

Ów aneks miał podpisać również Kubicki. I zrobił to, choć… nie do końca. - Zgodziłem się podpisać deklarację, że nie miałem nic wspólnego z korupcją w sporcie. Tego, że poza sportem też nie miałem nic wspólnego z korupcją już poświadczyć nie mogłem, gdyż w razie niekorzystnego wyroku sądu za sprawę COS straciłbym roczne zarobki, a nie mogę na to narażać swojej rodziny. Cały czas podkreślam że jestem niewinny, a jeśli coś złego się stało, to przy mojej stuprocentowej nieświadomości - mówił trener biało-zielonych w rozmowie z „Gazetą Wyborczą Trójmiasto”. Chodziło o wydarzenia z 2007 r., kiedy to Kubicki został zatrzymany przez Centralne Biuro Antykorupcyjne, według którego miał wręczyć łapówkę w wysokości 300 tys. złotych dla zastępcy Centralnego Ośrodka Sportu w zamian za załatwienie przetargu w wysokości 10 mln złotych.

- Trener Kubicki zwodził nas przez trzy tygodnie. W piątek powiedział, że nie podpisze aneksu. Zdajemy sobie sprawę z tego, że tracimy prawdziwego fachowca, ale ufam, że była to najlepsza decyzja, jaką mogliśmy podjąć dla dobra Lechii - bronił swojej decyzji prezes, Maciej Turnowiecki, a rzecznik prasowy Błażej Słowikowski dodawał: - Dariusz Kubicki został zatrzymany w ubiegłym roku. Klub mu zaufał, a sprawa miała się szybko wyjaśnić. Minęło 10 miesięcy, a sprawa trwa nadal. Stąd taki nasz ruch.

Kubicki nie krył rozczarowania. Nie dość, że lada moment do sądu w jego sprawie miał trafić akt oskarżenie, to jeszcze w tym trudnym dla siebie okresie życia został bez pracy. - Szkoda mi drużyny, nadawaliśmy z piłkarzami na jednych falach, miałem dobre stosunki z kibicami. Zostawiłem wiele serca w tym klubie. Mam nadzieję, że jeszcze wrócę kiedyś do Lechii - stwierdził w rozmowie z „GW Trójmiasto”.


Za co poleciał „Bobo”?

Po Kubickim gdański klub przejął Jacek Zieliński, który jednak prowadził go zaledwie przez osiem miesięcy. Następcą „Zielka” został Tomasz Kafarski, który w swoim drugim meczu na ławce biało-zielonych niespodziewanie zremisował w Warszawie z Polonią 1:1. Podział punktów z broniącym się przed spadkiem beniaminkiem do tego stopnia zdenerwował właściciela „Czarnych Koszul”, Józefa Wojciechowskiego, że ten zaraz po końcowym gwizdku sędziego podziękował za pracę Bogusławowi Kaczmarkowi. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że słynny „Bobo” polonistów prowadził dopiero od czterech spotkań i przez ten czas zgromadził aż 10 punktów.

Przejmując rządy w Polonii od Jacka Zielińskiego II były asystent Leo Beenhakkera oczywiście zdawał sobie sprawę, że pakuje głowę do paszczy lwa. Wydawało się jednak, że o swój los może być względnie spokojny. Po słabym początku rundy wiosennej pod wodzą JZ (remis z Legią Warszawa, porażki z Wisłą Kraków i ŁKS Łódź), Kaczmarek znów wprowadził „Czarne Koszulę” na zwycięską ścieżkę (triumfy ze Śląskiem Wrocław, Polonią Bytom i Ruchem Chorzów). Do tego piłkarze z ul. Konwiktorskiej awansowali do ½ finału Pucharu Polski po dwumeczu z Cracovią.

Oczywiście remis ze słabą w tamtym czasie na wyjazdach Lechią nie był powodem do dumy (gdańszczanie do kwietnia w delegacji zdobyli zaledwie cztery punkty), ale można było tamten podział punktów potraktować jako wypadek przy pracy. Tak byłoby wszędzie, tylko nie w Polonii. Sfrustrowany Wojciechowski jeszcze przed ostatnim gwizdkiem sędziego opuścił stadion, co dobrze znający JW poczytywali za koniec Kaczmarka w Warszawie. Po meczu właściciel JW Construction grzmiał na łamach mediów: - Nie mogę pozwolić aby tysiące kibiców, które przyjdą na kolejny mecz, patrzyły na tak słabą grę. Nie walczymy o utrzymanie, a o najwyższe cele. Uważam, że przegraliśmy z Lechią dwa punkty, a pan Kaczmarek uważa, że wygraliśmy jeden. Ja mam inne podejście do piłki.

Los Kaczmarka długo jednak nie był znany. Choć w eter poszło, że „Bobo” stracił pracę, nikt go o tym fakcie nie poinformował. - Nic o tym nie wiem - mówił zainteresowany zaraz po meczu z Lechią. W nieświadomości żył również Jacek Grembocki, jego dotychczasowy asystent, który miał przejąć po nim schedę. - Nie ma oficjalnej decyzji, ale jak dostanę propozycję to ją przyjmę, jestem pracownikiem klubu - stwierdził.

Po weekendzie Wojciechowski ochłonął i zaprosił na rozmowę Kaczmarka, podczas której obaj panowie wymienili uwagi dotyczące sobotniego meczu już bez zbędnych emocji. Właściciel poprosił Kaczmarka, by dalej pełnił funkcję pierwszego trenera, na co ten się… nie zgodził. - Pan Wojciechowski przekazał swoje uwagi, pan Kaczmarek się z nimi nie zgodził. Prezes zapewnia, że dla niego nadal pierwszym trenerem jest pan Kaczmarek - relacjonował poniedziałkowe spotkanie rzecznik prasowy Polonii, Piotr Ciszewski. Ostatecznie kompromisu nie udało się wypracować i w kolejnym meczu z Odrą Wodzisław Śląski 2-krotnych mistrzów Polski poprowadził już Grembocki, który był dziewiątym trenerem polonistów w ostatnich trzech latach.

Po zwolnieniu Kaczmarka jak szarańcza po całej Polsce rozmnożyły się teorie spiskowe dotyczące powodów odejścia doświadczonego trenera. Wedle pierwszej, Wojciechowski miał mu za złe wystawienie w pomocy Tomasza Jodłowca i posadzenie na ławce Łukaszów: Piątka i Trałki w meczu z Lechią. Wedle drugiej, JW zarzucił Kaczmarkowi celowe odpuszczeniu meczu z gdańskim zespołem, w którym grał i który trenował. Wedle trzeciej zaś „Bobo” został zwolniony, bo niebawem miał otrzymać korupcyjne zarzuty. - Pierwszy raz o tym słyszę - rzucił „Faktowi” w odpowiedzi na te rewelacje.


Na wiecznym urlopie

Po latach pracy w Austrii Tadeusz Pawłowski wrócił w 2014 r. na Dolny Śląsk, by ratować przed spadkiem ukochany Śląsk Wrocław. W sezonie 2013/2014 wrocławianie zapewnili sobie ligowy byt na kolejną kampanię, nie przegrywając żadnego meczu u siebie, zaś w kolejnych rozgrywkach zajęli 4. miejsce i wrócili (choć na krótko) na międzynarodową arenę.

W sezonie 2015/2016 Śląsk w niczym nie przypominał jednak zespołu z poprzedniego sezonu - w okresie od 19 września do 2 grudnia nie wygrał dziesięciu kolejnych spotkań i po 18. kolejce znalazł się na samym dnie Ekstraklasy. Władze WKS-u nie zdecydowały się jednak zwolnić Pawłowskiego, a… wysłały go na urlop. Po meczu z Termaliką Bruk-Bet Niecieczą klub wydał oświadczenie: „W związku z sytuacją rodzinną trenera Tadeusza Pawłowskiego, Zarząd Klubu udzielił szkoleniowcowi urlopu. - Proszę o uszanowanie tej nagłej decyzji, która wyniknęła z przyczyn rodzinnych. Cały czas jestem z drużyną i wierzę w moich zawodników – powiedział Tadeusz Pawłowski. W ostatnich tegorocznych meczach zespół Śląska poprowadzi drugi trener Grzegorz Kowalski”.

Wiadomym było, że doświadczony szkoleniowiec ma chorego syna, który wymaga stałej opieki, ale dolnośląskie media nie dowierzały, że Pawłowski lada moment wróci do pracy trenerskiej w Śląsku. „Niezależnie od przyczyn tej decyzji mamy jednak nieodparte wrażenie, że to wygodny sposób, by niepozornie odsunąć trochę problem na plan dalszy. Jeśli Kowalski do końca roku będzie spisywał się dobrze, to zostanie na wiosnę. Jeśli nie, to coś nam się nie wydaje, żeby Pawłowski powrócił na stanowisko. Będzie za to czas zimą, by poszukać nowego szkoleniowca, a to wbrew pozorom nie jest łatwe zadanie” - pisała wówczas „Gazeta Wrocławska”.

Na potwierdzenie tych słów nie trzeba było długo czekać - już tydzień później włodarze Śląska poinformowali o zwolnieniu 62-latka. Tym razem „Gazeta Wrocławska” pisała następująco: „Komedia. Tylko takie słowo przychodzi nam do głowy. Wychodzi bowiem na to, że Śląsk właśnie jednym ruchem zwolnił... dwóch pierwszych trenerów. Tylko po co była ta cała szopka z "urlopem" Tadeusza Pawłowskiego? Przecież wszyscy od razu przeczuwali, że nie wróci już na swój fotel”.

Popularny „Tedi” o swój trenerski los nie musiał się jednak martwić. Przez minione 1,5 roku udowodnił, że zna się na swoim fachu i kwestią czasu było, kiedy otrzyma propozycję nowej pracy. I tak też faktycznie było, po Pawłowskiego zgłosiła się Wisła Kraków, która z każdą kolejką rundy jesiennej niebezpiecznie zbliżała się do strefy spadkowej. Działacze „Białej Gwiazdy” mając świeżo w pamięci, że Pawłowski w podobnej sytuacji uratował niedawno z opresji Śląsk, liczyli, że przy ul. Reymonta będzie podobnie. Dali tylko mu nieco mniej czasu niż wrocławscy notable.

Pawłowski został zaprezentowany na początku stycznia. Od początku do nowego zajęcia podchodził z ogromnym entuzjazmem. - Dziękuje za zaufanie, bo wiem, że były pytania odnośnie mojej osoby u kibiców we Wrocławiu. Ja jestem takim człowiekiem wchodzę, mówię cześć i pracujemy. Wyniki z pewnością zacieśnią naszą przyjaźń i wierzę, że będziemy jednością. Wy na trybunach, a my na boisku. Wisłę stać na zwycięstwo z każdym - mówił w wywiadzie dla portalu skwk.pl.

„Cześć” powiedzieli mu jednak wkrótce ci, którzy niedawno go zatrudniali, bo Pawłowski pod Wawelem pracował tylko 70 dni. Wisłę obejmował w momencie, gdy ta na zwycięstwo czekała od sześciu kolejek. Pod jego wodzą ta niekorzystna passa wzrosła do dziewięciu spotkań. Bogusław Cupiał nie zamierzał czekać na poprawę i po zaledwie trzech meczach podziękował „Tediemu” za współpracę. Dlaczego tak szybko? Właścicielowi krakowskiego klubu, poza wynikami rzecz jasna, nie podobał się styl gry drużyny, piłkarze z kolei, jak donosił „Przegląd Sportowy”, od samego początku mu nie ufali i patrzyli na niego z podejrzliwością. - Na treningi przychodził z książką i stamtąd dyktował ćwiczenia - mówił jeden z nich.

Jak z kolei na swoje niepowodzenie w Grodzie Kraka zapatrywał się sam Pawłowski? - Przyczyna jest prosta: zastałem zespół w trudnej sytuacji. Zawodnicy pierwszoplanowi pod koniec roku nie grali, ponieważ byli kontuzjowani. Nie brali też udziału w okresie przygotowawczym. Dołączyli nowi gracze, których musiałem wkomponować - wyjaśniał na łamach portalu WP Sportowe Fakty.

Co ciekawe, Wisła początkowo nie poinformowała o zwolnieniu TP, tylko wydała komunikat o jego… urlopowaniu. Doprawdy, „Tedi” to był wówczas w historii Ekstraklasy bodaj jedyny trener, który z pracy nigdy nie był zwalniany, a zawsze urlopowany.


Z annałów Śląska na bezrobocie

Wracamy ponownie na Dolny Śląsk, gdzie po zwolnieniu Pawłowskiego wrocławski zespół niespodziewanie objął Romuald Szukiełowicz. Doświadczony 66-letni szkoleniowiec w ostatnich latach pracował na peryferiach polskiego futbolu, ostatni klub w Ekstraklasie (Stomil Olsztyn) prowadząc w sezonie… 1998/1999. Przed powrotem do Śląska, w którym występował jako piłkarz, a później dwukrotnie prowadził jako trener, Szukiełowicz pracował w III-ligowej Foto-Higienie Gać. Mimo to we Wrocławiu wierzono, że to właśnie on wyprowadzi Śląsk na prostą. - Dlaczego się zdecydowałem? Bo to mój klub. Jestem jego wychowankiem i w takich sytuacjach się nie odmawia - mówił w rozmowie z „Gazetą Wrocławską”. Pomijając zarząd WKS-u, w powodzenie jego misji mało kto wierzył, ale koniec roku wskazywał na to, że to faktycznie może się udać.

Zielono-biało-czerwoni pod jego wodzą w pierwszych trzech meczach (z Górnikiem Łęczną, Podbeskidziem Bielsko-Biała i Wisłą Kraków) zgarnęli komplet punktów, a Szukiełowicz przeszedł do historii Śląska jako pierwszy, który w Ekstraklasie w trzech pierwszych spotkaniach wywalczył dziewięć punktów. - Nie emocjonuję się rekordami, choć oczywiście one też mają znaczenie. Moja recepta na nagłą odmianę wyników? Przede wszystkim cały czas rozmawiam z piłkarzami. To jest podstawa. I jak już z nimi tak rozmawiałem, to wytłumaczyłem im, że media mijały się z prawdą, pisząc, że jestem bardzo wymagający. Bo w rzeczywistości wymagam dwa razy bardziej - mówił w rozmowie z „Przeglądem Sportowym” Szukiełowicz.

Postęp był widoczny gołym okiem. Gdy wiekowy trener obejmował „Wojskowych”, ci mieli cztery punkty straty do 14. miejsca w tabeli. Po zaledwie trzech meczach zaś wrocławianie posiadali już cztery „oczka” więcej od zespołów ze strefy spadkowej. „Teraz Śląsk nie gra szczególnie wyrafinowanej piłki, lecz dopisuje mu szczęście i jest do bólu skuteczny” - tak grę niedawnych mistrzów Polski oceniał „PS”, zaś Szukiełowicz zapowiadał, że jego drużyna ma jeszcze spore rezerwy. Sęk w tym, że pod jego kierunkiem nigdy ich już nie pokazała.

W kolejnych czterech spotkaniach bowiem po zimie (z Jagiellonią Białystok, Górnikiem Zabrze, Piastem Gliwice i Zagłębiem Lubin) wrocławianie zdobyli tylko punkt i ponownie znaleźli się w strefie ekip zagrożonych degradacją. Tym razem na przełom nikt już nie zamierzał czekać i także Szukiełowicza odprawiono z kwitkiem. - To była kolegialna decyzja wszystkich właścicieli - powiedział na łamach oficjalnej strony Śląska Włodzimierz Patalas, przewodniczący Rady Nadzorczej.


Niesłowny Mioduski

Jacek Magiera do roli trenera Legii Warszawa przygotowywany był przez lata. Najpierw związany z klubem jako piłkarz, potem w jego prowadzeniu pomagał Dariuszowi Wdowczykowi, Janowi Urbanowi (dwukrotnie), Stefanowi Białasowi i Maciejowi Skorży. Przez moment opiekował się również zespołem rezerw.

W 2016 r. samodzielnie prowadził Zagłębie Sosnowiec, które liderowało I-lidze, gdy przyszło powołanie do „Wojskowych”. Besnik Hasi, chociaż awansował do Ligi Mistrzów, to jednak w pierwszym meczu w Champions League poległ przy Łazienkowskiej z Borussią Dortmund aż 0:6. W Ekstraklasie zaś legioniści kompromitowali się co kolejkę, po dziewięciu seriach spotkań mając na koncie już cztery porażki i zajmując miejsce tuż nad strefą spadkową. Dla władz Legii to było już zbyt wiele - Hasi został przegnany na cztery wiatry, w meczu z Wisłą Kraków stołeczny zespół poprowadził jeszcze Aleksandar Vuković, a w potyczce LM ze Sportingiem na ławce mistrzów Polski zasiadł już Jacek Magiera.

Co było dalej, doskonale wszyscy pamiętają - 3. miejsce w grupie w CL, co dało promocję do 1/16 finału Ligi Europy, obrona mistrzostwa Polski po zażartej walce do ostatnich sekund z Jagiellonią Białystok, Lechem Poznań i Lechią Gdańsk. I na tym w zasadzie koniec sukcesów Magiery z Legią. Od lata 2017 r. wszystko zaczęło się sypać. W meczu o Superpuchar Polski „Wojskowi” niespodziewanie przegrali z Arką Gdynia, z marzeń o ponownym występie w Lidze Mistrzów wyleczyła ich FK Astana, zaś drzwi do bram Ligi Europy niespodziewanie zamknął Sheriff Tyraspol. W Ekstraklasie z kolei Legia znów okupowała dolne rejony tabeli.

Mimo wszystko wydawało się, że JM o swoją przyszłość przy Łazienkowskiej może być spokojny. Raz już, niczym doświadczony, zawodowy strażak ugasił ten piłkarski pożar, który wzniecił Hasi, zatem w stolicy wszyscy mieli nadzieję, że poprawa wyników i szybki marsz w górę w ligowej klasyfikacji są tylko kwestią czasu. Właściciel warszawskiego klubu Dariusz Mioduski miał jednak inną koncepcję na poprawę gry mistrzów Polski i nie było w niej miejsca dla Magiery, który 13 września otrzymał wypowiedzenie. A przecież jeszcze w sierpniu Mioduski zapewniał, że trener może liczyć na jego pełne zaufanie. Po miesiącu zdecydowanie zmienił jednak optykę.

- Dzisiaj w klubie konieczne są jednak głębsze zmiany w obszarze sportowym, które mają nam pomóc osiągnąć cel na ten rok, jakim jest obrona mistrzostwa Polski, ale przede wszystkim zbudować w klubie długofalową jakość, która będzie fundamentem trwałego rozwoju i sukcesów sportowych na miarę naszych ambicji i oczekiwań - tłumaczył swoją decyzję na łamach oficjalnej strony internetowej Legii.

Zaraz po zwolnieniu Magiery na jaw zaczęły wychodzić niesnaski i nieporozumienia między trenerem, a kilkoma podopiecznymi. Jak informował sport.pl, w warszawskiej szatni było spore grono graczy (Artur Jędrzejczyk, Domnik Nagy, Krzysztof Mączyński i Michał Pazdan), którzy nie byli zadowoleni ze współpracy z trenerem i kilka razy w tej sprawie interweniowali u samego Mioduskiego. Choć zarówno właściciel, jak i sami zawodnicy tym medialnym rewelacjom zaprzeczali, to jednak „Żyleta” wiedziała swoje. "Jak już wszystko zj...liście, to Magierę zwolniliście" - usłyszeli z trybun gracze w pierwszym spotkaniu pod wodzą następcy JM, Romeo Jozaka.

Sam Magiera długo nie pobył na bezrobociu, bo już w grudniu 2017 r. został zastępcą dyrektora sportowego ds. rozwoju piłki młodzieżowej w PZPN, a w 2018 r. powierzono mu funkcję selekcjonera reprezentacji Polski U-20. Na temat zwolnienia z Legii długo nie wypowiadał się publicznie, dopiero niedawno w rozmowach częściej zaczął poruszać ten trudny dla siebie temat. - Zdobyliśmy mistrzostwo, a w międzyczasie doszło jeszcze do zmiany właścicielskiej. Wszyscy pamiętamy, z jakimi zawirowaniami w klubie się to wiązało. To nie był łatwy czas na prowadzenie drużyny - powiedział w rozmowie z „Przeglądem Sportowym” w rocznicę swojego zwolnienia.


Einstein na ratunek Lechowi

I na koniec znów Poznań, który był punktem wyjścia do niniejszych rozważań. Po porażce w 35. kolejce sezonu 2017/2018 z Jagiellonią Białystok „Kolejorz” ma już tylko matematyczne szanse na mistrzostwo Polski. Mimo to władze poznańskiego klubu nie zamierzają czekać na cud i dziękują Nenadowi Bjelicy za współpracę. W kolejnym sezonie Lecha ma objąć jego były znakomity piłkarz, Ivan Djurdjević, podobnie jak Magiera w Legii, od lat szykowany do tej funkcji.

Oficjalna prezentacja Serba zamieniła się jednak w prawdziwy show wiceprezesa Piotra Rutkowskiego, który zapewniał, że z Ivanem na ławce Lech wkracza w nową erę. I przez moment faktycznie mogło się wydawać, że tak właśnie będzie - poznaniacy wygrali pierwsze cztery mecze nowego sezonu i po 4. kolejce rozsiedli się wygodnie na fotelu lidera. W kolejnym spotkaniu przy Bułgarskiej co prawda boleśnie poturbowała ich Wisła Kraków, wygrywając aż 5:2, ale wydawało się, że ta porażka to jedynie wypadek przy pracy. Nic bardziej mylnego.  Do 4 listopada Lech wygrał zaledwie dwa z dziewięciu spotkań, już dawno opuszczając górne rejony tabeli. Rutkowski, który miał stanowić piorunochron medialnej krytyki dla Djurdjevicia, nie miał oporów, by stwierdzić, że prowadzenie „Kolejorza” jednak przerosło niedoświadczonego serbskiego szkoleniowca.

Z Adamem Nawałką działacze klubu ze stolicy Wielkopolski negocjowali tygodniami. Dyskutowali o gaży, sprzeczali się o długość kontraktu, wymieniali opinię na temat personaliów, zarówno piłkarzy, jak i sztabu szkoleniowego. Osiągając porozumienie 25 listopada powinni zdawać sobie sprawę, że tak krawiec kraje, jak mu materii staje. Ta powszechna wiedza gdzieś się jednak ulotniła, a przecież w Poznaniu nie ma takiego stężenia smogu jak w Krakowie czy w Warszawie. Skąd zatem zdziwienie, że stroje na pokazy mody na europejskich wybiegach nie zostały uszyte po ledwie czterech miesiącach pracy?

Skoro zatem znajomość przysłów u działaczy Lecha jest znikoma, może bardziej do ich świadomości dotrą cytaty wielkich ludzi? Ot, choćby bon mot Alberta Einsteina - "szaleństwem jest robić wciąż to samo i oczekiwać różnych rezultatów".


KOMENTARZE

Stwórz konto



Zaloguj się na swoje konto




Nie masz konta? Zarejestruj się