Autor zdjęcia: Mateusz Czarnecki
Jerzy Brzęczek jak Jan Kobuszewski - macie co chcecie, chcecie to macie
Pamiętacie program rozrywkowy „Macie, co chcecie?” emitowany na Polsacie na przełomie wieków i prowadzony m.in. przez Jana Kobuszewskiego? Mniejsza o podłoże merytoryczne programu, dotyczące dziwnych i niezwykłych dokonań ludzi, bo też, mimo wszystko, wczorajszą wiktorię reprezentacji Polski trudno określić zarówno jako dziwną, jak i niezwykłą. Niemniej, nie możemy pozbyć się wrażenia, że wszystkie zmiany i modyfikacje, które przed meczem z Izraelem przeprowadził w pierwszym składzie kadry Jerzy Brzęczek, były swoistym krzykiem w kierunku dziennikarzy, ekspertów i kibiców - macie co chcecie!
Setki litrów tuszu i atramentu wylano od piątku do poniedziałku, z apelem do selekcjonera, aby w wyjściowej jedenastce dokonał kilku zmian i retuszy. Przede wszystkim żądano, by JB w końcu przestał marnować niesamowity potencjał Krzysztofa Piątka i wystawił go w ataku w parze z Robertem Lewandowskim, o co, po meczu z Macedonią, między wierszami, ale jednak, dopominał się kapitan biało-czerwonych.
Oczekiwano również od naszego trenera, by Piotra Zielińskiego ustawił na boku pomocy, tak by do środka pola schodził, kiedy mu się podoba i nie musiał już wchodzić w paradę Mateuszowi Klichowi oraz Grzegorzowi Krychowiakowi, przez co zdecydowanie cierpiała jakość drugiej linii reprezentacji.
Sugerowano ponadto, by na swojej nominalnej pozycji zagrał Bartosz Bereszyński, który co prawda, jak przystało na gracza klasowego, jakim niewątpliwie stał się w ostatnim czasie, z obowiązków lewego obrońcy wywiązywał się poprawnie, ale przecież klasę pokazywał głównie na prawej stronie defensywy.
Brzęczek spełnił tylko dwa pierwsze postulaty. „Pio” wystawił obok „Lewego”, zaś „Zielu”, tak jak to ma miejsce w Napoli, mógł szaleć z boku drugiej linii. Tylko „Bereś” w dalszym ciągu musiał męczyć się nie na swojej pozycji. Występujący na prawej obronie Tomasz Kędziora zdał z Izraelem kolejny reprezentacyjny egzamin, ale pewnym ruchem ręki nie postawilibyśmy między nimi znaku równości.
Oczywiście nie było też tak, że nagła zmiana systemu na grę z dwójką napastników była dla polskiej kadry niczym przewrót kopernikański. Jerzy Brzęczek na godziny przed starciem z drużyną Andreasa Herzoga nie krzyknął niczym Archimedes „eureka” i nie biegał jak szalony wokół PGE Narodowego, jak starożytny grecki filozof i matematyk, gdy odkrył, że przedmioty zanurzone w wodzie pozornie tracą na wadze tyle, ile wyparta przez nie woda. Ba, nie możemy pozbyć się wrażenia, że z tak grającym Izraelem, który miał w poniedziałek postawić nam naprawdę wysokie wymagania, a tymczasem w stolicy zdawał się bać własnego cienia, Polacy wygraliby nawet z jednym napastnikiem w składzie i Zielińskim, który zamiast kreować i stwarzać okazje kolegom, dalej szukałby na murawie swojego miejsca.
Wydaje się jednak, że tą zmianą JB chciał oddać reprezentacyjną kierownicę ekspertom, sprawdzić ile ich pomysły i koncepcje są warte. - Macie, co chcecie! - zdawał się krzyknąć tym składem. Jego podopieczni przez 90 minut z kolei dodali jeszcze od siebie: - Chcecie, to macie!
Połowa dorobku bramkowego zdobyta przez duet nie tylko najlepszych napastników nad Wisłą, ale i w zakończonym właśnie sezonie jednych z wyróżniających się w Europie plus cudowna asysta Zielińskiego przy trafieniu Grosickiego i ogólnie najlepszy występ 25-latka w koszulce z orzełkiem na piersi od września 2018 r., kiedy na inaugurację Ligi Narodów bez kompleksów poczynał sobie na tle reprezentantów Włoch. To była w końcu reprezentacja, jaką w tym mało medialnym towarzystwie chcielibyśmy oglądać. Pewna siebie, głodna gry, i co najważniejsze - bezwzględna. Oczywiście, wczoraj rywale zostali w szatni, nie stwarzając pod bramką Łukasza Fabiańskiego praktycznie żadnego większego zagrożenia. Jedynie Eran Zahavi w pierwszej połowie starał się jak mógł, ale bez wsparcia kolegów niewiele mógł zdziałać.
Porzućmy jednak wszelką nadzieję, że Piątek nie będzie już musiał kisić się na ławce rezerwowych, a Lewandowski w samotności szarpać się z obrońcami rywali w polu karnym. Brzęczek, choć po efektownej wygranej i udowodnieniu kolejnemu przeciwnikowi, że w grupie G nie masz cwaniaka nad Polaka, może nosić głowę wysoko, bo w końcu nie będzie krytykowany ani za zachowawczy styl gry, ani też za mało przekonujące zwycięstwo, już zapowiedział, że wcale nie podjął jeszcze ostatecznej decyzji, że ustawienie z dwójką atakujących w jego kadrze będzie tym wiodącym. - Ten mecz potwierdził, ze jest duży potencjał w grze dwoma napastnikami, ale to nie znaczy, że zawsze będziemy tak grali. Jesteśmy w stanie stosować dwa systemy, a w trakcie meczu możemy przejść z jednego na drugi, dzięki czemu jesteśmy w stanie sprawiać więcej problemów rywalowi. Musimy patrzeć też na przeciwnika: jego jakość i siłę - oznajmił na konferencji prasowej. Czyli krótko: macie, co chcecie, chcecie to macie, ale przecież wcześniej też nie było źle.
Widać wyraźnie jak mocno Brzęczek przywiązał się do systemu z jednym napastnikiem. Śmiało można powiedzieć, że to miłość platoniczna, wolna od zmysłowości. Są zwycięstwa, są punkty, jest pierwsze miejsce w grupie G, reszta jest nieistotna. Mamy w tej chwili dwóch napastników klasy światowej i trzeciego, który gdy tylko jest zdrowy i gra regularnie, również do tego poziomu może się zbliżyć. Tymczasem stale gra tylko jeden, zaś pozostali dostają maksimum 45 minut okazji do wykazania się. To niezrozumiałe przywiązanie się do tego ustawienia powoduje, że sami wytrącamy sobie z ręki koronne argumenty, by rywali zmiatać z powierzchni ziemi. Sami ograniczamy swój potencjał, sami robimy krok do tyłu, w sytuacji, gdy nie ma absolutnie żadnej potrzeby, by się cofać.
Dlatego też daleko nam od tego, aby uważać, że mecz z Izraelem zbuduje kadrę Brzęczka. Zestawienie tego spotkania z takimi starciami jak te z Ukrainą (3:1) za Jerzego Engela, Austrią (3:1) za Pawła Janasa, Portugalią (2:1) za Leo Beenhakkera czy z Niemcami (2:0) za Adama Nawałki to jakieś kosmiczne nieporozumienie. Gdzie Rzym, a gdzie Krym? Nawet Ukraina A.D. 2000 czy Austria A.D. 2004 to zespoły przynajmniej o klasę lepsze od Izraelczyków, o Niemczech czy Portugalii nie wspominając. Każdy z wyżej wymienionych selekcjonerów po tych pamiętnych wiktoriach zapewniał, że zrobi wszystko, aby jego podopieczni w kolejnych meczach zagrali na podobnym poziomie. Żaden nie cieszył się ze zwycięstwa, informując jednocześnie, że wcale nie jest powiedziane, że w kolejnych meczach ustawi zespół tak samo. Poniedziałkowy mecz przekonał nas jedynie, że biało-czerwoni nie muszą nas przez całą eliminacyjną kampanię do EURO 2020 zanudzać. Na razie tyle.
Przed jesienną część kwalifikacji Brzęczek jest w znakomitym położeniu. Co prawda, cytując Pawła Zarzecznego - jeszcze nie czas na lizanie się wiadomo po czym, niemniej Polacy mają pewien margines błędu. Nie chcemy tu teraz rzucać, że skoro ów margines jest, należy go wykorzystać, jak jedną nieobecność na studiach, niemniej jeśli JB ma jakieś pomysły na odświeżenie gry kadry, to właśnie jesień to na nie właściwy czas. Wielu z podopiecznych Jacka Magiery i Czesława Michniewicza sezon 2019/2010 rozpocznie w silnych ligach zachodnich, pozna piłkarski świat od tej najbardziej profesjonalnej strony. Może ktoś, wzorem Piątka, również wybije się ponad przeciętność, niespodziewanie stając się etatowym kadrowiczem.
Naprawdę wiele może się latem wydarzyć i szkoda by było tego nie wykorzystać, panie selekcjonerze. Zwłaszcza, że wczoraj okazało się, że i triumwirat dziennikarzy, ekspertów i kibiców czasem w temacie taktyki może mieć rację.