Autor zdjęcia:
I liga jakiej nie znacie (3). Cyrki mniejsze i większe z testami w Sandecji - głodny Hiszpan, Serbowie na korytarzu itd.
Transfery. Zjawisko to elektryzuje kibiców często nie mniej niż rozgrywki ligowe. Niestety w pierwszej lidze polskiej nie przypomina to wielkiej giełdy nazwisk rodem z najlepszych rozgrywek europejskich, ale również bywa ciekawie. Co jest charakterystyczne dla zmian personalnych w składach na zapleczu naszej elity? Oczywiście testy! Dużo testów, często abstrakcyjnych, przepełnionych zupełnie przypadkowymi zawodnikami z całego świata.
Przypominam sobie sytuację z czerwca 2012 roku. Trenerem w Nowym Sączu był wówczas znany i lubiany Jarosław Araszkiewicz. Po sezonie pojawiło się kilka ubytków w kadrze, więc trzeba było poszukać uzupełnienia. Początek okresu przygotowań zaplanowano na 25 czerwca, ale... z pewnych przyczyn trzeba było tę operację o kilka dni przyspieszyć. Dlaczego? Otóż grupka zasłużonych w przeszłości dla klubu osób postanowiła z własnej inicjatywy wspomóc drużynę swoimi znajomościami i wyszukać dla niej wzmocnień w Serbii. Na pierwszy rzut oka nie wygląda to jakoś specjalnie absurdalnie, ale kolejne szczegóły wyraźnie zmieniają postać rzeczy. Pewnego słonecznego dnia na stadion przy ulicy Kilińskiego przyjechał autokar, a następnie wysiadło z niego 14 anonimowych zawodników oraz jacyś tamtejsi trenerzy i działacze, rzekomo z niższych lig w byłej Jugosławii. Żeby to wszystko miało jakikolwiek sens, przeprowadzono selekcję przybyszów. W tym celu zorganizowano sparing ze słowackim drugoligowcem Zemplin Michalovce. Mecz zakończył się porażką ludzi ubranych w biało-czarne koszulki, a po ostatnim gwizdku trener Araszkiewicz stwierdził, że żaden z Serbów nie zrobił na nim wrażenia i wszyscy mogą się pakować do domu.
Oczywiście pojawiły się wówczas głosy wielkiego oburzenia! Osoby odpowiedzialne za tzw. najazd Serbów na Nowy Sącz zarzucały trenerowi brak dobrej woli oraz stronniczość przy ocenie występu. Hitem wtedy był zarzut jakoby "Araś" w ogóle nie oglądał sparingu, tylko stojąc tyłem do boiska podziwiał lokalną przyrodę, przez co nie był w stanie obiektywnie dostrzec potencjału. Dodatkowo robił to z pełną premedytacją! Po prostu jakiś kabaret, ale władze klubu musiały coś wymyślić. Nie można było przecież z tego byle powodu pokłócić się z organizatorami przedsięwzięcia, więc poproszono trenera, aby któremuś z przybyłych obcokrajowców dał jeszcze jedną szansę. Dwie bramki zdobył niejaki Bojan Janicijević i to jemu Jarosław Araszkiewicz pozwolił zostać jeszcze kilka dni na treningach z prawdziwą drużyną Sandecji. Sytuacja wtedy się uspokoiła, chłopak otrzymał możliwość sprawdzenia się, ale niedługo później bez żalu odesłano go do domu, natomiast szkoleniowiec skoncentrował się na realizacji własnej listy życzeń transferowych.
Jarosław Araszkiewicz to bez wątpienia niesamowicie wyrazista postać. Nasza współpraca rozpoczęła się od nagrania obszernego i z mojego punktu widzenia ciekawego wywiadu dla telewizji klubowej. Dobry rozmówca, z poczuciem humoru i dużym dystansem do siebie. Dyskutowało nam się wtedy na tyle dobrze, że później trener spontanicznie dołączył do koleżeńskiego spotkania zorganizowanego w ogródku piwnym na nowosądeckim rynku, którego uczestnikami było również kilku ludzi pracujących w klubie lub będących w jego najbliższym otoczeniu. "Araś" był wręcz kopalnią zabawnych momentów. Pewnego dnia przychodzę na trening, rozglądam się, a jego nie ma w zasięgu wzroku. Poszedłem więc do pokoju trenerów i znalazłem go tam wygodnie rozłożonego na sofie, z jakimiś kartkami w ręku i wyraźnie ucieszonego, że ktoś wyrwie go rozmową z monotonii dnia codziennego. Na pytanie o zajęcia z drużyną usłyszałem wówczas: "Michał! Ale jestem dziś rozjebany, masakra. Po prostu nie mam siły na to patrzeć. Dadzą sobie radę", po czym przeszliśmy do luźnej konwersacji o stanie zdrowia zawodników i tego typu sprawach. Warto dodać, że tekst ten stał się w opisywanym okresie kultowy, używany często w wielu rozmowach. Innym razem, przed popołudniowym treningiem siedzimy wraz ze sztabem przy boisku, pojawia się trener i po "Co słychać?" z jego usta padają słowa: "Oglądaliście wczoraj Ranczo? Przecież to jest niemożliwe, co oni tam odpierdalają!". Następnie ochoczo opowiedział najciekawsze wątki. Araszkiewicz ewidentnie był fanem serialu, czasami przytaczał jakieś elementy fabuły.
Wracając do tematu testowania zawodników. W styczniu 2013 roku, na kilka dni przed oficjalnym rozpoczęciem kadencji trenera Mirosława Hajdo, do Nowego Sącza przyjechało na testy sześciu piłkarzy z Ukrainy. Opiekunem tej grupy był niejaki Jewhen Zenonowycz Kaminski, podobno znana postać w swoim kraju. Był kiedyś piłkarzem, a później trenerem kilku tamtejszych drużyn. Wówczas na nasze nieszczęście postanowił ojcować tym chłopakom, przez co wzajemne zmęczenie sięgnęło niemal zenitu. Całymi dniami przesiadywał w klubie, towarzyszył drużynie i testowanym niemal przez cały czas. Od śniadania, poprzez wszystkie treningi, obiad, odnowę biologiczną, aż do kolacji nie dawał o sobie zapomnieć. Chodził krok w krok za członkami sztabu szkoleniowego, wypytując każdego o zdanie na temat przydatności swoich podopiecznych. Kiedy nie uzyskiwał odpowiedzi, to szukał jej u pracowników spoza pionu sportowego. Co jakiś czas potrzebował, aby mu coś tłumaczyć, szukać kontaktu do pewnych osób, pomóc w załatwieniu jakichś drobnych spraw, czy wesprzeć transportem na obiad lub do hotelu. W pewnym momencie stało się to na tyle absorbujące, że tak naprawdę chyba nikt w klubie już nie zwracał uwagi na poziom sportowy tych chłopaków, tylko marzył o ich wyjeździe i o tym, żeby wreszcie mieć spokój, zająć się swoimi obowiązkami. Ostatecznie nikt z tej grupy w Nowym Sączu nie został, a co ciekawe był tam wówczas Oleksandr Tarasenko! Zawodnik, który później sezon 2015/2016 spędził przecież w barwach Sandecji i strzelił kilka ładnych bramek z dystansu, ale na jego nieszczęście stał się wtedy ofiarą nowego przepisu regulującego ilość zawodników spoza Unii Europejskiej w I lidze.
Co ciekawego wiąże się z tą historią? Otóż ma ona w tle aferę niemal szpiegowską! Wyciek danych to mało powiedziane, patrząc na to, jakie emocje wzbudziła ta sytuacja u niektórych osób w klubie. Otóż niektórzy trenerzy mają w zwyczaju ukrywanie nazwisk zawodników testowanych, czasami dość mocno przesadnie. Tak postępował również trener Hajdo. Zatem personalia tych anonimowych przecież w Polsce piłkarzy były teoretycznie strzeżoną tajemnicą. Jednak szczegółową rozpiskę tych nazwisk w klubie mieli niemal wszyscy i była ogólnodostępna, ale nie było zgody na upublicznianie czy też ujawnianie dziennikarzom. Na moje nieszczęście, któregoś dnia dane te dostały się do mediów i ujrzały światło dzienne. Tak naprawdę nie stało się nic strasznego, nie groziło nam nagle rozchwytywanie tych chłopaków przez dyrektorów sportowych innych klubów, aczkolwiek wzbudziło sporo negatywnych emocji. Wewnętrzne śledztwo nie wykazało winnych, więc dostałem sugestię, że powinienem sprawdzić u źródła, gdzie sprawa została upubliczniona. No nic, chcąc nie chcąc postanowiłem zrobić cokolwiek, skoro zostałem o to poproszony i bez wiary w jakikolwiek sukces zdobyłem numer do właściciela portalu 90minut.pl. Pawła Mogielnickiego jeszcze wtedy nie znałem, choć później mnóstwo razy z nim rozmawiałem, do dzisiaj mając z nim zresztą bardzo dobre relacje. Mogiel, pozdrawiam! Wytłumaczył mi, że kompletnym nieporozumieniem jest to, aby ujawnił mi skąd ma informacje, bagatelizując wyciek tych zupełnie nieistotnych dla polskiej piłki nazwisk. Miał oczywiście rację, a ja swój obowiązek wykonałem i kilka dni później sprawa zupełnie przycichła. Dlatego każdemu kolejnemu trenerowi sugerowałem nie robienie takiej sztucznej tajemnicy z zawodników testowanych, bo prędzej czy później wychodziło to na jaw, ale nie wszyscy się zgadzali.
Ogólnie z testami jest jeden podstawowy problem: tych wszystkich mniej lub bardziej umiejących grać zawodników podsyła ktoś po znajomości. Często w takich sytuacjach władzom klubu nie wypada odmówić, są jakies powiązania i robi się problem. Czasami po takiego delikwenta wysyłało się kogoś na lotnisko do Krakowa, czyli jakieś 100 kilometrów od Nowego Sącza, następnie organizuje się mu nocleg, wyżywienie, a na koniec i tak wychodzi na to, że trzeba go niańczyć. W większości przypadków taka zabawa jednak nie kończy się pozytywnie i wspomniany kandydat na piłkarza Sandecji szybko wracał do domu. Przez te cztery lata mojej pracy miałem do czynienia z ogromem takich sytuacji, kiedy z graczami testowanymi było zamieszanie. Zdarzyło się nawet, że agent przywiózł dwóch ludzi z Serbii, właściwie zostawił ich pod bramą stadionu i odjechał. Kiedy okazało się, że nie są oni przydatni dla drużyny, stwierdzili, że nie mają za co wrócić i koczowali cały dzień na klubowym korytarzu! Agent generalnie miał to w dupie, nie wiadomo było co z nimi zrobić, więc trzeba było sfinansować im bilety powrotne do domów!
Ciekawie miałem również, kiedy wysłano mnie na lotnisko po hiszpańskiego napastnika Antonio Trujillo, który właściwie prosto z podróży miał wyjść na mecz sparingowy. Jego polski opiekun przebywający za granicą przekazał mi personalia zawodnika, godzinę przylotu i polecił, abym napisał sobie nazwisko na kartce i czekał na gościa, zupełnie jakbyśmy mieli lata '60, a delikwenta nie dało się wyszukać w internecie. Kiedy się spotkaliśmy okazało się, że chłopak ten nie porozumiewa się w innym języki niż swój ojczysty, a moje próby dogadania się po angielsku nie dają rezultatu. Zatem całą drogę milczeliśmy, z którymi przerwami na to, kiedy dzwonił agent i ustalaliśmy pewne szczegóły. Jak się później okazało, tak szybko jak do Nowego Sącza Trujillo przyjechał, tak szybko go opuścił z niezbyt wesołą miną. Przed wyjazdem było z nim jeszcze zamieszanie, kiedy w dzień przylotu po godzinie 23:00 dzwonił opiekun zawodnika z pretensjami, że jego podopieczny poszedł spać głodny, bez kolacji. Jest to sytuacja o tyle absurdalna, że mieszkał on w hotelu i miał zapewnione wyżywienie. Zapewne nie pomyślał o zejściu na posiłek do restauracji i czekał, aż ktoś z pracowników klubu przyniesie mu ją do pokoju. Dodajmy, że Trujillo od lat gra w trzeciej lidze hiszpańskiej.
Moim skromnym zdaniem nie powinno się mieć pretensji do klubów o testowanie takich przypadkowych zawodników, których ktoś znajomy polecił. Nie mając budżetu na solidny transfer, czy też na spełnienie oczekiwań finansowych piłkarza o wyrobionym nazwisku trzeba sobie jakoś radzić. Sandecja w taki sposób wyłowiła na przełomie lat kilku ciekawych Słowaków, wnoszących do zespołu oczekiwaną jakość za rozsądne pieniądze. Udało się także wyszukać ludzi do grania z niższych lig, tak więc opłaca się sprawdzać. Problemem są jednak agenci, a czasami również piłkarze i trenerzy, którzy niepotrzebnie utrudniają ten już sam w sobie skomplikowany proces. Z drugiej strony - dzięki temu są takie historie.