
Autor zdjęcia: Mateusz Czarnecki
Artur Sobiech - bohater (nie)oczywisty
Strzelając gola w końcówce doliczonego czasu gry Jagiellonii Białystok, nie tylko zapewnił Lechii Gdańsk drugi w historii klubu Puchar Polski, ale również sam na zawsze zapisał się w annałach gdańskiego klubu. A przecież jeszcze w marcu, absolutnie nic nie zapowiadało, że Artur Sobiech może mieć jakikolwiek wpływ na grę biało-zielonych w sezonie 2018/2019.
Do końca marca wychowanek Grunwaldu Ruda Śląskach w biało-zielonych barwach rozegrał 19 spotkań i zdobył cztery gole. Trzy zaaplikował we wrześniu Zagłębiu Lubin, jednego wbił zaś w grudniu Górnikowi Zabrze. Trafienie tuż przed przerwą w rozgrywkach miało być niezawodnym znakiem, że 13-krotny reprezentant Polski wraca na właściwe tory, a kluczem do odzyskania przez niego skuteczności będzie solidnie przepracowany okres przygotowawczy. Zimą, aby go odbudować, Piotr Stokowiec poświęcił samego Flavio Paixao, którego ze środka ataku przesunął na skrzydło, zaś z Sobiecha zrobił najbardziej wysuniętego gracza swojego klubu.
- Artur to nie jest nastoletni chłopak, tylko ukształtowany zawodnik. Potrzebny był mu okres przygotowawczy i wierzę w niego. Wiem, że jest facetem z krwi i kości. Większość drużyn w Lotto Ekstraklasie chciałoby go mieć w swoich szeregach. Będzie to pokazywał, spokojnie - zapowiadał przed rundą wiosenną szkoleniowiec Lechii.
Mijały jednak kolejka za kolejką, a jego pupil w dalszym ciągu nie strzelał. Do meczu z Lechem Poznań w 29. kolejce Lotto Ekstraklasy niemoc Sobiecha wynosiła już 647 minut. Przełamał się jednak w starciu z „Kolejorzem”, zapewniając gdańszczanom cenne zwycięstwo 1:0. Potem rozstrzelał się już na dobre. W Ekstraklasie w kolejnych czterech meczach dołożył dwa gole. Na listę strzelców wpisał się również dwukrotnie w Pucharze Polski. Mimo że w sumie w 22 meczach nie zdobywał bramek, już jest drugim najskuteczniejszym piłkarzem Lechii w sezonie 2018/2019. Jego droga do miejsca w którym jest aktualnie, była jednak długa, kręta i pełna wertepów.
Wspomnienia emigranta
O możliwym powrocie Sobiecha do Polski mówiło się i pisało już przynajmniej od dwóch lat. Łączony był praktycznie z każdym czołowym polskim klubem (Jagiellonia Białystok, Lech Poznań, Lechia Gdańsk, Legia Warszawa, Wisła Kraków, Zagłębie Lubin). Dla zespołów z Ekstraklasy był zaiste łakomym kąskiem - prawie dekada gry w 1. i 2. Bundeslidze (najpierw barwach Hannover 96, a później SV Darmstadt), w CV występy w reprezentacji Polski, głód sukcesów, który sprawiłby, że nad Wisłą raczej nie odcinałby kuponów od dawnej sławy oraz ciche marzenia o powrocie do drużyny narodowej.
Sprawa powrotu do ojczyzny nieco się jednak przeciągała w czasie. W sezonie 2015/2016 jego „Die Roten” niespodziewanie spadli z ligi niemieckiej, ale Sobiech był jednym z pierwszych piłkarzy, który zakomunikował, że pomimo degradacji w dalszym ciągu będzie występował na AWD-Arena. W kampanii 2016/2017 ze względu na problemy zdrowotne nie był jednak w stanie pomóc czerwono-biało-zielonym w powrocie do najwyższej klasy rozgrywkowej w kraju naszych zachodnich sąsiadów, zatem obie strony zdecydowały się na rozstanie. - Bundesliga, wyjazd zagraniczny, może nawet Chiny - zdecyduję w najbliższych tygodniach. Jestem otwarty, niczego nie wykluczam - mówił latem 2017 r. na łamach niemieckich mediów.
Mimo zainteresowania rodzimych klubów, nie wrócił jednak do Polski, bo mocno zabiegało o niego SV Darmstadt, które dopiero co spadło z Bundesligi i koniecznie chciało jak najszybciej do niej wrócić. - Torsten [Frings, szkoleniowiec Darmstadt - przyp. MK) codziennie do mnie wydzwaniał, pisał wiadomości i namawiał mnie, bym skusił się na transfer do Darmstadt. Nie dawał spokoju, ale to znakomity człowiek, bardzo życzliwy i emocjonalny, więc postanowiłem docenić, że tak bardzo mu na mnie zależy - mówił niedawno Sobiech w rozmowie ze sport.tvp.pl. Zarówno dla klubu, jak i dla piłkarza nie było to jednak udane 12 miesięcy.
„Lilen” zaczęli rozgrywki 2. Bundesligi udanie - po siedmiu kolejkach zajmowali drugie miejsce, premiowane bezpośrednim awansem do 1. Bundesligi. Później jednak nie potrafili zdobyć trzech punktów w kolejnych 12 (!) spotkaniach i przerwę zimową spędzili tuż nad strefą spadkową, na pozycji oznaczającej baraż o utrzymanie z trzecią ekipą 3. Ligi. Całą wiosnę zespół z Hesji wegetował na przedostatnim miejscu w tabeli, ale dzięki trzem wygranym w trzech ostatnich spotkaniach piłkarze z Merck-Stadion am Bollenfalltor cudem uniknęli degradacji.
Niewielka była w tym zasługa Sobiecha. Jesienią grał jeszcze w miarę regularnie (16 meczów na 18 możliwych). Wiosną zaś na murawie był już tylko gościem (siedem spotkań na 16 możliwych). Choć kontrakt wiązał go z biało-niebieskimi do lata 2020 r., ale ani on nie zamierzał dłużej go wypełniać, ani też włodarze Darmstadt nie nalegali na pozostanie polskiego atakującego. Tym razem zespoły z Ekstraklasy nie zamierzały odpuszczać i tuż po rozpoczęciu letniego okna transferowego stanęły do walki o doświadczonego napastnika. Początkowo faworytem w rywalizacji o podpis Sobiecha była Wisła Kraków, która szukała następcy sprzedanego do Legii Warszawa Carlitosa. Gdy jednak na łamach „Przeglądu Sportowego” prezes Lechii Adam Mandziara ogłosił, że jego klub również będzie starał się ściągnąć Sobiecha, stało się jasnym, że „Biała Gwiazda” w tej walce raczej nie ma czego szukać. I do tego faktycznie doszło - w sierpniu były gracz Ruchu Chorzów i Polonii Warszawa parafował z biało-zielonymi 3-letni kontrakt, wracając do ligi polskiej po siedmiu latach przerwy.
Zdewastowany piłkarz
Z jednej strony, słysząc Sobiech kibice i eksperci powiedzą przede wszystkim: doświadczenie i ogranie za granicą. Nie był klasycznym polskim piłkarzem, który wyjechał na Zachód, przepadł, a później wracał do ojczyzny z podkulonym ogonem i ustami pełnymi frazesów typu „trener mnie nie lubi, za granicą trenuje się ciężej niż w Polsce, dlatego sobie nie poradziłem”. W Hannover 96 przez sześć lat rozegrał 145 spotkań i zdobył 28 bramek, nie zdarzył mu się sezon bez żadnej zdobyczy bramkowej. Dwukrotnie miał również możliwość występów z „Czerwonymi” w Lidze Europy.
W tym czasie dobijał się również do bram reprezentacji Polski. Czasem z powodzeniem (znalazł się w kadrze na EURO 2012, ale nie rozegrał w czasie ME ani jednego spotkania), częściej jednak bez (Adam Nawałka sprawdzał jego przydatność po awansie na EURO 2016, ale zrezygnował z usług Sobiecha po towarzyskich grach z Czechami i Islandią). Można zatem śmiało napisać, że był w tym czasie napastnikiem sumiennym i rzetelnym.
Ale lepszymi epitetami nie można go jednak określić. 28 goli w ciągu sześć lat dla H96 (20 w Bundeslidze, trzy w Pucharze Niemiec i pięć w Lidze Europy) daje nam średnią ledwie pięciu bramek na sezon. W czasie krótkiej przygody z SV Darmstadt było niewiele lepiej - w 23 meczach tylko trzykrotnie wpisywał się na listę strzelców. Nic zatem dziwnego, że w letnim oknie transferowym zaciętą batalię toczyły o niego kluby przede wszystkim z Polski.
Z drugiej strony, trudno zrobić większą karierę, jeśli częściej niż z obrońcami rywali ma się problemy z własnym zdrowiem. O ile występując jeszcze w Chorzowie i Warszawie Sobiech tylko w sezonie 2010/2011 pauzował z powodu kontuzji, o tyle po wyjeździe do Niemiec stał się synonim zawodnika ze szkła, cierpiącego na urazy praktycznie rok w rok. Od rozgrywek 2011/2012 do kampanii 2017/2018 opuścił łącznie 112 spotkania, z czego zdecydowaną większość przez kontuzje. „Zdewastowany piłkarz” - pisał o nim swego czasu portal eurosport.tvn24.pl, dokładnie opisując jego wszystkie perypetie zdrowotne. Przez ten czas Sobiech zmagał się z następującymi urazami:
- przeciążenie stawu kolanowego;
- naderwanie torebki stawowej w prawym kolanie;
- naderwanie mięśnia uda;
- częściowe zwyrodnienie ścięgna Achillesa;
- zerwanie więzadła zewnętrznego w lewym kolanie;
- częściowe naderwanie więzozrostu;
- naciągnięcie więzadła pobocznego w lewym stawie kolanowym;
- naderwanie więzadła w prawym kolanie;
- naciągnięcie stawu skokowego;
- zerwanie więzła Achillesa;
- kontuzja łydki;
- naciągnięcie więzadła pobocznego w kolanie;
Nie poddawał się, nie rezygnował, nie rozpaczał. Na rehabilitacyjnych salkach pracował równie ciężko, co na boisku. Pewnych rzeczy nie mógł jednak przeskoczyć. Dlatego też na jego bilans bramkowy w 1. i 2. Bundeslidze nie należało patrzeć wyłącznie krytycznie.
Tacy sami
W ciągu ostatnich dwóch sezonów na zapleczu ligi niemieckiej los był dla niego wyjątkowo życzliwy, jeśli chodzi o zdrowie, zatem liczono, że w Gdańsku szybko się odnajdzie i wzmocni siłę ognia biało-zielonych. Zwłaszcza, że Piotr Stokowiec dwójkę swoich dotychczasowych napastników (Grzegorz Kuświk, Marco Paixao) pozbawił licencji na strzelanie w Lechii.
W sezonie 2018/2019 głównym snajperem zespołu z Trójmiasta miał być Flavio Paixao, ale jego bezpośrednim wsparciem miał być właśnie Sobiech. Tym bardziej, że Portugalczyk nigdy nie był typowym lisem pola karnego, z powodzeniem mógł występować także na skrzydle albo cofać się po piłkę w głąb boiska. Wtedy jego rolę miał przejmować Sobiech.
Tak współpracę tej dwójki w rozgrywkach 2018/2019 widział Stokowiec. Gdańscy działacze chyba jednak nie odrobili do końca pracy domowej, bo przecież były reprezentant Polski również jest zawodnikiem, który nie ogranicza się tylko do penetracji pola karnego. Również lubi pracować na całej długości i szerokości boiska, i w zasadzie nigdy nie był klasycznym snajperem, którego interesuje tylko zdobywanie bramek. Pokazywał to grając wcześniej w Ekstraklasie w barwach Ruchu Chorzów i Polonii Warszawa. Oto jak wyglądał jego bilans w latach 2008-2011, gdy występował przy ul. Cichej oraz Konwiktorskiej:
SEZON 2008/2009 (RUCH CHORZÓW):
20 meczów - 2 gole
SEZON 2009/2010 (RUCH CHORZÓW):
34 mecze - 12 goli
SEZON 2010/2011 (POLONIA WARSZAWA):
23 mecze - 9 goli
Paixao to oczywiście zawodnik o większych umiejętnościach indywidualnych, aniżeli Sobiech, ale jeżeli porównalibyśmy ich styl gry, obaj są w gruncie rzeczy bardzo do siebie podobni. Owszem, tutaj pisaliśmy, że Portugalczyk zdecydowanie lepiej niż Polak radzi sobie na skrzydle czy w pomocy. Jego technika użytkowa jest również na zdecydowanie wyższym poziomie aniżeli u AS, niemniej chodzi nam o to, że gdy obu nie idzie w polu karnym, nie machają rękoma i nie czekają bezczynnie na podania, tylko ciężko pracują w innych strefach boiska. To też zresztą zadecydowało, że Sobiech tak długo ostał się na AWD-Arena, mimo nie zawsze wzorowej skuteczności. - Oczekiwaliśmy od Artura większej liczby bramek, ale ich brak rekompensował nam w inny sposób. Grał dla drużyny, wypracował kolegom sporo goli, miał najwyższy w zespole procent wygranych pojedynków główkowych. Pomagał innym, nie grał pod siebie, a drużyna go za to ceniła - wspominał w kwietniowej rozmowie z portalem WP Sportowe Fakty trener przygotowania fizycznego H96, Edward Kowalczuk.
Teraz ten polsko-portugalski duet napastników miał sprawić, że Lechia znów, jak w jak w sezonie 2016/2017 będzie walczyła o grę w europejskich pucharach, a nie jak w kampanii 2017/2018 jedynie o utrzymanie w Ekstraklasie.
Przyjdzie wiosna, będzie plan
- Wiedziałem, że mimo nieudanego ostatniego sezonu w Gdańsku jest grupa bardzo dobrych zawodników, nowy sztab szkoleniowy, który przejął zespół pod koniec ubiegłorocznych rozgrywek i jakoś od początku czułem, że perspektywa gry w tym klubie bardzo mi odpowiada - mówił Sobiech w rozmowie ze sport.tvp.pl.
Pochodzący ze Śląska napastnik nie przepracował z nowymi kolegami okresu przygotowawczego, zatem do Lechii miał być wprowadzany powoli. Zaraz po podpisaniu kontraktu zagrał dziewięć minut w rywalizacji z Górnikiem Zabrze (2:0). W pozostałych trzech spotkaniach rozegranych w sierpniu (z Miedzią Legnica, Pogonią Szczecin i Koroną Kielce) nie dostał szansy gry.
Zgodnie z jego przewidywaniami Lechia sezon 2018/2019 rozpoczęła z wysokiego „C”, od samego prologu rozgrywek będąc w czołówce tabeli. Od września zaś Stokowiec zdecydowanie postawił już na nowego podopiecznego. W potyczce z Wisłą Kraków po raz pierwszy wystawił go w pierwszym składzie, a piłkarz wywalczył rzut karny, który później na gola zamienił Paixao. Lechiści jednak przy ul. Reymonta przegrali z „Białą Gwiazdą” aż 2:5. Tydzień później, na Energa Arena AS dał już prawdziwy popis skuteczności. W pierwszej połowie batalii z Zagłębiem Lubin popisał się klasycznym hat-trickiem, dodajmy, że pierwszym w jego karierze. Mimo prowadzenia 3:0 do przerwy, gospodarze w doliczonym czasie gry dali sobie wydrzeć zwycięstwo z „Miedziowymi”. - Po paru latach gry każdy napastnik ma tego "nosa" w szesnastce, wie gdzie się ustawić. Ja muszę jednak pochwalić kolegów, bo zarówno Flavio, jak i Lukas dograli mi świetne piłki. Mi pozostało tylko to wykończyć - skromnie podsumował swój występ Sobiech.
Od Stokowca nie doczekał się jednak pomeczowej laurki. Po końcowym gwizdku arbitra szkoleniowiec bowiem zarzucił większości podopiecznych, że kondycyjnie nie wytrzymali trudów tego spotkania. Wśród tych graczy miał być wówczas także Sobiech.
Grę napastnika Lechii w pozostałych meczach ligowych w 2018 r. idealnie oddaje powiedzenie: jedna jaskółka wiosny nie czyni. Na kolejnego gola w Ekstraklasie czekał bowiem aż do grudnia, kiedy trafił w zwycięskim boju z Górnikiem Zabrze (4:0). Kibice na jego bramkę wyczekiwali łącznie 355 minut. Od starcia z Zagłębiem Sobiech tylko dwa razy wychodził na murawę w wyjściowym składzie. W pozostałych spotkaniach w bój wpuszczany był z ławki, ale swoją obecnością na boisku niewiele wnosił. Szybko stał się zawodnikiem, który najbardziej irytował gdańskich fanów, ale mimo nieudanej jesieni Sobiech ze spokojem podchodził do swojej sytuacji. - Tak, podchodzę do tego wszystkiego spokojnie. Trener ma plan nakreślony dla każdego z zawodników. Najważniejsze, że drużyna dobrze funkcjonuje i mamy określoną zdobycz punktową. Nie miałem okresu przygotowawczego z drużyną i nie ma się co oszukiwać. Trener wie, że będzie można mnie ocenić dopiero kiedy zrealizuję jego zimowy plan. To na pewno podniesie moją dyspozycję fizyczną - mówił w rozmowie z portalem trójmiasto.pl.
Mógł zatem, niczym Zenon z Kition, pozwolić sobie na stoicyzm, gdyż w osobie PS faktycznie miał zwolennika i orędownika. - Artur będzie grał, strzelał bramki i solidnie pracował dla drużyny. Obrońcy rywali będą mieli z nim problem. Napastnik żyje z podań, więc to nie jest tylko jego kwestia. Pozostali zawodnicy muszą podchodzić pod grę, sam napastnik nic nie zrobi. Nasza struktura gry musi dobrze wyglądać. To też kwestia drużyny, a szczególnie pomocników i ich podań - mówił opiekun gdańszczan przed rundą wiosenną. Jak już pisaliśmy wcześniej, na skrzydło przesunięty został Paixao, a nie skrępowany obecnością Portugalczyka, Sobiech miał mieć w ataku tyle miejsca do działania, ile tylko chciał.
Mijały jednak kolejka za kolejką, a Sobiech w dalszym ciągu nie strzelał. A przecież zaufanie jakie miał u podwładnego było wręcz nieograniczone. Od pierwszego meczu w 2019 r. z Pogonią Szczecin aż do spotkania 25. kolejki z Wisłą Płock, za każdym razem wychodził w wyjściowym składzie. Gdy jednak Lechia tylko zremisowała z „Nafciarzami”, którzy przez ostatnie pół godziny gry musieli grać w osłabieniu, a Sobiech w tym czasie nie stanowił dla płockiej defensywy większego zagrożenia, cierpliwość Stokowca także się skończyła. W następnych trzech meczach (z Zagłębiem Sosnowiec, Piastem Gliwice i Arką Gdynia) za każdym razem był rezerwowym, łącznie na murawie przebywając 87 minut. Długo oczekiwane przełamanie mogło nadejść już w starciu z beniaminkiem Ekstraklasy, ale gol Sobiecha z 82. minuty nie został uznany. Co się jednak odwlecze, to nie uciecze…
Trafienie z Lechem Poznań, uzyskane już zgodnie z przepisami w 10. minucie, sprawiło, że strzelecka posucha Sobiecha w końcu dobiegła końca. Po niefrasobliwym wybiciu piłki w polu karnym przez obrońców „Kolejorza” po rzucie rożnym, przewrotką piłkę w szesnastkę zagrał Błażej Augustyn. Do tej dopadł Sobiech i strzałem głową pokonał Jasmina Buricia. - Taka już rola dziennikarzy, żeby liczyć minuty, ale ja tego nie robiłem. Zachowałem spokój i starałem się cały czas ciężko pracować na treningach, aby grać coraz lepiej. To była jedyna droga, żeby z tego wyjść i w meczu z Lechem w końcu udało się strzelić gola - mówił wyraźnie uradowany z trafienia po tak długiej przerwie.
Później sprawy potoczyły się już błyskawicznie:
- Półfinał Pucharu Polski - Raków Częstochowa (1:0) - gol
- 30. kolejka Ekstraklasy - Cracovia (2:4)
- 31. kolejka Ekstraklasy - Piast Gliwice (0:2)
- 32. kolejka Ekstraklasy - Pogoń Szczecin (4:3) - trzy gole
- 33. kolejka Ekstraklasy - Legia Warszawa (1:3)
- Finał Pucharu Polski - Jagiellonia Białystok (1:0) - gol
Przebudzenie AS nastąpiło zatem w kluczowym momencie sezonu. W decydującej fazie PP to on poprowadził Lechię najpierw do meczu finałowego, a później do końcowego triumfu. W lidze gdańszczanie co prawda mocno spuścili z tonu tuż przed końcem fazy zasadniczej i roztrwonili przewagę, jaką mieli nad Legią Warszawa, niemniej nie można jeszcze obwieścić, że stracili definitywnie szanse na mistrzostwo Polski. Dlatego też po finale na PGE Narodowym Sobiech oczywiście był szczęśliwy ze zwycięstwa swojej drużyny, ale już po zakończeniu spotkania, z tyłu głowy miał ostatnie mecze biało-zielonych w lidze. - Sięgnęliśmy po puchar, ale to nie koniec. Nie nasyciliśmy się tym trofeum. W ostatnich czterech kolejkach zagramy z pełnym zaangażowaniem i zobaczymy, do którego miejsca na koniec sezonu to nas doprowadzi. Przegraliśmy z Legią, ale stać nas, by wyprzedzić ją w tabeli. Uważam, że mamy bardzo dobry zespół i z optymizmem patrzę w przyszłość. Ważne, by w drużynie była stabilizacja i żeby przed kolejnym sezonem udało się zatrzymać najważniejszych piłkarzy - mówił w mixed zonie.
Teraz rola w Sobiecha (a także jego kolegów), by te słowa zamienić w czyny.