Thursday, 7 July 2016, 7:10:14 pm


Autor zdjęcia: sandecja.com.pl - oficjalna strona Sandecji Nowy Sącz

Nowy cykl na 2x45 - I liga jakiej nie znacie! Jak to Sandecja szynkowozem do Ząbek jechała...

Autor: Michał Śmierciak
2016-09-16 16:29:51

I liga nie jest tak wypromowana jak Ekstraklasa i nie znajduje się tak często na tapecie mediów ogólnopolskich, ale ma swój niepowtarzalny urok - często bardziej swojski. Przekonacie się o tym w nowym cyklu 2x45, który prowadzić będzie Michał Śmierciak. Od sierpnia 2012 do czerwca 2016 roku był on rzecznikiem prasowym Sandecji Nowy Sącz, a przez pewien czas również kierownikiem klubu. Zapraszamy do lektury!

W świadomości wielu kibiców w naszym kraju podróż drużyny na mecz wyjazdowy wygląda mniej więcej tak, jak przedstawia to mój kolega Łukasz Wiśniowski w filmikach na "Łączy Nas Piłka". Pierwsza liga organizacyjnie różni się od ukazanych tam standardów, a ponadto bardzo trafnym jest stwierdzenie, że ten poziom rozgrywek jest po prostu stanem umysłu. Potwierdzam! Dowodem na tę teorię może być chociażby wycieczka, jaką zaliczyłem w roli kierownika Sandecji Nowy Sącz na mecz w Ząbkach. 

Pełniący wówczas tę funkcję w klubie Piotrek Bania miał w wyznaczonym terminie jakieś ważne sprawy do załatwienia i poprosił mnie o zastępstwo, a ja bardzo chętnie się zgodziłem. Zbiórka o poranku, czekała nas niemal 400-kilometrowa podróż. W kadrze Sandecji było wtedy kilka ciekawych postaci, jak Marcin Cabaj, Paweł Nowak, Adam Mójta czy Patryk Tuszyński. Zwłaszcza ten ostatni przed odjazdem miał doskonały humor, częstując kilka najbliżej stojących osób dosyć brutalnym żartem. Stawał koło delikwenta, klepiąc go przyjacielsko po ramieniu i zadawał pytanie: "Wiesz czym różni się k***s od lwa?" Nie odpowiedział nikt, kto wtedy padł ofiarą "Tuszka", a wówczas on wyjaśniał: "Lew nie dałby się tak teraz klepać!". Dowcip raczej niskich lotów, ale pozytywnie działał na atmosferę. 

W dobrych humorach wyruszyliśmy więc w drogę pojazdem, który przez zawodników nazywany był szyderczo "szynkowozem". Dlaczego? Otóż na autobusie wyklejona została ogromna reklama jednego ze sponsorów klubu - jak łatwo się w tym momencie domyślić, chodziło o zakłady mięsne. Dodatkowo marketing w wymienionym przypadku skierowany został głównie na bodźce wizualne, stąd autokar był obklejony wizerunkiem sporej ilości wyrobów tej firmy. Mknęliśmy zatem przez Polskę zwracając na siebie uwagę, podświadomie pobudzając głód u innych uczestników ruchu, prezentując im wielkie zdjęcia wędlin i kiełbas elegancko przystrojonych jak do zdjęcia w gazetce hipermarketu. 

Nieprzypadkowo wspomniałem o naszym środku lokomocji, gdyż po przejechaniu kilkunastu kilometrów od Nowego Sącza... odmówił posłuszeństwa. Nadzwyczaj długo wyjeżdżaliśmy pod słynny w naszym regionie "Just". Dla niewtajemniczonych wyjaśniam, że to bardzo stromy podjazd pod górę w miejscowości Tęgoborze, ale nie zwyczajnie prostą drogą lecz porządnie zakręconymi serpentynami - dodatkowo wysyłaliśmy w atmosferę mnóstwo dymu. Kierowca zatrzymał autokar, pogrzebał coś pod klapą silnika i zrezygnowany zadumał się nad powagą sytuacji. Wówczas stało się coś, co zapewne tylko w Sandecji możliwe jest wśród ekip na szczeblu centralnym i właściwie wewnątrz klubu nie wzbudza żadnych emocji. Wstał trener bramkarzy, legenda klubu Stasiu Bodziony (na zdjęciu poniżej) i po krótkiej konsultacji z kierowcą, sam zaczął naprawiać autobus! Po dłuższej chwili z uśmiechem na twarzy i rękami mocno ubrudzonymi po łokcie, wrócił oznajmiając usunięcie problemu. Rzeczywiście kierowca bez komplikacji odpalił maszynę i ruszył. Co ciekawe, wspomniany Stanisław jest zapewne jednym z niewielu ludzi w świecie piłki na zawodowym poziomie, który ma wszelkie uprawnienia do bycia kierowcą autobusu i niejednokrotnie zdarzyło mu się wozić drużynę, będąc równocześnie członkiem sztabu szkoleniowego! 


Resztę trasy do Warszawy, gdzie mieliśmy zarezerwowany hotel, pokonaliśmy już bez przygód. Zaliczyliśmy jedynie krótki postój w Krakowie, gdzie dołączył do nas trener Mirosław Hajdo, który właśnie w tym mieście na stałe zamieszkiwał. Znów ciekawie zrobiło się, kiedy już byliśmy na miejscu. Zatrzymaliśmy się na Bródnie, ponieważ logistycznie było nam tak wygodniej, biorąc pod uwagę, że nazajutrz graliśmy mecz w Ząbkach. Po podróży sztab szkoleniowy stwierdził, że drużynie przyda się krótki rozruch, a jedynym odpowiednim miejscem okazał się pobliski park. Po kilku minutach nie tylko ja, ale właściwie wszyscy poza prowadzącym zajęcia drugim trenerem, zaczęli walkę z komarami. To był maj, godziny popołudniowe, obok nas jakiś staw, więc warunki dla tej zarazy idealne. Przegraliśmy tę rywalizację, wszyscy byli mocno pokąsani i niezbyt zadowoleni. Obrażenia leczone były w pokojach, więc na kolacji dało zauważyć się, że większość osób intensywnie wysmarowała się kremami czy spryskiwała aerozolami. 

Po posiłku przyszedł czas na odpoczynek, wszyscy pozamykali się w pokojach, więc ja wraz z dwoma członkami sztabu szkoleniowo-medycznego podjęliśmy decyzję o zakupieniu piwa. Jako że trener Mirosław Hajdo zajęty był przygotowaniem odprawy przedmeczowej, to my spokojnie mogliśmy się udać do hotelowego baru po złocisty trunek. Jakież było nasze zdziwienie, kiedy okazało się, że lokal jest zamknięty. Pragnienie było jednak silniejsze, dlatego postanowiliśmy poszukać jakiegoś sklepu. Warto dodać, że o tej porze w okolicy było raczej ciemno, pusto i w najbliższym otoczeniu nie dało się nic znaleźć. Wybraliśmy się zatem na spacer, ale zapewne nie wszyscy z czytelników wiedzą, że na takim wyjeździe nie ma się ze sobą ubrań cywilnych. Stanęliśmy więc przed wyzwaniem pieszej wycieczki, odbywającej się wieczorem po jednak z dzielnic Warszawy, ubrani w dresy z wyraźnym herbem i napisami Sandecja Nowy Sącz. Szybko zaznaczam, że z uwagi na relacje kibiców, sympatycy Polonii w razie spotkania przybiliby nam piątki i życzyli powodzenia, natomiast miłośnicy Legii mogliby mało optymistycznie zareagować na nasz widok. 

Postanowiliśmy jednak zaryzykować i spokojnie wyruszyliśmy poza teren hotelu. Co ciekawe, chwilę później spotkaliśmy naszego zawodnika, który... powinien być właśnie w pokoju, ale on zamiast tego szedł za rękę z atrakcyjną dziewczyną. Wymieniliśmy uśmiechy i uznaliśmy sprawę za niebyłą. Personaliów tego piłkarza nie zdradzę, bo obecnie walczy o miejsce w składzie jednego z klubów Ekstraklasy, więc po co mu takie historie w życiorysie ;) Pozdrawiam go serdecznie! 

Kiedy wróciliśmy zaopatrzeni, należało zrobić szybką akcję zwiadowczą, a to dlatego, że trudno było przewidzieć reakcję trenera Hajdo na nasz widok z butelkami piwa. To bardzo ważne mając w pamięci sytuację, kiedy prezes naszego klubu podczas spotkania noworocznego zaproponował drużynie taki właśnie trunek do kolacji, na co szkoleniowiec wyraził kategoryczny sprzeciw. Piłkarze do posiłku mieli więc wtedy wodę. 

Mecz rozgrywaliśmy w niedzielę około południa na stadionie w Ząbkach. Wówczas trenerem tego zespołu był Robert Podoliński, a wśród jego podopiecznych m.in. Rafał Leszczyński, Paweł Sasin, Grzegorz Piesio, Mateusz Piątkowski czy Dariusz Zjawiński. Jeszcze przed spotkaniem miałem mały problem techniczny, ponieważ zamówione w ostatniej chwili koszulki dla bramkarzy (stałe bluzy miały nieodpowiedni dla tego rywala kolor), pomyłkowo zamiast meczowe okazały się treningowe. Tak więc na zwykłych, bawełnianych t-shirtach przyklejono nadruki. Na szczęście przetrwały one rozgrzewkę i zaczęły się odklejać dopiero podczas meczu, na co szczęśliwie dla mnie sędzia główny nie zwrócił uwagi. Gdyby zauważył w trakcie spotkania, zapewne musiałbym uzupełniać napis taśmą od masażystów. Byłoby trochę więcej wstydu, zatem bardziej niż na meczu momentami skupiałem się na obserwowaniu koszulki Marcina Cabaja. Nie przeszkodziło to jednak naszemu bramkarzowi zostać bohaterem tej rywalizacji. Ilość groźnych strzałów czy klarownych akcji jakie wybronił przybrała całkiem spore liczby i właściwie dzięki niemu udało się wywieźć z tego trudnego terenu punkt. Gola dającego remis w ostatniej minucie strzelił Piotrek Giel. Droga powrotna zapowiadała się dość przyjemnie. Może to zasługa pewnego przesądu trenera Hajdo. Kiedy krzątałem się po budynku klubowym, kilkukrotnie przypomniał mi, że wychodząc drużyną na murawę, to on zawsze jako pierwszy opuszcza szatnię. Zapamiętałem, zastosowałem się i udało się szczęśliwie wywalczyć remis. 

W trakcie jazdy delegacja drużyny przyszła do szkoleniowca z magicznym pytaniem: "Czy można po jednym?", w sensie piwie dla uczczenia małego sukcesu. Trener się zgodził, zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej i każdy miał chwilę dla siebie. Piwo oczywiście zostało wniesione do autokaru, ale albo ja miałem spore problemy z liczeniem, albo po prostu wyszło wyraźnie więcej niż po jednej puszcze na głowę. Kolejne kilometry mijały jednak w bardzo sympatycznej atmosferze, wszyscy cieszyli się z punktu wyszarpanego rzutem na taśmę. Do czasu! Kawałek przed Krakowem nasz "szynkowóz" ponownie zastrajkował. Kierowca nawet nie reagował, do działania przystąpił niezawodny trener Stasiu Bodziony i po kilkudziesięciu minutach usterkę udało się naprawić. Wydawało się, że od tego momentu powinniśmy dojechać bez większych problemów. To było bardzo naiwne założenie z naszej strony. 

Na terenie Krakowa wysiadł trener Hajdo, następnie NA POBOCZU AUTOSTRADY opuściło nas dwóch lub trzech zawodników mieszkających w tym mieście, a my pojechaliśmy dalej. Nie trwało to długo. Chwilę później za fotelem kierowcy zaczął unosić się dym i głośno słyszalny był odgłos syczenia. Na pierwszy rzut oka wyglądało, jakby poczciwy kierowca pan Andrzej miał obok siebie pożar. Krzyczeć zaczął Petar Borovicanin: "Aaaa palimy się! Zatrzymaj się! Spalimy się!". Z jego akcentem zamiast poważnie, brzmiało to komicznie i znając "Borówę", zapewnie właśnie w takim celu zaczął swoje działania. Okazało się, że wybuch autokaru nam nie grozi, bo jedynie przerwał się wąż od jakiejś instalacji i wylewająca się gorąca woda spowodowała efekty z pary wodnej. Zatrzymywaliśmy się z tego powodu dwa razy, aż za trzecim podejściem do naprawy skoszarowaliśmy się na MOP-ie. Było jedzenie i napoje, więc bez trudu przeżyliśmy czas do usunięcia awarii. Godziny mocno wieczorne, stąd ostatni etap drogi tylko nieliczni spędzili na grze w karty czy z telefonem w ręce. Większość po prostu spała aż do przyjazdu na teren stadionu, gdzie się rozpakowaliśmy, a następnie każdy wreszcie udał się w kierunku swojego domu. 

PS. Zapewniam, że nie każdy wyjazd wiąże się z takimi przygodami, jednak tego typu sytuacje zdarzają się być może nawet częściej niż Wam się wydaje. Opowieści związanych z pierwszą ligą jest mnóstwo, ten poziom rozgrywek jest kopalnią różnych historii. Jedne są delikatne, ale śmieszne jak powyższa, inne kontrowersyjne czy wręcz brutalne. Każdy znajdzie coś ze swojego ulubionego gatunku, materiału na kolejne teksty jest naprawdę sporo!


KOMENTARZE

;