Autor zdjęcia: Własne
A może my faktycznie nie umiemy się cieszyć z tego, co mamy?
Awansowaliśmy właśnie na trzecią wielką piłkarską imprezę z rzędu, ale nastrój wśród kibiców jest zdecydowanie daleki od entuzjazmu. Widzę to doskonale po sobie oraz licznym gronie znajomych, podejrzewam więc, że i u Was może być podobnie.
W 2002 r. wróciliśmy po szesnastu latach przerwy na mundial, na którym zagraliśmy potem w 2006 i 2018 r. Na Euro zadebiutowaliśmy w 2008 r. i od tego czasu gramy regularnie. Daje to obecność na sześciu z dziewięciu największych reprezentacyjnych imprez w XXI w. Tylko raz wyszliśmy z grupy, co z pewnością wynikiem rewelacyjnym nie jest, ale…
Kurczę, przeżyłem już jako aktywny kibic i obserwator lata 90., które w polskiej piłce reprezentacyjnej najlepiej oddają “Leśniak, a Jezusmaria” pana Dariusza Szpakowskiego, euforia narodowa po golu Marka Citki na Wembley w przegranym meczu czy 1,022 widzów w Katowicach na meczu z Mołdawią w el. Euro 1998. Przeżyłem tak wiele zawodów, że… trochę mi wstyd, iż wygrane ze świetnym bilansem przez kadrę Jerzego Brzęczka eliminacje jakoś kompletnie mnie nie ruszyły.
25 punktów, osiem zwycięstw, po jednym remisie i porażce - zresztą w ramach jednego, wrześniowego dwumeczu. Jakich byśmy w grupie rywali nie mieli, to naprawdę jest świetny rezultat, który dawałby nam przecież awans na każdy wielki turniej, niezależnie od liczby drużyn w nim występujących.
Tak sobie myślę - a może my faktycznie nie umiemy się cieszyć z tego, co mamy? Może patrzymy na wszystkich z góry przez pryzmat wielkości Roberta Lewandowskiego, wiecznie wygórowanych oczekiwań wynikających z…
No właśnie - tak naprawdę czego? Medale mundiali owszem, były, ale ten ostatni blisko czterdzieści lat temu. My od tego czasu ani razu nie wygraliśmy meczu w fazie pucharowej mistrzostw świata, a szansę mieliśmy na to raptem raz, gdyż w pozostałych startach nie wychodziliśmy z grupy. Potrafiliśmy spieprzyć Euro rozgrywane na własnych stadionach, odpadając w grupie śmiechu. O stanie polskiego futbolu klubowego nawet nie wspomnę, bo piszę o tym tak regularnie, że szkoda nawet wspominać.
Dodajmy sobie to wszystko, spójrzmy realnie, na chłodno i odpowiedzmy na jedno ważne, ale to zajebiście ważne pytanie - czy sami sobie nie odbieramy frajdy oraz radości poprzez myślenie, jak to fajnie by być mogło, zamiast jak fajnie jest?
Sam fakt, że nasza reprezentacja stała się naprawdę solidnym europejskim zespołem, to bardzo dużo w odniesieniu do tego, co działo się wcześniej. Do tego Lewandowski - magik, piłkarz z innej planety, jesienią 2019 r. najlepszy zawodnik na świecie. I czasem mam wrażenie, iż nam się wszystkim wydaje, że reprezentacja powinna być jak Lewandowski, a nie Klich czy Góralski. Tymczasem jest taka… gdzieś pośrodku. Lewy jest jedyny i możemy się tylko cieszyć, że ma wokół siebie znacznie lepszych piłkarzy niż Giggs dwie dekady temu w reprezentacji Walii czy Mchitarjan w kadrze Armenii. Dzięki temu dane nam jest regularnie nakręcać się na wielkie piłkarskie wydarzenie, a nie wiecznie wspominać, jak to drzewiej bywało i z zazdrością patrzeć, jak na mistrzowskie turnieje szykują się inni.
Chciałoby się za każdym razem przeżywać przynajmniej pięć mistrzowskich meczów, jak na Euro 2016 we Francji. No pewno, że chciałoby się, bo było to cudowne! Fajnie mieć wielkie ambicje, duże oczekiwania, nadzieje. Może jednak czasem lepiej zostawić je sobie jako opcję możliwego bonusowego deseru, a na razie tak po prostu ucieszyć tym, co jest?
Nie znam odpowiedzi na większość pytań, które zadałem w tym tekście. Wiem tylko, że jakoś tak mi cholernie dziwnie z tym, iż awans na największe piłkarskie wydarzenie 2020 r. przyjąłem z mniejszą radością niż dostrzeżenie w osiedlowym spożywczym promocji na ulubioną czekoladę miętową.