Autor zdjęcia: Własne
Symbolika transferu Jevticia - lepsza droga rozwoju wiedzie przez akademie, a nie na przykład Bałkany
Widzę, że nie tylko mnie w momencie transferu zaczął frasować temat „Czy Darko Jevtić powinien być uznawany za legendę Kolejorza?” Pięć i pół roku minęło błyskawicznie, a to przecież staż nie w kij dmuchał jak na obcokrajowca w polskim klubie. Bez wątpienia zatem historii Szwajcara można nadać wymiar symboliczny.
Wszyscy zwracają uwagę na kontrast okoliczności w jakich przychodził z FC Basel i w jakich odchodzi do Rubinu Kazań. W 2014 roku pozyskanie go oznaczało prężenie muskułów poparte późniejszą dobrą grą gwiazdy w skali polskiej ligi. Ofensywny pomocnik z miejsca stał się pierwszoplanową postacią i w mistrzostwie wywalczonym za Skorży miał duży udział, to nie podlega wątpliwościom. Ale zanim, Kolejorz wygrał wówczas walkę o niego z kilkoma innymi uznanymi klubami, co też jest wymowne z dzisiejszej perspektywy. Gdyby tamte wydarzenia przenieść na obecny grunt, pozyskanie Jevticia przez Lecha wyglądałoby raczej na ulotne marzenie ze względu na jego aktualną pozycję w hierarchii Ekstraklasy.
Dzisiaj jednak trudno nie oprzeć się wrażeniu, że ten mariaż trwał za długo. Darko co prawda odbił się po największym kryzysie, gdy obarczano go paskudnymi wręcz podejrzeniami, nadal miewał mecze zapierające dech w piersiach, ale nieporównywalnie rzadziej. Nie tyle sprzeciętniał, co stał się znacznie bardziej chimeryczny. A po drodze nie dał nic ekstra, bo przecież to z nim w składzie przytrafiły się Lechowi wszystkie oklepy od Szachtiorów Koniec Świata w pucharach, z nim przegrywał w finałach Pucharu Polski czy w Superpucharach. Z nim Lech rokrocznie coraz niżej osuwał się w Ekstraklasie.
I na tej podstawie jestem w stanie z pełną odpowiedzialnością napisać, że gdyby ten związek potrwał kolejne 5 lat, to biegu klubowej historii nie zmieniłby w ogóle. Co tym gorzej świadczy o samym zawodniku, który z jednej strony umiejętnościami zdecydowanie wyróżniał się na tle innych ligowców, a jednak drużynę ciągnął w górę tylko na początku. Później wpasował się w ogólny obraz poznańskiej degrengolady.
Dlatego ja Jevticia nie żałuję wcale, nie będę tęsknił nawet pomimo faktu, iż piszę właśnie o gościu, którego potencjał zdawał się przerastać Ekstraklasę. Kibice drużyny ze stolicy Wielkopolski też nie ronią łez, raczej podchodzą do sprawy obojętnie. Czasem tylko wspomną, że może lepiej byłoby go sprzedać nieco wcześniej, żeby zarobić kilka groszy więcej niż 650 tysięcy euro. Tylko ile to jest „więcej” gdyby do transferu doszło na przykład rok wcześniej? Strzelam w przedział 1-1,3 bańki, w wyższe kwoty nie uwierzę.
W tym właśnie miejscu przechodzimy zresztą do tego drugiego wymiaru, przez jaki interpretuję opchnięcie Darko do Kazania. Na początek wyliczenia:
Sezon 2019/20:
Najdrożej sprzedany obcokrajowiec – 2 mln euro (Joel Valencia); najdrożej sprzedany Polak – 5,5 mln euro (Sebastian Szymański
Sezon 2018/19:
Najdroższy obcokrajowiec – 800 tys. (Emir Dilaver); najdroższy Polak – 4,5 mln (Krzysztof Piątek)
Sezon 2017/18:
Najdroższy obcokrajowiec – 2,6 mln (Vanja Milinković-Savić); najdroższy Polak – 6 mln (Jan Bednarek)
Sezon 2016/17:
Najdroższy obcokrajowiec – 4,2 mln (Ondrej Duda); najdroższy Polak – 5 mln (Bartosz Kapustka)
Sezon 2015/16:
Najdroższy obcokrajowiec – 1,5 mln (Orlando Sa); najdroższy Polak – 1 mln (Patryk Tuszyński)
Zaledwie raz zdarzyło się, by polski klub więcej zarobił na graczu zagranicznym niż na wychowanym w kraju. Rozumiecie już do czego dążę? A to moje zestawienie i tak jest łopatologiczne. Można byłoby je rozbić dodatkowo na lato oraz zimę i na tym przykładzie mielibyśmy jeszcze zestawienie Jevticia (650 tys.) z Klimalą (4 mln) czy Kostala (550 tys.) z Walukiewiczem (4 mln). Gdyby ktoś chciał zaś pójść głębiej i zestawić sobie np. top3 transferów z danego sezonu w obu wersjach – wyniki wyjdą mu podobne. Oczywiście trafią się wyjątki typu Legia kasująca bluski 6 baniek za Nikolicia i Prijovicia, lecz są to jednorazowe przypadki. W zderzeniu z ogólną tendencją wyglądają wręcz niczym błędy systemu.
Oczywiście nie twierdzę, że sposób na klub a’la Football Manager jest zły. Wiecie, gdy skupujesz chłopaków z całego świata za dwie piłki, pakiet odżywek i zapasową oponę do Żuka, by sprzedać ich potem za gruby szmal. Parę takich transakcji udało się ubić, za co działaczom należy się szacun. Z drugiej strony jednak widać jak na dłoni, że nie jest to droga najbardziej efektywna i najkorzystniejsza pod względem finansowym. Prozaiczne, lecz prawdziwe.
Podobnie zresztą jest z powodami, przez które takie udane zagraniczne strzały zdarzają nam się rzadko. Mogą sobie prezesi oraz dyrektorzy sportowi gadać w mediach ile wlezie o tym jak profesjonalnie działają, aczkolwiek w rzeczywistości skauting w polskich klubach nadal leży. No, w paru przypadkach najwyżej raczkuje, a zakupy wciąż robi się na podstawie filmików z WyScouta. Naturalnie risercz na temat piłkarza zza granicy musi być znacznie uboższy nie tylko w dane stricte sportowe, ale tym bardziej w kwestie takie jak charakter, etos pracy, styl życia. Bez wątpienia równie ważne i z perspektywy trenera, i kibiców. Wystarczy zobaczyć jak ci reagują, gdy dorwą kogoś przy piwie czy z kebabem w ręku.
To w zasadzie powinna być oczywista oczywistość, w którą stronę należałoby przestawić wajchę w polskich klubach. Ale nie oszukujmy się, nie jest. Wystarczy zobaczyć w jaki sposób budowana lepiona jest Korona Kielce, czy też przypomnieć sobie co w poprzednim sezonie odwaliło na rynku transferowym Zagłębie Sosnowiec. Albo zerknąć dokąd zajechała Miedź na swych zagranicznych eksperymentach lub zweryfikować obcokrajowców w ostatnim czasie trafiających do Arki. Mniejsze przytyki w tym stylu dałoby się robić w stronę Rakowa, czy nawet Jagiellonii, gdzie proporcje zostały znacznie zachwiany, czy Lecha, którego skauting w ostatnich latach przeważnie woła o pomstę do nieba.
Oczywiście też łatwo jest mówić, by wszyscy odważniej postawili na młodzież. Natura problemy jest dwojaka – domyślam się, że taka Legia chętnie przygarnęłaby do siebie Klimalę, aczkolwiek prawda jest taka, że prędzej kibice ŁKS-u i Widzewa wypalą wspólnie fajkę pokoju, niż jakiś polski klub wyłoży 4 bańki na jednego z ligowców. Nawet w realiach, kiedy na rynku najwięcej kosztuje potencjał.
Przede wszystkim jednak chodzi o to, że wiele klubów wciąż nie ma zaplecza. Pamiętam jak poprzedniej zimy rozmawiałem chociażby z Andrzejem Dadełłą, prezesem wspominanej wczesnej Miedzi i nie krył on, że w tej chwili akademia klubowa nie funkcjonuje i nie szkoli na odpowiednim poziomie. A takich przykładów jest przecież znacznie więcej. Właściwie w tej chwili na większe komplementy mogą liczyć zaledwie Lech, Pogoń czy Zagłębie Lubin. Kilka innych – ŁKS, Legia, Cracovia – zaczyna gonić powyższe towarzystwo. Większość natomiast, niestety, wciąż znajduje się daleko w tyle, dlatego ich kadry pełne są tak zwanych Szrotowiciów.
Piękna jest to życzenie, by następnym razem, zanim któryś klub wyda pieniądze na Busuladzicia, Djuranovicia, Sahitiego czy innego Pirulo, najpierw pomyślał czy nie lepiej zainwestować tę kwotę w młodego chłopaka z I ligi lub na przykład na budowę dodatkowego boiska treningowego czy boiska pod balonem dla dzieciaków.
Jasne, celowo popadam w totalną skrajność, ale im prędzej poszczególny kluby zrozumieją słuszność drogi rozwoju poprzez akademię, a nie Bałkany, tym lepiej dla nich.
Pomarzyć dobra rzecz...