Autor zdjęcia: Mateusz Czarnecki
Zespół Gerrarda był wczoraj jak weselny zespół Rengers, a nie Power Rangers. Nie zapominajmy jednak, że to jeszcze nie koniec
Mieli być groźni jak Power Rangers albo Texas Rangers, tymczasem przy ul. Łazienkowskiej piłkarze Stevena Gerrarda bardziej przypominali weselny zespół Rengers z Mielca.
- Szanse oceniam 50 na 50 - mówił przed pierwszym meczem Legii Warszawa z Rangers F.C. menedżer „The Gers”. Wydawało nam się, że legendarny angielski pomocnik tą wypowiedzią osiągnął szczyty kurtuazji. Można było odnieść wrażenie, że Gerrard zamiast ciężko przygotowywać się do roli trenera piłkarskiego, w ostatnim czasie uczęszczał na zajęcia dyplomacji w Cambrigde albo Oxfordzie. Kto wie czy słysząc te słowa Dominic Raab, nowy minister spraw zagranicznych w rządzie Borisa Johnsona, nie wykręcał już czasem numeru telefonu do słynnego rodaka, aby zapytać go czy nie interesowałaby go rządowa posada w jego ministerstwie.
Przed pierwszym gwizdkiem arbitra bliżej nam zdecydowanie było do opinii pomocnika Piasta Gliwice, Toma Hateleya, który w szkockich mediach szanse Legii na awans do fazy grupowej Ligi Europy oceniał na 30%. Z Anglika nie wyszedł w tym wywiadzie „kompleks Warszawy”, nie był to brak szacunku dla ligowego rywala, a jak wszystkim się wydawało, trzeźwa ocena możliwości „Wojskowych” w starciu z bardziej utytułowanym rywalem. Gdy gracze Aleksandara Vukovicia w mękach pokonywali kolejne szczeble eliminacji Europa League, szkocki rywal sunął w nich jak walec po świeżo wylanym asfalcie. Dwumecz z FC Midtjylland, któremu „The Gers” zapakowali w sumie siedem bramek to był absolutny popis wicemistrzów Szkocji. Wyobrażacie sobie, że Legia albo jakikolwiek inny polski klub strzela Duńczykom tyle goli? Ja nie. I zakładam, że w tych rachubach i przewidywaniach nie jestem w mniejszości.
Wybrzmiał jednak w końcu pierwszy gwizdek arbitra i patrząc jak prezentowali się z minuty na minuty 54-krotni triumfatorzy Scottish Premier League, na usta cisnął się cytat z „Kilera” ze sceny, kiedy Uszat w więzieniu spotyka Jerzego Kilera. Na potrzeby tej rywalizacji, jednak nieco sparafrazowany - to mają być Rangersi, to jakaś popierdółka, a nie Rangersi!
Oczywiście widać było wyraźnie u rywali wyższą kulturę gry, zwłaszcza w początkowym okresie spotkania, spokój i pewność w operowaniu piłką, ale… Tak szczerze, chyba każdy spodziewał się po rywalach zdecydowanie więcej. Drżeliśmy przed skutecznością Alfredo Morelosa, obawialiśmy się doświadczenia i obycia Stevena Davisa, zastanawialiśmy się ile w Liverpool FC nauczył się Sheyi Ojo i jak daleko mu w chwili obecnej do pierwszego zespołu z Anfield Road, ciekawi byliśmy też na co w wieku 36 lat stać jeszcze Jermaina Defoe. W czwartkowy wieczór szkocki diabeł nie okazał się jednak tak straszny, jak go wcześniej malowali. „Rangers straszą głównie nazwą” - to najczęstszy komentarz, jaki w czasie meczu pojawiał się na twitterze. W zasadzie poza Allanem McGregorem, który błysnął kilkoma znakomitymi interwencjami, o żadnym innym podopiecznym Gerrarda nie można było powiedzieć, że jest z lepszego piłkarsko świata.
Legia zagrała wczoraj najlepiej od lat w europejskich pucharach. Bez respektu, bez strachu, bez lęku. Co prawda na początku spotkania dała się zepchnąć do obrony, ale bardzo szybko się zorientowała, że nie ma sensu cofać się przed rywalem, który nie ma w ofensywie praktycznie żadnych argumentów. Joe Aribo nie pograł sobie przy Pawle Stolarskim, Scott Arfield miał podobne przejścia z Luisem Rochą, a pamiętajmy, że zarówno Polak, jak i Portugalczyk nie rozgrywali wczoraj wielkich zawodów. „Stolar” tradycyjnie bardziej aktywny był w ofensywie, zaś Rocha po prostu nie miał swojego dnia. Co nie znaczy też, że zawiódł na całej linii. Obaj jednak byli w cieniu Igora Lewczuka, który w obronie był jak skała. „Zagrał jak profesor. Znakomicie się ustawiał, blokował kolejne strzały piłkarzy Rangersów. Nie tylko rządził w polu karnym, ale i asekurował Stolarskiego, który tej pomocy przed przerwą często potrzebował. Jego wzrost przydawał się też przy stałych fragmentach gry, trzy razy uderzał na bramkę Szkotów, był bardzo bliski pokonania McGregora” - opisał jego grę „Przegląd Sportowy” przyznając mu zasłużenie najwyższą notę w warszawskim zespole. To doprawdy zadziwiające, jak były gracz Girondins Bordeaux z piłkarza przez kibiców przy ul. Łazienkowskiej niechcianego, jest w tej chwili jedną z największych gwiazd w stołecznej ekipie.
Kończąc wątek Lewczuka - w poniedziałkowej „Misji Futbol” czołowi polscy mejweni zastanawiali się, czy w obliczu słabej formy u progu sezonu Kamila Glika, swojej szansy w eliminacyjnych meczach do EURO 2020 ze Słowenią i Austrią nie powinien dostać Krystian Bielik. Patrząc jednak na postawę środkowego obrońcy Legii, wypada się zastanowić, czy czasem, gdyby Jerzemu Brzęczkowi faktycznie chodził po głowie pomysł chwilowego odstawienia obrońcy AS Monaco na boczny tor, to właśnie nie Lewczuk powinien być naturalnym następcą Glika w kadrze.
Lewczuk wzniósł się wczoraj na futbolowe wyżyny, pokazał, że żaden rywal mu nie straszny. Jego koledzy z przodu również nie mieli przez 90 minut nóg z galarety i z każdą minutą czuli się coraz pewniej. Sęk w tym, że ze swojej przewagi nie potrafili zrobić użytku. Linia pomocy jako całość spisała się naprawdę dobrze - wygrana walka o środek pola, liczne akcje przeprowadzane skrzydłami, ale gdy przychodzi nam wybrać kogoś, kto tak jak Lewczuk w destrukcji wiódł prym w ofensywie, mamy mętlik w głowie. Bezapelacyjnie najlepszy z Legionistów w tym sezonie Walerian Gwilia wczoraj zagrał nieco słabiej, raził niedokładnością, z drugiej strony wszelkie błędy rekompensował tradycyjnie już dokładnymi dośrodkowaniami ze stojącej piłki. Luquinhas grał zrywami, lepiej w pierwszej niż w drugiej połowie, choć to on miał najlepszą okazję do zdobycia bramki. Podobnie można opisać grę Marko Vesovicia. W defensywie jak wół harował Cafu, ale na angaż w ofensywę brakowało mu już sił. Andre Martins z kolei jakby kompletnie nie miał pomysłu, jak rozprowadzać akcje Legii. Chęci miał, ale to wszystko.
Szkoda zatem, że bezzębnych wczoraj Rangersów nie udało się zatem ukłuć choćby raz. Patrząc na ich grę we wcześniejszych rundach, spodziewaliśmy się przy ul. Łazienkowskiej piłkarskich Power Rangers, którzy w kultowym serialu dla młodzieży z lat 90-tych walczyli ze złem albo bezwzględnych Texas Rangers, którzy bronili pogranicza stanu Teksas w USA. Tymczasem dostaliśmy weselny zespół Rengers z Mielca, z całym dla niego szacunkiem.
Znów jednak okazało się, że w ataku Legia jest bezzębna. Sandro Kulenović tradycyjnie nie błysnął, choć akurat za znakomite podanie w drugiej połowie do Luquinhasa należą mu się wielkie brawa, Carlitos zaś ponownie nie dostał okazji do wykazania się i koło się zamyka. Zasadniczo w grze „Wojskowych” zaczyna być widoczny postęp, idea, jakaś myśl taktyczna. Większość miejsc w wyjściowym składzie jest już zajętych i możemy mówić o stabilnym kręgosłupie, który nie powinien się za chwilę rozlecieć na kawałki. Jest pewny bramkarz, dobra obrona, pomoc, w której co prawda większy nacisk powinien być kładziony na akcenty ofensywne, ale nie można też narzekać. Pozostaje napad… O ile „Aco” można chwalić za konsekwencje i niezachwianą wiarę w swoje wybory, o tyle przekonanie o wyższości Kulenovica nad Carlitosem może w końcu wyjść Serbowi bokiem. I to w momencie, gdy wszystko już szło we właściwym kierunku.
Mam wrażenie, że Carlitos podrażniony sportowo, gdyby dostał wczoraj choćby 20 minut, mógłby pod bramką McGregora zrobić wiele zamieszania. Choć początkowo Hiszpan godnie zdawał się znosić rolę rezerwowego, o tyle teraz, jak donoszą dobrze poinformowani, frustracja aż z niego kipi. Jest jak wulkan Teide na Teneryfie (największy w jego ojczyźnie). Niby ostatni jego wybuch nastąpił w 1909 r., ale wciąż jest uznawany za czynny wulkan i nie zna się dnia ani godziny, kiedy może ponownie wybuchnąć. I tak samo może jest z Carlitosem. Oby erupcja jego piłkarskiej złości nie zalała coraz piękniej prezentującego się warszawskiego krajobrazu.
Zwłaszcza że ul. Łazienkowska znów wczoraj odżyła. Stadion wypełniony praktycznie do ostatniego miejsca, fanatyczny doping. Kibice Legii są spragnieni sukcesów na arenie międzynarodowej. Piłkarze zresztą też. W fazie grupowej Ligi Mistrzów czy 1/16 finału Ligi Europy z obecnych Legionistów występował jedynie Tomasz Jodłowiec. Reszta jego kolegów jest skażona klęskami z FK Astana, Sherifem Tyraspol, Spartakiem Trnavą czy F91 Dudelange. I w ich przypadku żadne tytuły mistrzowskie nie zmażą w 100% tej plamy, jaką ostatnio regularnie dawali w europejskich rozgrywkach. Stąd też moja konkluzja, że z kimkolwiek w IV rundzie eliminacji mierzyliby się „Wojskowi” (a przypomnijmy, że mogli jeszcze na tym etapie rywalizacji trafić na Apollon FC, Torino FC i Vitoria S.C. Guimaraes), z każdym by zagrali z takim „zębem” jak wczoraj.
0-0, choć w perspektywie meczu rewanżowego, gdzie do awansu do fazy grupowej LE wystarczy graczom „Vuko” remis bramkowy, wydaje się niezłym rezultatem, niech jednak nikogo nie zwiedzie. Na Ibrox Park czeka bowiem Legionistów prawdziwe piekło. Czym są bowiem dwa lata Legii bez występów w fazie grupowej Ligi Europy wobec męczarni „The Gers” w niższych klasach rozgrywkowych. Jak oni muszą być głodni wielkiej piłki?
Szkocka prasa, doceniając wczorajszą postawę wicemistrzów Polski, już zapowiada, że na Ibrox Park odbędzie się zupełnie inny mecz niż w czwartek. I choć faktycznie patrząc na grę Rangersów przy ul. Łazienkowskiej mogliśmy zakrzyknąć: to jakaś popierdółka, a nie Rangersi, obyśmy w rewanżu nie skończyli jak Uszat, który we wspomnianej na wstępie scenie zabrał Kilerowi zupę, a później udusił się wrzuconą do niej nakrętką solniczki. I żeby miejscowi fani, niczym Iks nie odpowiedzieli nam: popierdółka, sami byliście popierdółka!