function onFinishedPlaying() { $("#footerAdvert").remove(); } $(document).ready(function() { setTimeout("onFinishedPlaying()", 15000);


Autor zdjęcia: www.2x45.info

Ostafiński: Pazdan za słaby na reprezentację. Juskowiak: Figo był o mnie zazdrosny. Z Kleczewa do Premier League

Autor: zebrał Przemysław Michalak
2017-09-02 14:12:24

Sobotnia prasa przeżywa porażkę z Danią, ale na szczęście znajdziemy też sporo rzeczy w innej tematyce i to one są najciekawsze. Wybraliśmy 10 materiałów z czterech źródeł.

"PRZEGLĄD SPORTOWY"

"Z Kleczewa do Premier League i kadry: Mamuś, nie płacz, kupię ci bilet"


Jan Bednarek był skazany na sport. Wychodził z mieszkania wprost na... boisko. Rodzice skończyli AWF, od dziecka starali się go zainteresować różnymi dyscyplinami. – Od początku miał w głowie tylko piłkę – mówią rodzice, których odwiedziliśmy w rodzinnym Kleczewie.

Zadzwonił do mamy i powiedział, że przyjedzie na kawę, bo muszą porozmawiać. A nie mogli tego załatwić przez telefon? Wątpliwości rozwiała jednak radość, że zobaczy syna. Po godzinie pod niezbyt duży, ale bardzo ładny i urządzony ze smakiem dom w wielkopolskim Kleczewie podjechało Ferrari, z którego wysiadł menedżer Tomasz Magdziarz razem z Janem Bednarkiem. Była końcówka maja.

– Coś się święci – pomyślał Daniel Bednarek, ojciec 21-letniego piłkarza. Właściciel „Fabryki Futbolu” właśnie wrócił z Anglii, gdzie dyskutował o transferze zdolnego zawodnika do Southampton. Szefowie klubu pięć godzin opowiadali mu, jakie mają plany i jak poważnie podchodzą do sprowadzenia go. Janek w końcu zapytał rodziców: „Co wy na to?”.

– Szok był spory. Troszkę wątpliwości było, bo z tyłu głowy pojawiała się obawa, czy podoła, czy sprosta. A może najpierw pójść do nieco słabszej ligi? – zastanawiał się głośno senior. – Nasza odpowiedź była jednak prosta: „Ty musisz chcieć, ty musisz wiedzieć”. I usłyszeliśmy, że on się tego wyzwania nie boi i jest zdecydowany, żeby skorzystać z propozycji – opowiada dziś. 

I używa ładnego porównania: „W rok z piekła do nieba”. Bo przecież jeszcze na początku 2016 roku był w Górniku Łęczna, gdzie nie miał miejsca w składzie. Potem je wywalczył, wrócił do Lecha i w jeden sezon zapracował na transfer do Premier League. Na dodatek, rekordowy – Anglicy zapłacili bowiem 6 milionów euro, nikt nigdy nie wydał więcej na piłkarza z polskiej ligi. Historia jak w bajce. – Najbardziej mnie jednak uwierają te opinie, że to skok na kasę. Jasne, pieniądze są w życiu ważne, ale on chce się przede wszystkim rozwijać, stawać lepszy. A to jest tylko możliwe, jeśli obok siebie będzie miał najlepszych. Na pewno forsa nie przesłania mu oczu – zarzeka się tata byłego już lechity.

Mama Beata przez pierwsze trzy dni po wyjeździe syna do Anglii brała środki uspokajające. Nie z obawy, a z tęsknoty. Bo właśnie z rodzinnego gniazdka wywędrował ostatecznie drugi syn. Pierwszy, Filip – 3,5 roku starszy od Jana – już w wieku 16 lat, blisko dekadę temu, pojechał do Holandii. Dziś jest tam bramkarzem w drugoligowym De Graafschap, założył rodzinę, ma pięciomiesięczną córeczkę. – Wtedy wylałam wiele łez i teraz jest podobnie. Bo człowiek zdaje sobie sprawę z tego, że traci synów, zaczynają iść swoją drogą. Jasne, już wcześniej z nami nie mieszkali, ale teraz już są tak daleko, że ciężko wsiąść w samochód i po kilkudziesięciu minutach móc ich spotkać. Janek mi jednak powtarza: „Mamuś, nie płacz. Kiedy tylko będziesz chciała, to kupię ci bilet lotniczy i przylecisz”.

Więcej TUTAJ

***

"Stanowski: Pięć wniosków - co zapamiętamy z okna transferowego?"

1. Spadła rola pieniędzy. Tak, tak, dobrze przeczytaliście. Na rynku jest nadmiar klubów z nadmiarem forsy. Czasy, w których – niczym na kreskówkach – prezesi mieli w oczach znaczki dolara już odeszły do przeszłości. Teraz nie ma ofert nie do odrzucenia, w zasadzie przez cały sierpień przynajmniej raz dziennie każdy wielki klub odrzucał jakąś intratną propozycję. Gdyby to dzisiaj na rynku pojawił się Roman Abramowicz, zbudowanie potęgi Chelsea przyszłoby mu znacznie trudniej, nie mówiąc o tym, o ile byłoby drożej. Gdziekolwiek by zapukał: nie na sprzedaż. Kluczowych zawodników z bogatych klubów nie da się wyciągnąć ani za 100, ani za 150, ani za 200 milionów, co widzieliśmy nawet po przykładzie Neymara – bo przecież Barcelona nie chciała słyszeć o paryskim przelewie i wolała gracza niż gotówkę. Chyba po raz pierwszy stało się tak, że najbardziej seksownym słowem w piłce zostało słowo „stabilizacja”.

Więcej TUTAJ

***

"Borek: Krychowiak jest w idealnym miejscu, by się odbudować"

Grzegorz Krychowiak, decydując się na wypożyczenie do West Bromwich Albion, podjął rozsądną decyzję. Przede wszystkim pokazał, że chce walczyć o swoją karierę i o mistrzostwa świata w Rosji. Podejrzewam, że gdyby nie znalazł klubu do stycznia, byłby problem z dojściem do formy przed turniejem za naszą wschodnią granicą.

Więcej TUTAJ

***

"Oszczędności last minute w Legii"

Osiem milionów złotych – tyle rocznie traciła Legia na zawodników nieprzydatnych pierwszej drużynie. Wśród nich był Michał Masłowski, dla którego trener Jacek Magiera nie znalazł miejsca w swoim zespole. Pomocnik Legii od kilku tygodni trenował z rezerwami, a zarabiał miesięcznie 80 tysięcy złotych brutto. W czwartek udało się zejść z niepotrzebnych kosztów, klub za porozumieniem stron rozwiązał umowę z 28-letnim pomocnikiem. Wypłacił mu równowartość 3-4 pensji. Wcześniej Legia rozstała się też z Steevenem Langilem, który nie wziął żadnej odprawy. Oszczędności są więc spore, tylko na tych dwóch graczach mistrz Polski odłoży 170 tys. zł. miesięcznie.

Więcej TUTAJ

***

"Jerzy Engel: Męczyliśmy się na boisku, ale wszystko jest do nadrobienia"

Filip Kołodziejski: - Bolesna porażka z Danią ostudziła optymizm polskich kibiców.
Jerzy Engel:
- Ciężko było znaleźć pozytywne aspekty w piątkowym meczu. Nie byliśmy odpowiednio przygotowani pod względem taktycznym i fizycznym. Brakowało nam szybkości i agresji, ale to wszystko jest do nadrobienia.

- Zawiodła przede wszystkim taktyka obmyślona przez Adama Nawałkę?
Jerzy Engel:
- Męczyliśmy się na boisku. Zagraliśmy z jednym napastnikiem, który musiał sobie radzić z dwoma lub trzeba obrońcami. Nie było też odpowiednich okazji, by pomocnicy zagrywali niebezpieczne piłki w kierunku Lewandowskiego. Bywają takie mecze, w których nic się nie układa, to był jeden z nich.

Więcej TUTAJ


"SPORT"


"Marian Ostafiński: Pazdan jest za słaby na reprezentację"

(...) - Mieliśmy również spore problemy w pomocy.
MARIAN OSTAFIŃSKI:
- Druga linia nie istniała. W środku pola byli statyści. Powracając do obrońców, kilka razy krytykowałem Michała Pazdana i swoje zdanie podtrzymuję. Według mnie ten zawodnik nie nadaje się do kadry narodowej. To kolejny jego słaby mecz. Zaskoczył mnie także trener Adam Nawałka, bo w miejsce niedysponowanego Łukasza Piszczka wprowadził Thiago Cionka. Tylu miał graczy do wyboru a postawił akurat na niego. Cionek dostosował się poziomem do kolegów.

Więcej TUTAJ

***

"Matsui jeszcze się przyda Odrze Opole"

(...) Choć trafił do Opola nie z plaży, a „z marszu” – rozgrywając nawet swój pożegnalny mecz w Jubilo Iwata – to do tej pory „wsławił” się jedynie banalną stratą piłki w spotkaniu z Miedzią Legnica, która zakończyła się rzutem karnym dla rywali. Tyle kibice niebiesko-czerwonych mogli zapamiętać z debiutu azjatyckiego pomocnika. Potem Matsui nie załapał się nawet na ławkę rezerwowych na mecze z Puszczą Niepołomice i Rakowem Częstochowa. W Katowicach co prawda na niej zasiadł, ale sztab szkoleniowy do gry przeciw GKS-owi nie wysłał go nawet na minutę. Czas pracuje jednak na korzyść Japończyka.

- Widać to po treningach. Zaaklimatyzował się, rywalizuje o miejsce w składzie, pracuje naprawdę bardzo dobrze. Zależy mu. Niezależnie od wieku, doświadczenia, obycia w piłce, po przyjeździe w nowe miejsce każdy potrzebuje czasu, każdy przeżywa okres przejściowy. W tej chwili jest coraz bliżej, by grać i to nam się podoba. Na treningach w niektórych momentach po prostu wyróżnia się umiejętnościami piłkarskimi. Myślę, że to kwestia czasu, gdy będziemy mieli z niego spory pożytek – zaznacza Mirosław Smyła, trener Odry.

Więcej TUTAJ


"SUPER EXPRESS"

"Kamil Grosicki: To była kompromitacja!"

- Czego zabrakło, żeby uszczęśliwić kibiców?
- Wszystkiego. Tego, do czego już przyzwyczailiśmy kibiców i dziennikarzy. Do tej pory graliśmy poprawnie w obronie i wychodzić z szybkimi kontratakami. To mieliśmy robić też w tym meczu. Jednak w Kopenhadze nic nam nie wychodziło, ani z przodu, ani w obronie. Można powiedzieć, że to była kompromitacja. Taki wynik nie powinien zdarzyć się zespołowi, który jest na piątym miejscu w rankingu FIFA oraz prowadzi w grupie eliminacyjnej. Tym razem polegliśmy, ale eliminacje trwają dalej. W poniedziałek mecz z Kazachstanem i musimy zrobić wszystko, aby chociaż trochę zmazać tę plamę. Musimy zrobić wszystko, żeby zdobyć trzy punkty.

- Często ty byłeś piłkarzem, który ciągnął tę drużynę, tymczasem tym razem wydawało się, że jedziesz na oparach. Zamieszanie transferowe miało na to wpływ?
- Przed meczem prosiłem, żeby kibice o to się nie martwili. Niestety wyszło jak wyszło. Na pewno nie będę zwalał winy na zamieszanie transferowe, ale w meczu z Danią nie byłem dobrze dysponowany. Jednak już za chwilę kolejny mecz w którym mogę pomóc drużynie i zrehabilitować się. Nic nam nie wychodziło, zarówno z przodu, jak i z tyłu. Nie stworzyliśmy sobie żadnej sytuacji, a nie pamiętam, kiedy ostatnio był taki mecz.

Więcej TUTAJ

***

"Marcel Zylla: Dla Polski zagram jak z nut"

Wygląda na to, że reprezentacja Polski nie straci kolejnego wielkiego talentu. Ofensywny pomocnik Marcel Zylla (17 l.), jeden z najbardziej obiecujących juniorów Bayernu Monachium, przyjechał na zgrupowanie polskiej kadry U-19. - Jestem dumny, kiedy słyszę, że będę nowym Lewandowskim. Chciałbym być taki jak on - mówi "Super Expressowi" Zylla.

Jego rodzice to Polacy, pochodzą ze Śląska. W latach dziewięćdziesiątych za chlebem wyjechali do Niemiec, tam urodził się Marcel. Młody piłkarz ma dwa obywatelstwa i może wybierać, w której kadrze chce grać. Raz wystąpił w niemieckiej reprezentacji U-17, teraz przyjechał na zgrupowanie kadry Polski U-19.

Więcej TUTAJ


"RZECZPOSPOLITA"


"Andrzej Juskowiak: Luis Figo był o mnie zazdrosny"

(...) - Grzegorz Mielcarski opowiadał, że w FC Porto było jak w wielkiej rodzinie...
- Każdy klub ma swoją specyfikę. Prezydent Porto, Pinto da Costa, zwracał dużą uwagę na relacje pomiędzy zawodnikami. Był jak ojciec: dużo wymagał, ale też wiedział o każdym problemie, wiele oferował, był bardzo blisko drużyny. W innych klubach dużo zależało od tego, kto akurat zarządzał. W Sportingu musiałem nauczyć się oddzielać to, co dzieje się na boisku, od życia w szatni. Takie podejście bardzo pomogło mi w późniejszej karierze w Grecji czy Niemczech. Wiedziałem, że jeśli sam o siebie nie zadbam, nikt nie będzie się nade mną rozczulał i szybko znajdą kogoś na moje miejsce. Czysta rywalizacja – każdego dnia trzeba było pokazać, że jest się lepszym, a w trakcie meczu korzystać z tego, że ma się obok siebie tych, którzy w walce o miejsce w składzie na swojej pozycji także okazali się lepsi. Bo przecież rozliczani byliśmy z wyników. Gdyby ich nie było, szukano by innych rozwiązań.

- Dużo rzeczy dziwiło pana w Portugalii poza boiskiem?

- Raczej nie. Chociaż jak patrzę na zdjęcia i widzę, w co się wtedy ubierałem, to pewnie koledzy z drużyny mieli ze mnie ubaw. Tyle że ani mnie to nie dziwiło wtedy, ani teraz – mieliśmy inne możliwości, inne sklepy. Dziś mamy wiele ładniejszych rzeczy do kupienia u siebie w kraju niż Portugalczycy. Na przykład buty.

- Czuł pan, że koledzy dużo zarabiali?
- Nie było wtedy jeszcze tak wielkich pieniędzy jak teraz. Niektórzy zarabiali więcej, niektórzy mniej, to normalne w każdym klubie. Na pewno nie było jednak takiej sytuacji, że w miesiąc po podpisaniu kontraktu ktoś za pierwszą wypłatę kupował sobie samochód za sto tysięcy euro. Czasy wielkich pieniędzy przyszły, kiedy kończyłem grać, w Niemczech się to zaczynało. W klubach, w których występowałem, koledzy mieli jednak bardziej rozsądne podejście do życia. Jakoś nikt nie chciał za wszelką cenę pochwalić się, czym jeździ, nikt nie wydawał więcej, niż zarabiał. Wszyscy starali się być jeśli nie skromni, to przynajmniej powściągliwi w obnoszeniu się ze swoim majątkiem. Potrafili pomyśleć o przyszłości, nikt nie chciał być podziwiany za to, co posiada. A przecież to byli wielcy piłkarze: taki Krasimir Bałakow albo Figo byli prawdziwymi idolami i być może nikt, zwłaszcza na południu Europy, nie miałby im za złe, gdyby karmili swoich fanów informacjami o nowych autach.

- Trudno było panu znaleźć wspólny język z Figo?

- Od pierwszego spotkania wiedziałem, że to bardzo utalentowany zawodnik. Miał nieprzeciętne umiejętności, łatwość dryblingu. Jak się rozbujał, to na dwóch, trzech metrach potrafił zgubić kilku przeciwników i robił to wiele razy. Nie że raz mu się udało, a później trzy razy już nie – dlatego później trafił do Barcelony i Realu Madryt. Z wiekiem możliwości jego organizmu były jednak mniejsze, nie był już tak dynamiczny, ale jego ruchy pozostały tak płynne jak w okresie, kiedy grałem z nim w Sportingu. Tak, uważam, że miałem szczęście występować z nim w jednym zespole, chociaż na początku to był problem.

- Jaki?

- Figo, Bałakow i inni zawodnicy z najwyższej półki potrafią myśleć kilka ruchów do przodu. Przewidują to, gdzie pobiegną ich koledzy, jak ustawią się przeciwnicy. Na początku często zdarzało się, że czekałem na jakieś podanie, a powinienem być w innym miejscu, nie potrafiłem przewidzieć tego, co się wydarzy. W końcu to zrozumiałem i po prostu biegłem gdziekolwiek, wiedząc, że jest duże prawdopodobieństwo, że dostanę podanie. Kiedy nauczyłem się ich myślenia, strzelałem więcej goli, towarzystwo takich genialnych piłkarzy bardzo ułatwiało mi grę. Potrafili wykorzystywać całą przestrzeń boiska.

- Pomagali panu także w aklimatyzacji poza boiskiem?
- Raczej trzymali dystans. Na początku był problem, bo nie znałem przecież żadnego języka obcego, jednak miałem szczęście, bo w Lizbonie mieszkał Ricardo Kurylski, który stwierdził, że nauczy mnie portugalskiego. Męczył mnie niemiłosiernie. Bywały dni, że nie wiedziałem, czy bardziej pocę się na treningach z drużyną czy na lekcjach u Ricardo, ale efekt był taki, że po pół roku byłem już w stanie się porozumiewać i udzielałem pierwszych wywiadów. W klubie nie było innego Polaka, może dlatego wszystko szybciej przyswajałem. Zresztą jeśli chodzi o wymowę, to portugalski jest dla nas bardzo wdzięcznym językiem do nauki.

Więcej TUTAJ
 


KOMENTARZE

Stwórz konto



Zaloguj się na swoje konto




Nie masz konta? Zarejestruj się