![](images/news/61409.gif)
Autor zdjęcia: Mateusz Czarnecki
Taktyczna Sieczka #15: Zaangażowanie przykryło słabe strony. Błędy Polaków nadal są powtarzalne
Trudno powiedzieć, że biało-czerwoni zagrali kiepski mecz, chociażby biorąc pod uwagę reakcję po straconych bramkach. Ale tym bardziej trudno stwierdzić, że drużyna chodziła jak w zegarku czy po prostu zaprezentowała równy poziom. Problemy zostały – po prostu akurat dzisiaj udało się je trochę ukryć.
Odblokowana umiejętność
Piłkarze trenera Brzęczka nie zagrali równego spotkania. Po szybko strzelonym golu praktycznie natychmiast przeszli do fazy, którą szumnie określa się „cierpliwym rozgrywaniem”, a która w przypadku kadrowiczów w dużej mierze sprowadza się do uporczywej wymiany podań na tyłach i do niczego nie prowadzi. Mieli spore kłopoty z utrzymaniem inicjatywy po swojej stronie, kiedy Słoweńcy podchodzili wyżej, nakładając pressing na linię obrony. W rezultacie brakowało konsekwencji w utrzymywaniu odpowiednich odległości między strefami, co sprawiło, że przeciwnik z łatwością mógł posyłać prostopadłe podania lub zagrania z pominięciem środka, bezpośrednio na ofensywę. Nie wspominając już o tym, co działo się później, kiedy piłka trafiała w pole karne – gdy żaden z defensorów nie miał pojęcia, kiedy ma zareagować i w jaki sposób.
Jedna rzecz się zmieniła: Polacy odblokowali nową umiejętność i udało im się przykryć te wszystkie słabe strony zaangażowaniem. Też nie ma co z nim przesadzać, bo przez większą część pierwszej połowy mało który zawodnik pokazywał się do gry. W drugiej jednak podjęto więcej prób bezpośrednich zagrań w kierunku Lewandowskiego, a napastnik po prostu wykonał resztę roboty (tak, jak przy dwóch trafieniach). To w dużej mierze sprawiło, że ten mecz jest bardzo trudny w ocenie.
Bo z jednej strony biało-czerwoni niewątpliwie stworzyli sobie więcej sytuacji niż w poprzednich starciach. Przynajmniej trzy świetne piłki dostał Zieliński, Polacy starali się atakować większą liczbą graczy. Tylko że z drugiej strony, dwie akcje bramkowe z trzech należy zapisać na konto snajpera. I oczywiście nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, że poza tym tej piłkarskiej jakości nie było zbyt wiele, a ta większa liczba szans nie wynikała z przemyślanego, skrupulatnie zaplanowanego i konsekwentnie wdrażanego planu, a przebłysków. Zresztą już po konfrontacji z Macedonią Północną można było stwierdzić, że reprezentacja Jerzego Brzęczka jest reprezentacją przebłysków. Coś tam wychodzi, ale strasznie brakuje powtarzalności.
Atak pozycyjny? Nie znam
Warto przede wszystkim cofnąć się do pierwszej połowy spotkania, bo to właśnie ona dostarcza wartościowego materiału, co i gdzie nie wyszło. A problemów należy szukać już w rozegraniu od tyłu. Dobrze obrazuje to fragment od 21:36 do 22:05, kiedy biało-czerwoni starali się wprowadzić piłkę z linii obrony, ale kompletnie nie mieli pojęcia jak to zrobić.
Żaden z zawodników nie wziął na siebie odpowiedzialności, nie cofnął się do defensorów po piłkę, nie wykonał zdecydowanego ruchu, który mówiłby: „Patrzcie, jestem tutaj, możemy przyspieszyć grę”. W ten sposób Polacy wymieniali między sobą podania przez prawie pół minuty, by wreszcie… posłać długie zagranie w kierunku Grosickiego.
Bynajmniej nie był to jednorazowy wypadek przy pracy. Przez większą część pierwszej części spotkania gospodarze mieli ogromny problem z dynamicznym zawiązaniem ataku. Aż się prosiło o szybkie prostopadłe podanie czy konkretne wyjście do piłki. Nic takiego nie miało miejsca. Do takiego stopnia było to frustrujące, że aż Lewandowskiemu zdarzało się zejść niżej i rozłożyć ręce w geście bezradności. No zdecydowanie nie powinno to tak wyglądać. Zwłaszcza że można było przyspieszyć grę i szybko zdobyć kolejną bramkę.
Oczywiście bywało gorzej i zamiast półminutowego „niskiego pressingu”, pojawiały się również błędy. Na powyższej grafice widać, że Słoweńcy nie podchodzili przesadnie wysoko i bynajmniej nie tak agresywnie (na początku drugiej połowy ustawiali się bezpośrednio przed polem karnym albo nawet wyżej), ale biało-czerwonym i tak brakowało zarówno planu, jak i umiejętności przewidywania. W ten sposób Piszczek chcąc zagrać do Góralskiego, posłał podanie wprost pod nogi Verbicia.
Warto na chwilę zatrzymać się przy adresacie tego zagrania. Trzeba przyznać, że trudno po tym meczu krytykować Góralskiego, bo to trener Brzęczek wpadł na pomysł wystawienia jedenastki, która z założenia miała być usposobiona mniej ofensywnie. Tylko że akurat w takim spotkaniu spokojnie mógł zagrać Bielik, który stwarza o wiele większe możliwości w rozegraniu i – co pokazało starcie z Izraelem – dobrze wymienia się obowiązkami z Krychowiakiem, będąc jednocześnie tym nieco bardziej defensywnym zawodnikiem. Wiadomo, że chodziło o przetestowanie kolejnego wariantu, ale w tym meczu raczej więcej wniosków można byłoby wyciągnąć z występu duetu Bielik-Krychowiak. Brakowało poinstruowania środkowej strefy, nadania tempa, wskazania kierunku rozwoju akcji. Większość z nich zaczynała się na tyłach i właściwie na tym kończył się cały pomysł – na samym początku. Reszta była improwizacją.
Futbol w wersji statycznej
Co więcej, akurat w tej układance ustawienie rozjeżdżało się bardziej niż w układzie z Bielikiem, kiedy faktycznie można było powiedzieć, że środkowi pomocnicy nie tylko się uzupełniają, ale i „czują” jak mogą zamieniać się obowiązkami. Układ z Góralskim jest zdecydowanie bardziej sztywny, wymaga lepszego zaplanowania (o co w tym momencie trudno) i w efekcie prowadzi do destabilizacji całej drużyny.
Wystarczy rzucić okiem na powyższą grafikę, która pokazuje moment przed zagraniem Blazicia do Bijola. Jednocześnie warto zwrócić uwagę na Ilicicia, ustawionego między Grosickim a Krychowiakiem. Pomocnik w chwili zagrania wycofuje się (i nikt za nim nie idzie), robiąc sobie miejsce do przyjęcia drugiego podania (tego, które dostanie od Bijola), po czym od razu zagrywa w kierunku Matavza.
Słoweńcy mogli zorganizować się w ataku, dzięki szeregowi błędów Polaków. Pierwsza linia nie dogadała się z drugą, czy pressuje czy też nie, a jednocześnie zawodnicy w obrębie poszczególnych stref nie doszli do porozumienia. Goście wprowadzali piłkę od 29:40 (grafika powyżej – 29:46). W tym czasie Krychowiak zdążył przesunąć się bliżej Grosickiego, ale Góralski został obok Szymańskiego i doskoczył do Bijola dopiero wtedy, gdy ten już przyjmował podanie. Podobnie Reca – wystartował do Ilicicia, kiedy pomocnik już miał odgrywać do Matavza. Odległość między blokami też pozostawia wiele do życzenia.
Albo wszyscy, albo żaden
To pokazuje, że biało-czerwoni reagowali dopiero wtedy, gdy faktycznie coś się działo. Nie przewidywali ruchów przeciwnika – doskakiwali do niego w momencie podania lub ułamek sekundy przed. I o ile w środku pola jeszcze często dawało się to naprawić, tak we własnym polu karnym tak kolorowo nie było.
Przykładów spóźnionej reakcji nie trzeba szukać daleko. Wystarczy cofnąć się do początku akcji na 1:1. W momencie dośrodkowania Kurticia, Góralski ma przy sobie dwóch zawodników – Bijola i Ilicicia. Krychowiak znajduje się bliżej flanki, a Reca i Bednarek są obok Matavza. Reca wyrusza w kierunku Ilicicia dopiero wtedy, kiedy on ma przyjąć piłkę, a Góralski zostaje tam, gdzie był. Nic więc dziwnego, że robi się wyrwa między jednym blokiem a drugim. Jednocześnie, kiedy Reca ruszył do Ilicicia, to samo zrobił Bednarek, przez co Matavz dostał wolną przestrzeń na 11. metrze. A w razie czego Bijol też został bez krycia.
Drugie trafienie Słoweńców tylko potwierdza to, że Polacy nawet nie próbowali przewidywać ich działań. Kędziora znalazł się w sytuacji 1v2 po tym, jak piłka została przerzucona na przeciwległą flankę do Verbicia (razem z nim ruszył Balkovec). Kiedy pomocnik ściął do pola karnego, od razu podążyli za nim Góralski i Jędrzejczyk, co sprawiło, że z głębi pola mógł wbiec Ilicić. Co ciekawe, chociaż Matavz (asysta przy golu Ilicicia) praktycznie od początku akcji szukał sobie miejsca w polu karnym, to duet Bednarek-Reca i tak darował sobie jego krycie. Obaj patrzyli na Verbicia. I w sumie im się nie dziwię, bo bardzo ładnie zabawił się w ich polu karnym.
Chociaż Polacy wygrali i stworzyli sobie więcej sytuacji niż w poprzednich spotkaniach, to raczej nie pozostawili po sobie dobrego wrażenia. Po prostu więcej nadrobili zaangażowaniem, ale to wcale nie oznacza, że problemy zniknęły. Są tak samo powtarzalne jak były. Piłkarze trenera Brzęczka reagują dopiero wtedy, kiedy pali im się grunt pod nogami. A w ten sposób łatwo można się oparzyć.