Autor zdjęcia: Cezary Koluch
Marek Saganowski dla 2x45: Asystent nie jest od bezmyślnego przytakiwania. Chciałbym być trenerem sprawiedliwym wobec siebie
Marka Saganowskiego jako tako przedstawiać chyba nie musimy, prawda? Bez wątpienia mamy do czynienia z legendą zarówno ŁKS-u, jak i Legii. Jedyna kwestia sporna – w którym z klubów ten status urósł wyżej? U kogo na boisku zasłużył się bardziej?
Z drugiej strony to już przeszłość. Trzy lata temu przeszedł „na drugą stronę”. Skoro więc doskonale znamy Saganowskiego piłkarza, przyszła więc pora poznać Saganowskiego trenera, stawiającego swe pierwsze kroki w Legii.
Jak zareagował na propozycję zajęcia posady asystenta Aleksandara Vukovicia? Czy Serb bardzo się zmienił przez ostatnie lata? Czy praca trenera zapewnia odpowiednio dużo adrenaliny? Jaki krajobraz w szatni pozostawił po sobie Sa Pinto? Jakim cudem tak szybko udało im się odmienić oblicze zespołu? Czy Legia to dobre miejsce do rozwoju trenera młodego stażem? Jakie cechy szkoleniowców, u których grał, najbardziej imponowały Saganowskiemu? Dlaczego na początku pracy trenerskiej chciał odsunąć się od seniorskiej drużyny? Co było najtrudniejsze w pracy z juniorami Legii? Czy boi się karuzeli trenerskiej?
Zapraszamy!
***
Mariusz Bielski (www.2x45.info): - Jak dobrze umie pan pływać?
Marek Saganowski: - (śmiech) W porządku, radzę sobie!
- Pytam, bo rzucono pana i trenera Vukovicia na najgłębszą możliwą wodę, skoro musicie zdobyć mistrzostwo.
- Nie da się ukryć. A najgorsze, że nie posiadamy żadnych kół ratunkowych (śmiech). Nie ma co się oszukiwać, w Legii zawsze mierzy się w najwyższe cele, niezależnie od tego, kto zasiada za jej sterami.
- Jak w ogóle został pan asystentem Aleksandara Vukovicia?
- W poniedziałek zadzwonił, poinformował, że przejmuje drużynę i stwierdził: "Marek, chciałbym, abyś dołączył do mojego sztabu". Obaj wiemy, czego możemy od siebie oczekiwać. Wcześniej uczęszczaliśmy razem do szkoły trenerów i przede wszystkim znamy się z boiska. W klubie też przecinaliśmy się dość często, więc utrzymywaliśmy kontakt. Sądzę, że to miało znaczenie.
- Jaka była pana pierwsza reakcja na tę nominację?
- Muszę przyznać, że nie była to decyzja, którą podjąłem bezrefleksyjnie. Prowadziłem wówczas drużynę w Centralnej Lidze Juniorów U-18 i najpierw tam oraz w akademii musiałem pozałatwiać i podomykać pewne sprawy, upewnić się co dalej stanie się z tym zespołem. To w zasadzie były jedyne rozterki. Mówimy o dużej decyzji, warto było podejść do sprawy profesjonalnie. Nie rzuciłem wszystkiego z minuty na minutę. Natomiast nie czułem strachu, w 99% byłem szczęśliwy, że dostałem taką możliwość, aby pracować z pierwszą ekipą Legii.
- "Vuković jest sercem Legii, ale my potrzebujemy jeszcze głowy" - mówił swego czasu prezes Mioduski. Pan nią jest w tym duecie?
- Serce czy rozum... Wydaje mi się, że jako piłkarze obaj zostawiliśmy na boisku sporo serducha. Nie ma między nami jasnego podziału. Teraz, w roli pierwszego trenera, Vuko korzysta z wiedzy i doświadczenia, które przez lata zbierał jako asystent. W dodatku dobrze wie, jakie mechanizmy rządzą takim klubem jak Legia. Na razie obu nas cechuje spokój. Jak dyskutujemy, planujemy dalszą część sezonu to nie jest tak, że dwa wulkany siedzą i tylko buzują. Ja w ogóle mam dość spokojne usposobienie. Aco też już nie jest równie ekspresyjny jak choćby za czasów, kiedy samemu był asystentem.
- Mocno się zmienił jako człowiek? To przecież był wulkan energii, wszędzie było go pełno.
- Na pewno nad tym pracował, przygotowywał się mentalnie do roli, którą niedawno mu powierzono. Sądzę, że dzięki temu jako szkoleniowiec zmierza w dobrą stronę. Duże jest obciążenie psychiczne i ciśnienie spoczywające na nim w związku z celami Legii, a jednak widać, że trzyma nerwy na wodzy.
- Chyba nie zawsze, bo ostatnio przecież wyleciał na trybuny w meczu z Lechem. Pomyślałem wówczas – o, wrócił stary Vuko!
- Jasne, przecież nie da się zmienić swojego charakteru z dnia na dzień. W sytuacji, o której mówisz jednak wszyscy byliśmy zdziwieni, bo wcześniej zachowywał chłodną głowę. Ja uważam, że sędziowie też popełnili błąd, ponieważ reakcja szkoleniowca, ten upust frustracji – czyli kopnięcie w bandy – kompletnie nie było wymierzone w nich. Widzę tu pewną niekonsekwencję, biorąc pod uwagę to, jak reagują inni trenerzy i na przykład jak zachowywał się przy linii nasz poprzednik. Sa Pinto też kopał w bandy, lecz nigdy nie został za to ukarany. Ale podkreślmy, że to też nie jest rzecz warta wielkiego roztrząsania. Było, minęło.
- Wspomniał pan, że razem z Aleksandarem Vukoviciem się dopełniacie. Czego najwięcej wnosi pan do drużyny?
- W takim zespole trzeba umieć zarządzać emocjami zawodników, a ja wiem, iż czasem na przykład potrafię nieco rozładować atmosferę, rozluźnić chłopaków. Jako asystent staram się być łącznikiem pomiędzy całą ekipą, a pierwszym trenerem.
- Potrafiłby pan nakreślić profil idealnego asystenta?
- Ja miałem świetnego w drużynie CLJ, a był nim Tomek Sokołowski. To człowiek, który przede wszystkim stara się ciebie zrozumieć, poznać twoją wizję futbolu, stylu gry. Na pewno bycie lojalnym też jest ważne. W takim sensie, aby wzajemnie się dogadywać, a unikać sytuacji typu... Pierwszy szkoleniowiec tłumaczy jakiś aspekt taktyczny w dany sposób, a za chwilę asystent temu zaprzecza. Dziwne by to było, prawda? Dla mnie jest ważne, aby iść wspólnie w jedną stronę. Tylko żebyśmy dobrze się zrozumieli – nie chodzi o bezrefleksyjne przytakiwanie. Trzeba mieć swoje zdanie i umieć je wyrazić. Chodzi o to, aby wzajemnie skłaniać się ku konstruktywnym refleksjom, a nie podważać swój autorytet. Jeśli Tomek dwa lub trzy razy powtarzał mi, że z czymś się nie zgadza i potrafił to uargumentować, ja też nie uznawałem siebie za wyrocznię, nie szedłem w zaparte, tylko przeważnie faktycznie siadałem i myślałem nad daną kwestią. Póki co z trenerem Vukoviciem współpracujemy dopiero czwarty tydzień, więc jeszcze nie mieliśmy jakichś zażartych dyskusji (śmiech). Ogólnie bowiem mamy podobne spojrzenie na to, jak powinno się grać w piłkę.
- Pan nadal tak bardzo lubi adrenalinę jak dawniej? Zastanawiam się czy praca drugiego trenera daje jej wystarczająco dużo.
- Czuję się jakbym wrócił do żywych! Bycie przy pierwszym zespole, przeżywanie tego wszystkiego co się wokół niego dzieje, przeżywanie meczów to jest zupełnie inny poziom emocji. Oczywiście moja rola się zmieniła, skoro sam nie biegam po boisku, więc nieco inaczej odczuwam pewne rzeczy. Nie mówię też, że w CLJ było źle, ale to dwa różne światy. Tam jednak skupiasz się na rozwoju piłkarzy, no i panuje też większy luz, bo jednak twoja drużyna nie jest tak wyeksponowana. W seniorach zawsze najbardziej liczy się wynik, co naturalnie podkręca emocje. Ja jestem jeszcze na początku drogi w roli szkoleniowca, dlatego tym mocniej odczuwam adrenalinę, która naturalnie towarzyszy każdemu w tej pracy. Wcześniej, kiedy pracowałem w rezerwach, nie czułem czegoś podobnego. Sam masz z tyłu głowy, że tam niekoniecznie wynik liczy się najbardziej, zwłaszcza w CLJ, a to znacznie zmienia perspektywę.
- Ostatnio osobiście dyrygował pan drużyną w starciu z Lechią. Jak wrażenia?
- O właśnie, to dało mi spory zastrzyk adrenaliny, podobało mi się. Nie pojawiło się jednak wielkie zdenerwowanie, mimo iż był to mój samodzielny debiut przy linii bocznej na tak wysokim poziomie. Głównie dlatego, że mówimy o jednorazowej sytuacji. Vuko co prawda siedział na trybunach, lecz i tak to on trzymał pieczę nad wszystkim.
- Klasyczny numer ze słuchaweczką?
- Dokładnie. Mieliśmy kontakt, przekazywaliśmy sobie wiadomości, dzieliliśmy się spostrzeżeniami przy pomocy innych członków sztabu. Ja tu bardziej byłem w roli reprezentacyjnej. Fajne doświadczenie, ale nadal zupełnie inne, niż gdybyś na co dzień pracował jako pierwszy trener. Wtedy to ty decydujesz o składzie, zmianach, reagujesz na wydarzenia boiskowe. Stojąc przy linii czułem więc wsparcie Vuko.
- Jaki krajobraz zastaliście w szatni po przejęciu drużyny?
- Co od razu rzuciło mi się w oczy, to przede wszystkim fakt, że poszczególni zawodnicy zatracili wiarę we własne umiejętności. Nie wiem czy byli rozczarowani współpracą z naszym poprzednikiem, trudno mi powiedzieć, ponieważ wówczas nie znajdowałem się blisko tego zespołu. Na pewno gdybyśmy mieli porównać Legię Sa Pinto z naszą, da się zauważyć, iż zyskaliśmy dużo więcej polotu w ofensywie.
- Kasper Hamalainen wspominał w Przeglądzie Sportowym, że u Sa Pinto wszystko działało na zasadzie "musisz, musisz, musisz".
- Może to banał, że piłka nożna jest grą błędów, ale to prawda. Przede wszystkim trzeba się na nich uczyć i stwarzać zawodnikom warunki do tego. To, czy raz krzywo podasz albo nie zdobędziesz bramki w dogodnej sytuacji – naturalna sprawa. Nie powinno się doprowadzać do sytuacji, w której dany gracz kolejny raz będzie bał się podjąć ryzyko. My na pewno dajemy piłkarzom więcej wolności w ich poczynaniach ofensywnych, mają swobodę w podejmowaniu decyzji.
- Jakim cudem udało wam się odmienić oblicze Legii w tak krótkim czasie? Już w pierwszym meczu z Jagiellonią (3:0) wyglądaliście diametralnie inaczej, lepiej niż za kadencji Portugalczyka.
- Trener Vuković mocno skupił się na tym, by właśnie usprawnić grę z przodu, bo o ile w defensywie mieliśmy pewne wypracowane, działające kanony, o tyle w ofensywie, przy takiej jakości, przy tak utalentowanych zawodnikach, trzeba było okazać im większe zaufanie. Jeszcze nie jestem w stanie nakreślić takiej konkretnej granicy, gdzie kończy się nasza ingerencja w ofensywę pod względem taktyki, a gdzie zaczynamy polegać stricte na inwencji piłkarzy.
- Jeśli mnie pamięć nie myli bodajże Guardiola powiedział kiedyś: "mogę doprowadzić moich graczy na 25-20 metr, dalej wszystko zależy od ich kreatywności".
- Słuszna uwaga, takie podejście jest mi bliskie. Sam pamiętam, że kiedy sam jeszcze grałem w piłkę i przydzielano mi bardzo określone zadania taktyczne, to niekoniecznie dobrze się przekładało na moją formę strzelecką. Trudno mi wtedy było znaleźć pozycję do uderzenia czy w ogóle dojść do dogodnej sytuacji. Natomiast, gdy trener pozwalał mi samemu decydować o tym jak grać, zdecydowanie lepiej radziłem sobie pod bramką. Możliwe, że analogicznie właśnie z tego wzięła się ostatnio lepsza forma Hamalainena czy Carlitosa.
- Aleksandar Vuković powiedział, że od Sa Pinto można się było wiele nauczyć. Jak się panu wydaje, ile w tym racji, a ile kurtuazji?
- Jeżeli się uważnie oglądało mecze jego Legii, na pewno dałoby się wynieść sporo cennych lekcji dotyczących gry obronnej. Mi się podobała kompaktowość defensywna za jego kadencji. Myślę, że trzeba byłoby być wyjątkowym ignorantem, aby mając taką możliwość niczego się od Portugalczyka nie nauczyć. Od każdego da się wyciągnąć coś ciekawego. Pojawiały się spekulacje na różne tematy, ale nie chcę komentować rzeczy zasłyszanych z zewnątrz.
- No właśnie, w tym względzie chyba dałoby się pozyskać więcej wiedzy dotyczącej tego czego nie robić, niż co robić będąc szkoleniowcem.
- Można i tak do tego podejść, lecz nie mieliśmy bliskich kontaktów, a zatem trudno mi się merytorycznie odnieść.
- Zawodnicy Legii grali na zwolnienie Portugalczyka?
- W profesjonalnej piłce jestem dwadzieścia-parę lat i szczerze powiedziawszy jeszcze czegoś takiego nie widziałem, aby piłkarze z premedytacją grali gorzej, bo nie lubili trenera. Nigdy się z tym nie spotkałem w żadnej szatni, którą miałem przyjemność współtworzyć. Uważam, że takie teorie zawsze są wyssane z palca.
- Przesadzę, jeśli powiem, że w piłce nożnej, zwłaszcza w polskiej, nastawienie mentalne ma większe przełożenie na wynik niż na przykład aspekty taktyczne?
- Powiedziałbym, iż tak jest wszędzie, nie tylko u nas. W sferze mentalnej zawsze da się znaleźć rezerwy pozwalające wygrywać mecze. Także na najwyższym poziomie. Oglądałem ostatnio Ajax z Tottenhamem – w pierwszej części meczu Holendrzy praktycznie nie schodzili z połowy Anglików. Wydawałoby się, że jeżeli tak dalej pójdzie, drużyna Mauricio Pochettino dosłownie zostanie zjedzona. Minęła przerwa, a po niej nagle to Spurs przejęli inicjatywę, zaczęli stwarzać sobie dobre okazje. Takie momenty podważają twoją dominację, więc zaczynasz się denerwować. Może nie tyle wątpisz we własne umiejętności, co po prostu miewasz momenty zawahania. Wtedy decydujące są detale, ułamki sekundy sprawiające, iż tracisz futbolówkę, wykonujesz niecelne podanie. Czasem to przez rozluźnienie, czasem zbyt dużą pewność siebie... Zależy od człowieka. W każdym razie wybijasz się z rytmu, a twoim kosztem łapie go rywal, teraz to jemu zaczyna wszystko wychodzić. Domyślam się, że komuś, kto nigdy nie uprawiał sportu profesjonalnie, może być trudno zrozumieć te mechanizmy, ale proszę mi wierzyć, wiem doskonale co czują piłkarze w takich momentach.
- Ale takie rozluźnienie chyba jest naturalne, kiedy do przerwy wygrywasz 2:0 i zaczynasz czuć się komfortowo.
- Chyba że jesteś trenerem Michniewiczem (śmiech). Odwróćmy jednak wcześniejszą sytuację. Schodzisz do szatni z dwubramkową stratą i co sobie myślisz? "Dobra, gorzej być nie może, co mamy do stracenia"? Wtedy człowiek też zyskuje luz, podejmuje odważniejsze decyzje, skoro musi gonić wynik.
- U was też to musiało zadziałać na przykład w spotkaniach z Lechią, Górnikiem czy Pogonią.
- Z jednej strony tak, a z drugiej wydaje mi się, że akurat w naszym przypadku nie było dużej zmiany nastawienia. W tym sensie, iż cały czas pozostawaliśmy konsekwentni co do planu jaki obraliśmy na dane spotkanie. Jak to się mówi – dalej graliśmy swoje z dużą wiarą w naszą jakość. Gdybym miał wskazać, właśnie dzięki temu wygrywaliśmy te mecze. Tak też reagowaliśmy w szatni, w przerwie utwierdzając piłkarzy względem obranej strategii. Proszę spojrzeć, spotkanie z Lechem co prawda przegraliśmy, lecz nawet w nim wykreowaliśmy sobie 4-5 bardzo dobrych okazji do strzelenia gola. Zawiodła skuteczność, lecz prawdziwy problem pojawiłby się przede wszystkim w chwili, gdybyśmy do tych sytuacji nie dochodzili. Ale one były, co potwierdzało, iż zmierzaliśmy w dobrą stronę.
- Jeszcze na chwilę wrócę do Legii trenera Sa Pinto. Według niego drużyna miała być pragmatyczna, potrafiąca dostosować się do propozycji każdego rywala. Tylko czy takie podejście jest dobre dla zespołu, który walczy o najwyższe laury?
- Nie ma jednej słusznej drogi, która poprowadzi cię do sukcesu. Każdy w coś wierzy i każdy ma swoje racje. Ilu jest trenerów, tyle opinii, a zatem nie patrzyłbym na to w ten sposób. My akurat wolimy futbol akcji od futbolu reakcji.
Marek Saganowski podczas meczu z Lechią Gdańsk, fot. Mateusz Czarnecki
- Czy z perspektywy początkującego szkoleniowca Legia to jest dobre miejsce do rozwoju? Choćby przez pryzmat tego, iż w niej TRZEBA osiągać sukcesy, a nie tylko MOŻNA osiągać sukcesy?
- Grałem tu przez parę ładnych lat, więc rozumiem doskonale czego oczekuje się od naszych zawodników. Znam DNA Legii i w żadnym wypadku nie dziwią mnie wymagania wobec nas czy drużyny. Czy to jest dobre? Nie mam pojęcia, będzie można ocenić dopiero po latach zależnie od tego, jak potoczy się moja kariera trenerska. Na pewno jednak taka robota na żywym organizmie najwięcej uczy człowieka. Pracuję z pierwszym zespołem od 3-4 tygodni i już przez ten czas dowiedziałem się więcej niż gdybym prowadził zespół z niższej ligi czy wkuwał teorię z książki.
Fakt, iż presję ciążącą na Legii poczułem swego czasu także jako piłkarz na pewno dziś procentuje. Co prawda jest to inny rodzaj, ale Vuko i ja, będąc zawodnikami, zmagaliśmy się z wszystkim tym, co dzisiaj mogą odczuwać nasi podopieczni. Była wysoka presja na wynik, zdarzały się porażki, lecz znamy także smak zwycięstwa. Dzięki temu łatwiej nam dotrzeć do głów naszych graczy.
- Prześledziłem sobie listę trenerów, pod batutą których pan grał... Marek Dziuba, Ryszard Polak, Dragomir Okuka, Jan Urban, Henning Berg, Stanisław Czerczesow, George Burley, Alan Pardew, Michał Probierz, Andrzej Pyrdoł... Jakie cechy chciałby pan wziąć z ich warsztatów do swojego?
- Na pewno chciałbym być trenerem, który będzie sprawiedliwy przede wszystkim wobec samego siebie. Wiem też, że jestem człowiekiem wymagającym. Przez całe życie miałem duże oczekiwania wobec samego siebie. Nawet wykonując ostatni trening w karierze zawodniczej dawałem z siebie 100%, a nie 99%. Dla mnie mecz nie zaczyna się w sobotę o 20:30, tylko w poniedziałek na rozruchu po tym dopiero zakończonym. Takie podejście jest dla mnie bardzo ważne. Jednocześnie chciałbym zachować pogodę ducha, jaką miałem w czasach piłkarskich. Balans jest ważny. Kiedy pracujemy, to pracujemy, a kiedy wrzucamy na luz, to wrzucamy na luz.
Patrząc na same nazwiska... Na pewno u Czerczesowa podobało mi się podejście do każdej jednostki treningowej. Pełna dyscyplina. Pardew z kolei dawał dużo wolności w ofensywie. Zawsze powtarzał nam, abyśmy polegali na własnej kreatywności. Z dawnych czasów Ryszard Polak podkreślał, żebyśmy nie byli asekuranccy, lecz grali do przodu, gdy tylko się da. Henning Berg zaś imponował mi swoją wiedzą taktyczną. Robił doskonałe odprawy przedmeczowe w tym względzie.
- Pan pod koniec kariery nie był zawodnikiem pierwszego wyboru w Legii. Czy już wtedy, chociażby z perspektywy ławki rezerwowych, przygotowywał się pan do trenerki?
- Zacząłem o tym myśleć po zerwaniu więzadeł krzyżowych. Później już występowałem mocno w kratkę. Jako wiekowy oraz doświadczony gracz przeważnie wchodziłem z ławki. Mniej więcej w tym samym czasie dostałem się do szkoły trenerskiej i rzeczywiście coraz częściej obserwowałem mecze bardziej na chłodno, analitycznie. Skupiałem się na aspektach taktycznych, zastanawiałem się jakich zmian bym dokonał, gdybym był trenerem, aby usprawnić to czy tamto. Broń boże nie dzieliłem się spostrzeżeniami, nie chciałem podważać czyjegoś autorytetu. To były takie moje osobiste przemyślenia.
- Swego czasu powiedział pan: "Myślę, że doświadczenie zebrane przeze mnie w rezerwach Legii oraz ostatnie pół roku w CLJ okazały się nieocenione. Jestem innym człowiekiem i wiem, jak powinienem się zachowywać". Mógłby pan to rozwinąć?
- To się tyczyło mentalności i przejścia z roli zawodnika do roli trenera. Uważałem jednakowoż, iż lepiej będzie dla mnie, jeśli na początku przygody szkoleniowej nie będę pracował z tymi ludźmi, z którymi dopiero co dzieliłem szatnię. 3 lata rozstania się z pierwszą drużyną sprawiły, iż nabrałem dystansu w stosunku do moich kolegów. Mi by to przeszkadzało, gdybym z dnia na dzień przestał być kolegą z zespołu, a zaczął być przełożonym. Dlatego świadomie zdecydowałem się na pracę "z dala" od byłej drużyny. Nauczyłem się wskazywać dystans pomiędzy mną a zawodnikami. Są bowiem takie granice, których nie chciałbym, aby piłkarze przekraczali, skoro moja rola w Legii się zmieniła. Pomimo naszej znajomości, czy to się komuś podoba, czy nie.
- W zespole wciąż jest sporo osób, z którymi pan grał. Radović, Hamalainen...
- … Astiz, Kucharczyk, Jędrzejczyk, Hlousek, Cierzniak, Malarz. Spora grupa, prawda? Na szczęście mówimy o inteligentnych ludziach, którzy zdają sobie sprawę z tego, na czym dziś polegają nasze relacje. Jak do tej pory nie spotkałem się z żadnym problemem w tej kwestii.
- Wciąż jest pan dla nich "Saganem" czy jednak już "panem trenerem"?
- Akurat, jeśli chodzi o tych wymienionych przed chwilą zawodników, to w zasadzie zależy od nich – jak wolą, z którą formą lepiej się czują.
- To jeszcze jeden cytat z pana: "Młodzieżowa piłka jest dla bardziej doświadczonych. Ja mógłbym zrobić krzywdę dzieciakom".
- Piłka juniorska to jest przede wszystkim nauka, a z naszej trenerskiej strony wciąż pokazywanie jak powinno się grać, nie zaś pełne wymaganie tego. Ja będąc tuż po zakończeniu kariery piłkarskiej, gdzie w Polsce grałem niemal zawsze o najwyższe cele, o jak najlepszy wynik, potrzebowałem przestawić swój sposób myślenia do pracy w młodymi chłopakami. Tak, aby zbyt wysokimi wymaganiami nie zabijać w nich entuzjazmu do nauki. Dla nich rozwój jest ważniejszy od wyniku. Tego się bałem, że proporcje mogą być u mnie źle zbalansowane. Wiadomo, w idealnym świecie najlepiej byłoby triumfować we wszystkich rozgrywkach i przy okazji kreować co chwilę zawodników godnych pierwszego zespołu lub przynajmniej rezerw. No ale to utopia.
- Co było dla pana najtrudniejsze w prowadzeniu drużyny z CLJ, złożonej z samej młodzieży?
- Niekoniecznie to było najtrudniejsze, natomiast najczęściej żal mi ich było dlatego, że chyba nie do końca zdawali sobie z tego, do jakiego klubu trafili. Nie rozumieli gdzie są, dlaczego tu są, jak dużą szansę od życia otrzymali, jak piękną mogą przeżyć przygodę, jeżeli w pełni poświęcą się pracy. Czasem wydawało mi się, że dla nich to wszystko nie jest takie ważne i że nie skupiają się w pełni na wykorzystaniu tego piłkarskiego daru od losu. Młodych chłopaków rozprasza dziś mnóstwo rzeczy. Trener w drużynie młodzieżowej pełni także rolę wychowawcy, więc to najbardziej rzucało mi się w oczy.
- Wyczuł pan na przykład, że ciąży na nich większa presja, skoro prowadzi ich akurat Marek Saganowski?
- Akurat w tym względzie możemy odnieść się do tego, co mówiłem o relacjach z byłymi kolegami z boiska, jakich teraz prowadzę. W porównaniu z tym zawsze dążyłem do sytuacji, w której znacznie młodzi zawodnicy czy później podopieczni okazywali mi szacunek. Autorytet to zawsze atut. Dzięki temu możesz wprowadzić do zespołu pewne zasady, wzorce zachowania, a potem konsekwentnie je egzekwować. Bez tego drużyna na pewno nie działałaby tak, jak byśmy tego pragnęli. W akademii Legii obowiązują pewne realia i trzeba się do nich bezwzględnie stosować.
W rozmowach z naszymi juniorami zawsze starałem się unikać porównań i formułek typu: "Kiedy ja grałem w piłkę, robiłem to, byłem tu" i tak dalej. Wydaje mi się, iż prawie w ogóle nie używałem takiej argumentacji. Natomiast próbowałem dużo tłumaczyć zawodnikom od takiej merytorycznej strony, na przykład kiedy widziałem, że komuś nie idzie jakieś ćwiczenie, a się stara. Cieszyłem się z samego prawidłowego podejścia do sprawy i tym chętniej pomagałem. Kiedy ja byłem juniorem w ŁKS-ie, z podziwem patrzyliśmy na przykład na Marka Dziubę. Znaliśmy jego osiągnięcia i często po zakończonym treningu sami podchodziliśmy do niego, aby podpytać o różne rzeczy, a on nam je pokazywał i tłumaczył. A jak już coś komuś zaczęło naturalnie wychodzić, to pochwała od takiej legendy dawała wielkiego pozytywnego kopa do jeszcze cięższej pracy.
Szczerze mówiąc, jeśli moje nazwisko wywoływało u kogoś poczucie presji, to nie była to prowadzona przeze mnie młodzież, lecz trenerzy zespołów, z którymi graliśmy. Dało się odczuć, iż bardziej mierzą się ze mną, niż nasze zespoły na boisku. Dziwne.
- Wspomniał pan, że młodzi zawodnicy nie zawsze doceniają i rozumieją to, w jakim klubie się znajdują. Ciekawi mnie natomiast jak to wygląda już w seniorskim futbolu u obcokrajowców. Teraz na przykład mamy w Legii kolonię portugalską.
- Nie wykluczam, że szczególnie oni, pochodząc z kraju, gdzie są wielkie kluby jak Benfica, Porto i Sporting, początkowo nie zdawali sobie sprawy dokąd trafiają i jak to będzie u nas wyglądało. Ale kiedy już przyjechali do Polski i zapoznali się z atmosferą wokół Legii, to zorientowali się, że również stali się częścią czegoś dużego. Nawet jeśli wyłącznie na pół roku czy rok. To wynika z profesjonalizmu. Do nas jednak też nie trafiają zawodnicy przypadkowi, lecz tacy, którzy również mają jakieś ambicje indywidualne, więc próbują dawać z siebie wszystko i stają do godnej rywalizacji. Nie spotkałem się w Legii z taką sytuacją, aby ktoś olewał swoje obowiązki.
- Wracając do kwestii stricte trenerskich – nie boi się pan ekstraklasowej karuzeli?
- Nie, nie boję się. Jestem członkiem świata piłkarskiego od tylu lat, że praktycznie nic już mnie nie dziwi. Zdaję sobie sprawę w jak dynamiczny zawód wchodzę. Cztery tygodnie temu przygotowywałem się do meczu Legii w CLJ, dzień potem okazało się, że zostałem asystentem trenera Vukovicia w pierwszym zespole. A jeszcze dwa tygodnie później samotnie stałem przy linii w jednym z najważniejszych meczów ligowych w bieżącym sezonie – z Lechią. Kalejdoskop. Przez to że wcześniej jako zawodnik też wiele razy zmieniałem kluby, a więc i miejsce zamieszkania, skutki wynikające z kręcenia się na karuzeli trenerskiej w Ekstraklasie jakoś mi nie przeszkadzają. Jaki my mamy wpływ na nią?
- Żaden. Czy nie uważa pan, że taka żonglerka szkoleniowcami negatywnie wpływa na podejście piłkarzy? Że myślą na zasadzie "ach, w razie czego to i tak nie my poniesiemy konsekwencje, tylko trener".
- My stoimy pierwsi na linii ognia. Piłkarze mają popodpisywane dłuższe kontrakty, są bezpieczni. Tak to już u nas jest, że w przypadku kryzysów od razu zmienia się szkoleniowca. To niewątpliwie jest minus naszej pracy. Tak jednak wygląda rzeczywistość i jeśli chcesz się realizować w zawodzie trenera, to nie masz wyboru, musisz się do tego przygotować. Oczywiście przez ten pryzmat widać, iż w Polsce nie szanuje się szkoleniowców. Aby poznać dogłębnie filozofię trenera, przekonać się co jest w stanie z kogo wyciągnąć, ile jest w stanie osiągnąć... Po prostu potrzeba czasu. Wystarczy spojrzeć na trenera Probierza w Cracovii. Swoją drogą, gdyby trafił do niej powiedzmy pięć lat temu, to też zapewne szybko by go tam nie było. Przytrzymanie Waldemara Fornalika po tym, jak Piast ledwo co utrzymał się w Ekstraklasie w poprzednim sezonie również zaprocentowało. Dopiero w obecnych rozgrywkach widać pełen efekt jego pracy. Dużo moglibyśmy jednak wymienić takich przypadków, kiedy względem szkoleniowca powinno się zachować więcej cierpliwości, a tego zabrakło.
- Zawodnicy inaczej reagują, kiedy wiedzą, że w danym momencie pracują akurat z trenerem tymczasowym? Pan ma już teraz obustronny doświadczenie w tej kwestii.
- Myślę, że tak. Jeżeli drużynie przedstawia się już konkretnego menedżera i od góry idzie komunikat: "to jest ktoś, kto ma was poprowadzić w dłuższej perspektywie", podejście się zmienia. Najłatwiej da się to dostrzec w chwili, gdy jednego dnia zajęcia prowadzi pierwszy trener, a drugiego dnia powiedzmy dotychczasowy asystent i nagle pojawia się rozprężenie. Nie zawsze się tak dzieje, ale zdarza się. Wchodząc do szatni czujemy, że drużyna jest z nami. Wzajemnego zaufania nic nie zastąpi, ale to nie znaczy, że można odpuścić. Zawodnicy wiedzą, że cel jest jeden.
- Pojawiają się u pana myśli typu: "no fajnie, popracowaliśmy miesiąc, jeszcze parę tygodni, ale, cholera, co dalej?" (rozmowa przeprowadzona została przed nominacją Aleksandara Vukovicia na stałego trenera - przyp. red.).
- Najlepsze co można zrobić, to skupić się na robocie. Z perspektywy życiowej planowanie sobie czegokolwiek w bardzo długiej perspektywie to byłby duży błąd. Są plusy i minusy zawodu trenera, ale szczerze muszę przyznać, że w ogóle się nad tym nie zastanawiam. Tak jak wspomniałem wcześniej, miesiąc temu w ogóle bym nie przypuszczał, że tak szybko trafię tu gdzie jestem. W razie czego więc pomartwię się później, na razie mamy jeszcze 3 ważne mecze do końca sezonu. Tylko one się liczą, resztę trzeba odłożyć.
www.2x45.info