Autor zdjęcia: własne
Piszczek wiedział, kiedy ze sceny zejść
Wielki czy też nie? Najlepszy prawy obrońca w historii reprezentacji Polski? To wszystko kwestia opinii. Faktem jest, że Łukasz Piszczek w możliwie najlepszym momencie zrezygnował z gry w kadrze. A mógł przecież, podobnie jak Kuba Błaszczykowski, podbijać licznik występów.
Okoliczność tego wtorkowego meczu jest taka, że najważniejszym momentem będzie pożegnalny występ Łukasza Piszczka. Lepszego miejsca, bardziej dogodnego momentu i towarzyszącego jemu kontekstu nie można było wybrać. Raz, że spotkanie rozgrywane w świątyni polskiej piłki, a zwłaszcza tej piłki najnowszej. Dodatkowo w momencie, kiedy piłkarze i trener liczą już kasę za awans do Mistrzostw Europy, a Jerzy Brzęczek w końcu może na białym koniu wysyłać ciosy do jakichś tam Oblaków. To by było na tyle, jeśli chodzi o pochwały z mojej strony, bo raz, że nie mam ochoty przesadnie chwalić Polskiego Związku Piłki Nożnej, a dwa, on tego nie potrzebuje. W końcu jeśli chodzi o PR związek stanął już na podium mistrzostw świata.
Dlatego więcej będzie o Piszczku, który w dzisiejszym meczu zaliczy 66. występ z orzełkiem na piersi. Wielu uważa go za najlepszego prawego obrońcę w historii reprezentacji Polski, Jan Tomaszewski przez pewien moment uważał za skandal jego obecność w kadrze, skoro piłkarz został skazany sądowym wyrokiem za udział w aferze korupcyjnej. Później legendarnemu bramkarzowi oczywiście przeszło. Podobnie jak słynnemu Jose Mourinho przeszła ochota na sprowadzenie Polaka do Realu Madryt, a Piszczek do dziś jest jedynym, który odmówił portugalskiemu trenerowi.
Pierwszą tezę trudno jest mi obalić, bo jestem stosunkowo młodym obserwatorem polskiej piłki, nie pamiętam słynnych lat 70. i 80. XX wieku. Pewne jest to, że Łukasz Piszczek to najlepszy prawy obrońca moich czasów i tutaj nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Podobnie jak z tym, że pożegnanie się z reprezentacją Polski od razu po nieudanym mundialu w Rosji było bardzo dobrą decyzją.
Popatrzcie zresztą sami chociażby na przykład Jakuba Błaszczykowskiego. Nikt Kubie nie odbiera charyzmy, podejścia, zaangażowania i ambicji, ale niestety pewnych rzeczy nie da się przeskoczyć. A już szczególnie zdrowia. Piszczek w porównaniu do swojego przyjaciela zdecydował się rzucić grę w kadrze, aby w stu procentach poświęcić się dla Dortmundu, tak aby z tych ostatnich lat wycisnąć maksimum. A jeśli przypomnimy sobie jego poważne problemy z biodrem zdamy sobie sprawę, że tych nie zostało jakoś dużo.
Byłemu kapitanowi reprezentacji z poważnego grania tak naprawdę została już tylko reprezentacja, a i to jak na razie są dla niego za wysokie progi. I nie chodzi tutaj nawet o presję ewentualnych następców, ale raczej o zachowanie nazwiska. Bo chyba nie o kasę z tytułu kadry, rywalizację z Robertem Lewandowskim o liczbę występów (dzieli ich sześć występów na niekorzyść Kuby), czy medale, jakie ta kadra może w najbliższym czasie zdobyć?
I tutaj przypadek Piszczka budzi mój podziw. Zawodnik trzeźwo ocenił sytuację, przeanalizował, że młodszy już nie będzie, a i samej kadrze będzie mógł dać mniej niż młodsi Tomasz Kędziora i Bartosz Bereszyński. Można powiedzieć, że była to brutalna weryfikacja samego zawodnika, dokonana przez samego piłkarza, co tym bardziej budzi podziw.
W trakcie pisania tego felietonu wpadł mi do rąk zbiór wywiadów, jakie przed finałami mistrzostw Europy w 2016 roku przygotowali dziennikarze „Przeglądu Sportowego”. „W kadrze”, bo tak nazywa się publikacja, zawiera również rozmowę z Łukaszem Piszczkiem. Przeczytałem ją pierwszy raz po trzech latach obrońca Borussii Dortmund stał mi się jakby bliższy. Bo też nie lubi przesadnie odsłaniać swojej prywatności, bo też nie lubi zmian (zwłaszcza zmian miejsc), bo też nie są obce mu wartości, bo też jego przeszłość nie jest krystaliczna, a przede wszystkim łatwa do zrozumienia i też kibicuje Manchesterowi United.
Antoine de Saint-Exupéry pisał, że “Człowiek tym jest większy, im jest bardziej sobą”. Wydaje mi się, że akurat to ostatnie Piszczek miał zawsze. A na koniec wiedział jeszcze, kiedy ze sceny zejść. Jasne, patrząc na nasz występ na mundialu można kwestionować, że akurat Piszczek wśród tandety lśnił jak diament. To byłaby przesada. Bohater dzisiejszego wieczoru zdał sobie jednak sprawę z najlepszego momentu na powiedzenie sobie stop. A mógł przecież rozmieniać swoje nazwisko na drobne.