Autor zdjęcia: Własne
Taktyczna Sieczka #20: Paradoks Arki Gdynia. Lepsza gra w „dziesiątkę” niż w pełnym składzie
Chociaż piłkarze trenera Rogicia mieli na mecz z Lechem podobny plan jak na Zagłębie, to tak naprawdę zaczęli go realizować dopiero po 30 minutach, kiedy Zbozień dostał czerwoną kartkę. I całkiem dobrze im to wychodziło.
Więcej logiki niż brawury
Arkowcy pokazali, że można grać w osłabieniu i udawać, że na boisku nie brakuje żadnego zawodnika. Bo tak naprawdę poza tym, że musieli wyraźnie zmniejszyć częstotliwość wypadów pod pole karne rywala, to pozostałe założenia raczej pozostały niezmienne. Co ciekawe, chyba właśnie dzięki temu, że sztab szkoleniowy nie wpadł w panikę i nie zaczął improwizować z nową strategią, piłkarzom z Gdyni udało się wywieźć z Poznania cenny punkt.
Warto jednak cofnąć się do samego początku starcia, kiedy goście jeszcze nie musieli martwić się o grę w „dziesiątkę”. Zaczęli zdecydowanie mniej odważnie niż przed tygodniem, tym samym pozwalając lechitom na przejęcie inicjatywy. Na tym etapie strategia była trochę inna niż w meczu z Zagłębiem, w którym arkowcy od pierwszych minut podchodzili bardzo wysoko, usiłując w ten sposób zostawić jak najmniej miejsca do gry przeciwnikowi. Wygrał jednak instynkt samozachowawczy i do spotkania z Lechem – co jest jak najbardziej logiczne – podeszli nieco bardziej wycofani. Nadal na szczycie priorytetów utrzymywało się ciasne ustawienie, co najwyraźniej było widoczne, kiedy gospodarze zawiązywali atak pozycyjny od tyłu lub rozplanowywali go w centralnej strefie. W ten sposób gdynianie chcieli ograniczyć pole manewru rywalowi już w okolicach granicy połów. Bardzo istotne było to, że przesuwała się cała drużyna, więc między sektorami nie robiły się aż tak duże dziury, a kiedy udało im się przepchnąć Kolejorza na jego połowę, to starali się maksymalnie wykorzystać ten czas, a nie wycofywać się po jednej nieudanej próbie odbioru.
Mimo że arkowcy raczej pilnowali odległości, to nawet jeszcze ze Zbozieniem na boisku mieli duże problemy z zablokowaniem bocznych sektorów. Linia obrony niejednokrotnie ustawiała się na tyle wąsko, że zarówno Puchacz, jak i Jóźwiak z powodzeniem mogli przedrzeć się jedną albo drugą flanką. Najpierw dlatego, że Zbozień ustawiał się dość wysoko, podczas gdy Kolejorz raczej szybko przeprowadzał swoje ataki, a później głównie przez Młyńskiego, który dopiero w drugiej połowie „przykleił się” bardziej do defensywy. Jeszcze w tej fazie meczu Nalepa aż tak często nie zapewniał wsparcia obu bokom zespołu. Uległo to zmianie – podobnie jak postawa młodzieżowca – dopiero po przerwie.
Jednocześnie, kiedy gdynianie zauważali, że trzeba poszerzyć zakres obrony, zaniedbywali środkową strefę. Bardzo często albo Jevtić, albo Gytkjaer, wbiegali w pole karne z drugiej linii albo nieco z głębi, będąc całkowicie pozbawieni krycia. Tym samym warto rzucić okiem na podział obowiązków w środku pola Arki, bo wydaje się, że nieco lepiej wyglądała komunikacja, gdy jednym z filarów był Deja, a nie Vejinović. Wówczas duet Budziński-Deja zamieniał się rolami „na tyłach” – szansa na popełnienie błędu była mniejsza i dzięki temu Nalepa mógł zająć się dyrygenturą. Tymczasem w konfrontacji z Lechem (również przed czerwoną kartką) raczej najniżej zostawał Vejinović i nie do końca radził sobie z asekuracyjnymi zadaniami.
Zawodnik imitowany
Gra w osłabieniu przez większą część meczu sprawiła, że wszelkie inne problemy zeszły na drugi plan. Sztab szkoleniowy gdynian stanął przed sporym wyzwaniem, bowiem przeciwnik, mimo dużych kłopotów ze skutecznością, raczej bez większych trudności stwarzał sobie sytuacje od samego początku spotkania. Trener Rogić natychmiast zdjął Budzińskiego, stawiając na Dancha, który od tego momentu poruszał się mniej więcej w strefie właściwej dla Zbozienia. „Mniej więcej”, bo z racji tego, że Kolejorz często naciskał flankami, potrzebne było wsparcie Młyńskiego, a później Wawszczyka, więc Danch równie często stanowił rygiel między bokiem a środkiem defensywy. Oba boczne sektory w miarę możliwości wspomagał również Nalepa. Z racji tego, że cała drużyna była ustawiona niżej, to również Młyński był większym wsparciem w obronie.
Trzeba również przyznać, że to całe uzupełnianie po sobie stref funkcjonowało zaskakująco sprawnie. Owszem, Lech nadal z dużą łatwością stwarzał sobie sytuacje, ale prawie zawsze w kluczowym momencie któryś z przeciwników znajdował się na przecięciu podania lub blokował uderzenie. Wymienność obowiązków w obronie była najwyraźniej widoczna na linii Jankowski-Marciniak, gdy raz Jankowski stawał się tym najbardziej skrajnym bocznym zawodnikiem, a po chwili przesuwał się bliżej Maricia, zwalniając miejsce na flance Marciniakowi. Gracze wymieniali się również między jednym a drugim blokiem w zależności od tego, w jaki sposób atakowali gospodarze – a że raczej robili to skrzydłami, to większość sił rzucano właśnie tam. Oczywiście defensywa Arki nie funkcjonowała bez zarzutów, ale w tych kluczowych momentach zawsze ktoś meldował się na posterunku.
Tylko że gdynianie nie ograniczali się do przesuwania o kilka kroków w bok i do tyłu. Kiedy pojawiała się szansa na wyprowadzenia ataku, raczej starali się coś z niej wycisnąć. Dlatego kilkakrotnie, np. w 58. minucie (niecelny strzał Nalepy), podjęli próbę wyższego pressingu, usiłując w ten sposób zmusić przeciwnika do błędu. Często sami strzelali sobie w stopę, gdy zamiast poszanować piłkę, zagrywali dalekie i niecelne podanie w kierunku ataku.
***
Trener Rogić powiedział na konferencji, że w drużynie ustalili fundamentalne sprawy. I faktycznie widać na boisku, że niezależnie od sytuacji, cała ekipa trzyma się tego samego planu. Arkowcy raczej nie daliby rady wywieźć z Poznania jednego punktu, gdyby nie konsekwentna i zdyscyplinowana gra. A trzeba przyznać, że zadanie nie należało do najprostszych, bowiem lechici stale sprawdzali ich cierpliwość i zagrali naprawdę niezłe spotkanie.
Sporo elementów pozostaje do poprawki, jak choćby organizacja środkowej strefy, która w różnych układach jeszcze nie do końca pozwala na wyciśnięcie maksimum możliwości (co też brzmi dość zaskakująco), ale niewątpliwie serbski szkoleniowiec wykonał kawał dobrej roboty. Mecz z Lechem i wielkie wyzwanie, którym była gra w „dziesiątkę” tylko mogą utwierdzić w przekonaniu, że jego wizja i to, jakie zadania przydziela swoim podopiecznym, nie rozjeżdżają się w jakimś wyraźnym stopniu. Jest to całkiem obiecujący prognostyk, biorąc pod uwagę fakt, że sztab szkoleniowy będzie miał teraz trochę więcej czasu na spokojne wdrożenie nowych pomysłów i usprawnienie tego, co już udało się wypracować. Nawet pomijając niestabilną sytuację w klubie.