Thursday, 7 July 2016, 7:10:14 pm


Autor zdjęcia: www.2x45.info

Prawdziwa historia Adama Mandziary. Wojtkowiak: DJ z Polski miksuje w trzech językach. Historie Borjana i Kopczyńskiego

Autor: zebrał Przemysław Michalak
2017-03-03 14:27:29

Piątkowa prasa jest znakomita, nie możecie jej pominąć. Wybraliśmy 12 materiałów z trzech źródeł.

"PRZEGLĄD SPORTOWY"

"Szef wszystkich szefów. Prawdziwa historia Adama Mandziary"

(...) Kiedy Mandziara zrozumiał, że trudno mu będzie pójść drogą ojca, postanowił zaistnieć w piłce w inny sposób. Pomógł mu Wolfgang Vöge, jeden z najbardziej znaczących menedżerów w Niemczech. Uczeń mógł podglądać mistrza. W latach 90. Mandziara ze wsparciem potężnego protektora pojawił się na polskim rynku, a do pomocy zaprosił Iwana.

– Pracowałem dla nich przez kilka lat. Działali, jak na tamte czasy, w nowatorski sposób, bo zgłaszali się do naszych klubów i gwarantowali sobie pośrednictwo przy transferach. Ja obserwowałem dla nich piłkarzy, wskazywałem, kto może wyjechać na Zachód. Na liście byli Tomasz Kłos, Adam Ledwoń czy Tomasz Kos. Wszyscy prędzej czy później zagrali w Bundeslidze – opowiada Iwan.

Mandziara reprezentował interesy Jacka Krzynówka, Kamila Kosowskiego czy Radosława Kałużnego. Od dawna chodziło mu jednak po głowie przejęcie klubu w Polsce. Dziś jest to Lechia z niemieckim milionerem Franzem-Josefem Wernze jako głównym inwestorem, ale równie dobrze mógł być w Łodzi czy Ostrowcu Świętokrzyskim.

W 2007 roku prasa informowała o nieudanej próbie zakupu Łódzkiego KS oraz o rozmowach współpracującego z nim biznesmena Tadeusza Dąbrowskiego (wcześniejszego sponsora RKS Radomsko; odkrywcę talentu Krzynówka) w sprawie przejęcia drugoligowej wówczas Lechii. Mandziara z Dąbrowskim znali się już wcześniej. Rzutki agent pomagał mu zbudować w Radomsku zespół, do którego ściągano piłkarzy znanych, choć z różnych względów znajdujących się już poza głównym nurtem, jak Adam Matysek (były bramkarz Bayeru), Sławomir Wojciechowski (były gracz szwajcarskiego Aarau i Bayernu) czy Igor Sypniewski (wcześniej piłkarz Panathinaikosu). 

W lutym 2008 roku Mandziarze i współtowarzyszom udało się dopiąć swego. Od Zbigniewa Grombki odkupiono udziały w KSZO Ostrowiec Świętokrzyski. Za inwestycją, podobnie jak sześć lat później w Gdańsku też stał Niemiec, tyle, że nie Wernze, a Vöge. Dąbrowski również udzielał się przy transakcji w Ostrowcu. Prezesem klubu został Zdzisław Kapka, który tłumaczył rolę Mandziary i Dąbrowskiego. – Obaj współpracują z Vöge. Pan Dąbrowski będzie jednocześnie sponsorem KSZO. Pod względem sportowym w bieżącym sezonie chcemy na tyle wzmocnić zespół, by awansował do nowej II ligi, a w perspektywie najbliższych lat do ekstraklasy – snuł plany Kapka. I na planach się skończyło. Po pół roku niemiecko-szwajcarska firma „Vöge” wycofała się ze sponsorowania, miesiąc później nie było w klubie też Kapki, który podał się do dymisji.

Więcej TUTAJ

***

"Chwila z Grzegorzem Wojtkowiakiem: DJ z Polski miksuje w trzech językach"

(...) - Sześć lat grał pan w Lechu, 23 razy wystąpił w kadrze, Lechia też na brak fanów nie może narzekać, a jednak poza pomeczowymi rozmowami niewiele jest informacji na pana temat w internecie.
Grzegorz Wojtkowiak:
- Nie afiszuję się w mediach. Nie jestem taki.

- Jaki?
Grzegorz Wojtkowiak:
- Nie mam potrzeby opowiadać o życiu prywatnym. Zresztą moje życie to piłka i dzieciaki. Odprowadzam je do przedszkola, biegnę na trening. I tak w kółko.

- W domu poza sześcioletnią córką, ma pan bliźniaków...
Grzegorz Wojtkowiak:
- Dwóch szatanów. Niedługo skończą cztery lata. Dowiedzieliśmy się, że to ciąża podwójna, kiedy mieszkaliśmy w Niemczech. Siedziałem w szatni, spojrzałem na telefon i zobaczyłem siedem nieodebranych połączeń. Oddzwoniłem, a żona zapłakana, oboje byliśmy w szoku. Dziś mogę mówić, że to fajna sprawa, ale pierwsze dwa lata nie były łatwe. O północy budził się jeden, a kiedy po 40 minutach zasypiał, zaczynał płakać drugi. Wychowanie bliźniaków kosztuje mnóstwo sił, dlatego wróciliśmy. Dziś chłopcy potrafią się razem bawić, ale zależności między nimi są ogromne. Gdy jeden łapie katar, po chwili drugi też jest chory. Wszystko robią razem.

- To pewnie zupełnie inaczej niż pan z bratem, który jest starszy od pana o ponad 9 lat.
Grzegorz Wojtkowiak:
- Nigdy nie miał nic wspólnego ze sportem. To złota rączka, specjalista od wszelkich napraw. Ja nie majsterkuję. Brat zaczął pracować w wieku 20 lat, mieliśmy inne towarzystwo, choć czasem zabierał mnie na motor. Czułem się dumny, kiedy udawało mi się podpiąć do jego grupy, ale moje życie szybko ukierunkowało się na piłkę. Dzieciństwo kojarzy mi się z ustawianiem bramek na betonowym boisku i przesiadywaniem tam do wieczora.

- Wtedy wierzył pan, że z piłki można żyć?
Grzegorz Wojtkowiak: - 
Kiedy dostałem ofertę transferu do rezerw Amiki poczułem, że to poważna sprawa. Pół roku wcześniej byłem w Pogoni, wtedy w Kostrzynie wszyscy kibicowali Portowcom. Po czterech miesiącach gry w Amice zostałem zauważony, pojechałem na obóz z pierwszą drużyną, uwierzyłem, że naprawdę można, że mam szanse zagrać kiedyś w ekstraklasie. Dziś mogę powiedzieć, że najwięcej zawdzięczam ciężkiej pracy. Jestem uparty. Dążę do tego, co postanowię. Również w zwykłej rozmowie. Dyskutuję tak długo, aż racja będzie po mojej stronie.

- Kostrzyn leży na granicy z Niemcami.  Pamięta pan pierwszą wyprawę do sąsiedniego kraju?
Grzegorz Wojtkowiak: -
Pojechałem tam z bratem. Okres świąteczny, wsadził mnie do auta i powiedział, że ruszamy po prezent. Dostałem pierwsze skórzane korki. Do kwietnia stały na półce, pachniały nowością. Nie mogłem się doczekać, aż wyjdę w nich na trening. Miałem 13 lat. Nic po nich nie zostało, bo w Celulozie trenowaliśmy na piachu.

- Hasło JUMA było często powtarzane?
Grzegorz Wojtkowiak:
- Mnóstwo ludzi jeździło do Niemiec na tzw. jumę, między innymi moi koledzy. Nie za dobrze skończyli. Juma to była zwykła kradzież. Przejście przez most do Niemiec i obrabianie sklepów.

Więcej TUTAJ

***

"Milan Borjan - chłopiec, który roznosił gazety"

Wszyscy kłamią. Podobno. Milan Borjan skłamał na pewno, przynajmniej raz. Kiedy w Belgradzie szedł na pierwszy trening z dziadkiem, ukrywali to przed ojcem, Bosko, byłym bramkarzem Hajduka Split. Udało im się tę tajemnicę przez jakiś czas ukrywać, ale w końcu prawda wyszła na jaw. – Tata nie był zachwycony, ale zaakceptował mój wybór – mówi Borjan junior. – Kiedy jesteś małym chłopcem, idziesz na stadion i widzisz jak gra twój tata, chcesz być jak on – tłumaczy swój wybór bramkarz Korony. – Dlaczego ojciec nie chciał żebym stał na bramce? Nie wiem. Może bał się, że będę lepszy – żartuje.

Rodzina Borjanów miała jednak większe problemy niż treningi bramkarskie Miljana. W 1995 roku wojna zabrała im wszystko. Wystarczył jeden dzień. Starcia na Bałkanach dobiegały końca, kiedy w lipcu wojska dotarły do Knina, rodzinnej miejscowości piłkarza leżącej w Chorwacji, ale zamieszkałej w większości przez Serbów. – To było piekło. Zabraliśmy tylko najbardziej potrzebne rzeczy i uciekliśmy do Belgradu – wspomina.

Przeprowadzka przyniosła tylko chwilową stabilizację. Cztery lata po ucieczce z Chorwacji, na Belgrad spadły bomby wojsk NATO. Rodzice Borjana, po raz drugi w życiu, musieli podjąć decyzję o emigracji. Tym razem uciekali zdecydowanie dalej – do Kanady. Na początku mieszkali w hotelu, znów nie mając nic. – Pracowaliśmy całą rodziną. Najpierw rozwoziliśmy gazety. Codziennie wstawałem o czwartej rano, wsiadałem na rower i ruszałem w trasę – wspomina bramkarz Korony.

Rodzina Borjanów coraz lepiej odnajdywała się w Kanadzie. Rodzice poznawali kolejnych ludzi, dostawali coraz lepszą pracę, by w końcu móc powiedzieć, że znów żyją normalnie. – Przeżyłem tyle, że spokojnie mógłbym obdzielić trzy osoby. Dlatego teraz bardziej doceniam to, co mam – mówi.

Więcej TUTAJ

***

"Michał Kopczyński - od kapitana w III lidze do kapitana w Lidze Europy"

Czekać musiał nauczyć się w trakcie przerywanej kontuzjami kariery, najmniej cierpliwy był na początku życia. Niewiele brakowało, by zapłacił za to najwyższą cenę, ostatecznie jedynym skutkiem jest miejsce urodzenia. Choć jest warszawiakiem, na świat przyszedł w Zamościu. Termin porodu przewidywano na sierpień, więc w czerwcu jego mama pojechała w odwiedziny do krewnych. Nieoczekiwanie narodziny zaczęły się znacznie szybciej – w sobotę 13 czerwca, Michał pierwszy oddech zaczerpnął w poniedziałek 15.

– Jego życie było zagrożone, na szczęście wszystko się ułożyło. Pierwsze dwa miesiące spędził u dziadków pod Zamościem, we wrześniu przyjechał do Warszawy – wspomina tata piłkarza Piotr Kopczyński.

Czekanie opłaciło się Michałowi siedem lat później podczas naboru do Legii. Na pierwszej turze jego ojciec zjawił się, żeby przeprowadzić rekonesans. Chmara dzieciaków, kilka grup, wszystkie w jednym momencie uganiały się za futbolówką. – Powiedziałem Michałowi: „Ustaw się z boku, piłka i tak ciągle wypada z tego gąszczu, sama do ciebie przyleci, a będziesz miał więcej miejsca” – opowiada Piotr. Syn posłuchał rady taty, spokojnie czekał w bocznych sektorach, strzelił kilka goli, po kilku minutach jego imię i nazwisko zapisał Jacek Bednarz, który prowadził jego grupę. 

Pan Piotr ćwiczył z Michałem indywidualnie, tłumaczył podstawowe zachowania na boisku, gdzie powinien się ustawić w określonej sytuacji. Wspólnie analizowali mecze Legii rocznika 1992, które nagrywał Robert Szumski, tata obecnego bramkarza Zagłębia Sosnowiec Jakuba. Doroczne wakacje rodziny Kopczyńskich na Mazurach przekształcały się w mini zgrupowania piłkarskie. Piotr był trenerem, Michał zawodnikiem. 

– Mieliśmy swoje ulubione miejsce. Kawałek łąki, nic więcej. W Warszawie też ćwiczyliśmy, ale najlepsza okazja do tego była podczas urlopów, mieliśmy czas na bardziej zaawansowane treningi techniczne. Pamiętam początki. Żonglerka. Michał wściekał się, bo piłka co chwilę spadała na ziemię. Uspokajałem go, że zacznie wychodzić i tak się stało. Czułem satysfakcję, kiedy wracał do domu po zajęciach w klubie i mówił: „Tata, dzisiaj robiliśmy to, co ćwiczyliśmy wspólnie” – wyjaśnia Piotr.

Więcej TUTAJ

***

"Ojciech i dwóch synów. Piłkarska rodzina Biedrzyckich rządzi Stomilem"

Jest ich trzech. Wiktor to jedno z objawień jesieni w I lidze, Igor walczy o swoją pozycję, a Andrzej kieruje zespołem i świeci przykładem dla młodych piłkarzy. Poznajcie rodzinę Biedrzyckich, która rządzi olsztyńskim Stomilem.

– Mama zabierała nas na mecze już gdy byliśmy w dziecięcym wózeczku. W pokoju budowaliśmy bramki i od małego ganialiśmy za piłką – mówi Wiktor Biedrzycki, syn Andrzeja i brat Igora. To trio stanowi część I-ligowego Stomilu, który mimo problemów walczy o czołówkę zaplecza ekstraklasy.

27 kwietnia 2002 roku. Stomil Olsztyn przegrywa na własnym boisku z Groclinem Dyskobolią i spada do ówczesnej II ligi. Z ekstraklasą w Olsztynie pożegnano się na długo, bo klub z Piłsudskiego 69 do dziś nie wrócił do czołówki. 

Na boisku nie było wówczas legendy Stomilu – Andrzeja Biedrzyckiego. W tamtym sezonie grał na wypożyczeniu w Jagiellonii Białystok, a idąc tam, nie mógł się spodziewać, ze Stomil na tak długo zniknie z elity.

Więcej TUTAJ

***

"Marcin Kamiński: Nie rozpamiętuję EURO, chcę wrócić do reprezentacji"

(...) - Pana sytuacja zmieniła się pod koniec października. W końcu dostał pan szansę debiutu, ale na dość nietypowej dla siebie pozycji defensywnego pomocnika.
MARCIN KAMIŃSKI:
- Tak, było to dla mnie zaskoczeniem. Trener spytał mnie po kilku treningach, czy miałem do czynienia z grą na tej pozycji. Powiedziałem, że tak.

- I od tej pory grał pan już we wszystkich meczach, choć już od następnej kolejki na środku obrony. Jesienią w „Kickerze” dostawał pan jednak mocno przeciętne noty. Dopiero wiosną są wyższe.
MARCIN KAMIŃSKI:
- Nie przykładałem wagi do not, ale sam czuję, że prezentuję się teraz lepiej. Mam więcej pewności siebie. Uważam, że zrobiłem tu krok do przodu. Cieszę się z tego transferu. Potrzebowałem nowych wyzwań, nowego bodźca. Wiedziałem, że odchodząc z Lecha, trafiam do mocnego klubu, który chce wrócić do Bundesligi. W Lechu zawsze walczyłem o mistrza, teraz zespół czeka także walkę o prymat w lidze. Wszyscy nastawiają się na awans. Są tu zawodnicy z dużymi nazwiskami jak Kevin Grosskreutz, który grał w Borussii, zdobył mistrzostwo świata. Frekwencja też robi wrażenie. Nawet jeśli na stadionie widać trochę wolnych miejsc, to i tak jest na nim ponad 40 tys. ludzi. W ogóle w 2. Bundeslidze na mecze przychodzi wielu ludzi (aż 10 klubów może pochwalić się średnią frekwencją powyżej 20 tys., najwyższą ma właśnie Stuttgart – 47 tys. – przyp. red.). Fajna sprawa grać na takich wypełnionych stadionach.

- Pod względem sportowym 2. Bundesliga stoi na wyższym poziomie niż nasza ekstraklasa?
MARCIN KAMIŃSKI:
- Trudno porównać całą ligę, ale kilka czołowych zespołów na pewno mogłoby rywalizować z najlepszymi drużynami w Polsce.

- W 2. Bundeslidze występuje kilkunastu Polaków, ale poza panem stosunkowo niewielu regularnie pojawia się na boisku. W czym tkwi główna różnica między polską ekstraklasą a zapleczem Bundesligi?
MARCIN KAMIŃSKI:
- Ciężko mówić o innych, ale niełatwo tu się przebić. Według mnie największą różnicą jest intensywność w grze i szybkość myślenia na boisku.

Więcej TUTAJ


"SPORT"

"Andrzej Iwan: Zagłębie? To nasze FC Hollywood"

MACIEJ GRYGIERCZYK: - Gdyby sezon w pierwszej lidze skończył się tak, jak jesień, czyli z Chojniczanką i GKS-em Katowice na dwóch czołowych miejscach, byłby pan zaskoczony?
ANDRZEJ IWAN:
- Na pewno nie, choć w ubiegłym tygodniu Miedź Legnica, wygrywając zaległy mecz z Kluczborkiem, też dała poważny sygnał, że będzie się liczyć. Większość kolejek rozegra jako gospodarz, bo w tamtym roku remontowała boisko, skład ma nie najgorszy… Są jeszcze inni kandydaci. Raczej nie będzie tak, jak przed rokiem, gdy bardzo szybko z walki odpadło Zagłębie Sosnowiec, nadwyrężone Pucharem Polski, i praktycznie po trzech kolejkach stało się jasne, że awansuje Arka Gdynia i Wisła Płock. Teraz powinno być ciekawiej. 

- Patrząc na tabelę, awans powinien rozstrzygnąć się między czołową dwójką, Miedzią i Zagłębiem Sosnowiec. Zgoda?
ANDRZEJ IWAN:
 - Odpowiem inaczej: naprawdę uważam, że kluczowe spotkanie odbędzie się w piątek w Zabrzu. Jeśli Górnik pokona GKS Tychy, to też włączy się do walki. Czołówka jest dosyć szeroka i drużyny będą tracić między sobą punkty, a zabrzan stać na to, by wygrywać prawie wszystko. Mają dość mocny zespół, w którym jednak było kilka słabych punktów. Zobaczymy, jak spiszą się nowi zawodnicy z zagranicy. Już jesienią był zdecydowany progres w porównaniu z tym, co oglądaliśmy na samym początku sezonu. W ostatnim meczu roku u siebie przegrali co prawda z Miedzią, ale z nią może przegrać każdy. No i kto wie, czy Górnik jeszcze… nie skończył zakupów, bo znowu pojawiły się pieniądze z miasta. By jednak dobrze je wykorzystać, trzeba awansować. Pierwsza liga pozyskała co prawda tytularnego sponsora, ale wielka kasa jest w ekstraklasie.

Więcej TUTAJ

***

"Słowacy reformują swoją ligę. Czy polskie kluby stracą źródło piłkarzy?"

System ESA-37 ma w środowisku piłkarskim w Polsce chyba więcej przeciwników, niż zwolenników. Tymczasem w podobnym kierunku poszli już Serbowie, przymierzają się zaś do naszego wzorca działacze futbolowi za naszą południową granicą.

Ci pierwsi żywcem skopiowali polski model - 30 kolejek w fazie zasadniczej, siedem - w finałowej (grupa mistrzowska i spadkowa), z uwzględnieniem podziału punktów po pierwszej części sezonu. Słowacy zaś chcą dzielić ligową stawkę, ale nie - zdobycz punktową.

Z propozycją zmian systemu rozgrywek 12-zespołowej ekstraklasy wystąpiła „Unia ligovych klubov”, czyli spółka (istnieje od 2009 roku, a więc ma dużo krótszą historię, niż „Ekstraklasa” SA) zrzeszająca kluby grające w Fortuna lidze. - Reforma jest niezbędna, w celu zwiększenia atrakcyjności i poziomu rozgrywek - wyjaśnił Michael Mertinyak, dyrektor wykonawczy ULK po wtorkowym spotkaniu prezesów jedenastu klubów. Słowacy od lat borykają się z fatalną frekwencją na trybunach. Piłka przegrywa zdecydowanie z hokejem; na stadionach - wyłączając Żylinę i absolutny fenomen w miejscowych realiach, czyli Dunajską Stredę - pojawia się ok. 1000 osób. Nic dziwnego, że nasi południowi sąsiedzi dość rozpaczliwie szukają wyjścia z impasu.

Więcej TUTAJ

***

"Kluczborskie przypadki Zbigniewa Smółki"

Barwniejszego trenera w 14-letniej historii MKS-u Kluczbork nie było. Choć pracował w klubie niecałe 11 miesięcy, na Opolszczyźnie dzisiejszego opiekuna Stali Mielec pamiętają chyba wszyscy kibice.

Sezon 2011/12. MKS był tuż po pierwszym w historii spadku – z zaplecza ekstraklasy. Miał problemy finansowe. Tak naprawdę, do końca nie wiedział... gdzie przyjdzie mu zagrać, bo szczebel wyżej problemy miał KS Polkowice. Ostatecznie, utrzymania przy zielonym stoliku nie było i wystartowano w lidze drugiej, ale inauguracyjny mecz z Czarnymi Żagań został odwołany. Mimo wszystko, klubowi udało się skompletować silną i liczną kadrę. W takich realiach pracę w Kluczborku zaczynał Zbigniew Smółka. Najbarwniejszy trener od chwili powstania MKS-u.

Kibice liczyli na szybki powrót do pierwszej ligi. Drużyna notowała jednak przeciętne wyniki. Gdy w ostatni weekend sierpnia przegrała u siebie z Calisią Kalisz, jeden z miejscowych dziennikarzy wręczył Smółce białą kartkę. Z prośbą, by napisał dymisję i przekazał zarządowi. Charyzmatyczny szkoleniowiec nie puścił tego płazem. Później zdarzało się, że gdy tenże dziennikarz zabierał na konferencjach prasowych głos, Smółka ignorował to krótkim: „Nie słyszę już pytań od naszych przyjaciół”.

Więcej TUTAJ


"SUPER EXPRESS"


"Piotr Reiss: Lech będzie mistrzem Polski"

Cztery mecze, komplet wygranych i wszystkie po 3:0. Wiosną na piłkarzy Lecha Poznań nie ma mocnych - ani w lidze, ani w Pucharze Polski, w którym "Kolejorz" rozbił w środę Pogoń. W niedzielę jego siłę sprawdzi lider Ekstraklasy - Lechia Gdańsk. - Lech wreszcie gra tak dobrze, że nie tylko wygra z Lechią, ale też zdobędzie mistrzostwo Polski - uważa były napastnik poznańskiej drużyny Piotr Reiss (45 l.).

Więcej TUTAJ

***

"Dominik Nagy: Trudny charakter pomaga mi na boisku"

(...) - Na razie nie miałeś za wielu okazji. Zimą w sparingach i w wiosennych meczach grałeś mało.
- Nie jestem tym rozczarowany, bo dopiero niedawno dołączyłem do drużyny i trener musi mnie poznać. Moją ulubioną pozycją jest środek pomocy, ale wiadomo, że tam grają najlepsi zawodnicy Legii - Miro Radović i Vadis Odjidja-Ofoe. Dlatego bez problemów mogę też występować na bokach pomocy.

- Zanim trafiłeś do Legii, wyprzedziła cię plotka, że masz trudny charakter i jesteś kłótliwy. Z Ferencvarosem rozstałeś się w gniewie.
- Uważam, że twardy charakter pomaga mi na boisku. Nie pękam przed rywalami i nie odstawiam nogi. To prawda, w Ferencvarosie miałem konflikt z trenerem, ale to nic wielkiego. Po prostu szkoleniowiec kogo innego wyznaczył do stałego fragmentu, a ja zabrałem piłkę i wykonałem rzut rożny. Trener się wściekł. Od słowa do słowa i wyszła z tego kłótnia. Ale to nie było nic poważnego. Na pewno w Budapeszcie nie spaliłem za sobą mostów.

Więcej TUTAJ

***

"Grzegorz Goncerz prowadzi GieKSę do elity"

- Klub stanął mocno finansowo na nogi - przyznaje lider GKS-u. - Mamy bardzo dobrego trenera, który pracuje z nami 1,5 roku, co w Katowicach nie było normą. Ponadto mamy zespół stworzony z piłkarzy, którzy marzą o tym, aby się w niej znaleźć. Jestem dobrej myśli.

Które kluby w rundzie rewanżowej będą liczyć się w walce o awans? - Przed sezonem mówiono, że pierwsza liga będzie wyrównana i jesienią się to potwierdziło - ocenia lider katowickiej drużyny. - Faworyci to Zagłębie Sosnowiec, Miedź Legnica, Chojniczanka. Może Pogoń Siedlce i byli spadkowicze z Ekstraklasy, czyli Górnik Zabrze i Podbeskidzie, które na razie jest w środku stawki, ale przy dobrej serii może doskoczyć do czołówki.

Więcej TUTAJ

 


KOMENTARZE

Stwórz konto



Zaloguj się na swoje konto




Nie masz konta? Zarejestruj się