Autor zdjęcia: zimbio.com
Trzy łyki taktyki: Zuchwałym być, czyli jak przegrać wygrany mecz
Spotkanie dwóch piłkarskich braci, jakimi są Barcelona i Arsenal Londyn, elektryzowało już od kilku tygodni. Oba kluby wyznają tę samą filozofię gry, w której utrzymanie się przy piłce i wykonanie niezliczonej ilości podań stanowi cel sam w sobie. Oczywiście starszy brat wykonuje wszystko lepiej i doskonalej, jednak to chłopcy Arsene’a Wengera „do przerwy” prowadzą 2:1.
Mecz jaki był, każdy widział. Prócz emocjonalnego komentarza, trzeba też spojrzeć merytorycznie na to, co miało miejsce. Najlepiej zacząć od początku, zatem szybkie spojrzenie na składy i ustawienie. Arsenal rozpoczął mecz w typowym dla siebie ustawieniu 4-2-3-1, z Alexandrem Songiem, Jackie’m Wilsherem i Ceskiem Fabregasem w środku pola. Po bokach Samir Nasri i Theo Wallcott, w roli środkowego napastnika Robin van Persie. Zadaniem trójki środkowych pomocników było uniemożliwienie Andresowi Inieście oraz Xaviemu swobodnego rozgrywania piłki. W ataku natomiast Fabregas miał grać tuż za plecami holenderskiego napastnika, a dwaj pozostali pomocnicy ostrożnie wspierać ich starania. Najważniejszą rolę spełniać mieli Nasri i Wallcott. Ich indywidualne ataki miały być kołem zamachowym Arsenalu w tym meczu.
Niezwykle istotną rolę w tym układzie spełnia Sergio Busquets, który zawsze czai się kilka metrów za akcją i stanowi swego rodzaju zabezpieczenie w sytuacjach, gdy rywal szybko przesunie się z obroną w to miejsce, gdzie akurat jest piłka. Busquets ma nie tylko przerwać atak, ale również rozciągnąć obronę przeciwnika poprzez mocne i dalekie podania na drugą stronę boiska. Proszę spojrzeć raz jeszcze na obrazek i zobaczyć gdzie w tej sytuacji jest prawy obrońca Arsenalu, Emmanuel Eboue, a gdzie prawy obrońca Barcelony, Dani Alves. Stoją w jednej linii, tyle że Eboue broni, a Alves atakuje.
Czy jest tu jakiś cwaniak?
Barcelona odrobiła lekcję i dzięki szybkim powrotom w momencie straty piłki Abidala i Pique od razu bardzo głęboko cofała się w pole karne, przez co Wallcott nie mógł minąć przeciwnika i wyjść na wolne pole, tylko zmuszany był do walki z dwoma obrońcami na raz, a że Messim nie jest, kończyło się to przeważnie stratą. Barcelona grała tak, jakby naprawdę uwierzyła, że jest bogiem. Gra pressingiem na całej powierzchni boiska (zwłaszcza Villa i Messi) oraz błyskawiczny powrót całego środka pomocy, skutkowały tym, że Arsenal nie mógł nic zrobić. Guardiola ufa swoim piłkarzom, a oni swoim nogom.
Jednak zdarzyło się coś, co się każdemu przytrafia, nawet Barcelonie. Czyli przecenienie siebie i otaczającej rzeczywistości. „Blaugrana” w drugiej połowie przestała atakować. Robił to Messi i nikt poza nim. Był jeszcze David Villa ale Guardiola poczuł się tak pewnie, że ściągnął go i wprowadził Seydou Keitę, czyli kolejnego pomocnika. Arsenal tymczasem od początku zagrał skuteczniej w obronie, a w zasadzie w pomocy - lepiej odbierał piłkę i z większą wiarą atakował. Boczni obrońcy zaczęli częściej włączać się do ofensywy, a odpowiedzialność za grę wziął nie kto inny jak młodziutki Jack Wilshere. Finał tego wyszedł znakomity. „Barca” tymczasem za swoje zuchwalstwo zapłaciła wysoką karę. Pressing na całym boisku i wybitnie ofensywne ustawienie w pierwszej połowie, spowodowały, że pod koniec drugiej Barcelona osłabła i jak mgła się rozwiała, a londyńczycy zrobili to, co mieli zrobić, czyli strzelili jego gola więcej niż przeciwnik. Lekcja pokory przyda się nawet drużynie z Camp Nou...