Autor zdjęcia: Własne
Salary cap w Ekstraklasie? Chętnie, ale to utopia
W ostatnim czasie całe środowisko, niczym mantrę, powtarza „piłkarze w Ekstraklasie są przepłacani”. Co chwilę się to przewija w jakichś wywiadach i wypowiedziach, oczywista oczywistość. Ostatnio wspomniał o tym również Cezary Kulesza, a zaraz potem ludzie zaczęli pisać o „salary cap”. Cóż, nie ukrywam, że pod wieloma względami ta koncepcja mi się podoba, ale w kontekście polskiej piłki to moim zdaniem wizja utopijna. Dlaczego?
Dla jasności, najpierw fragment wywiadu z Weszło, do którego się odnoszę:
– Nie chcemy, żeby wchodząc w nowy sezon, ciągnęły się za nami wielkie zadłużenia, spory z piłkarzami i rzeczy temu podobne. Musimy też zweryfikować to wszystko – czy te płace, które na dzień dzisiejszy płacimy piłkarzom, aby na pewno są adekwatne do poziomu ich gry. I czy ekstraklasowe kluby stać na takie wynagrodzenia. Bo co z tego, że wystartujemy, skoro zaraz może okazać się, że za trzy miesiące klubowe kasy stoją pustkami. Musimy myśleć bardziej długofalowo. Nie powiem, że wszyscy są przepłacani, ale w większości pewnie tak. Jeśli tak to nazwać, to na pewno. Ekstraklasa gra, ale nie osiąga żadnych sukcesów na arenie międzynarodowej, zawsze pukamy do bram i za chwilę odpadamy. Weryfikują nas kluby z innych krajów. I to jest bolesne. Tym bardziej, że piłkarze na naszych boiskach zarabiają niemało.
Konkluzja jest jasna, choć prezes Jagiellonii jeszcze trochę się broni, aby nie być skrajnie krytycznym. Zresztą, nie może być, ponieważ sam wcześniej ściągał mnóstwo tak zwanych Szrotowiciów do swojej drużyny, żeby wspomnieć tylko Mudrinskiego, Scepovicia czy innego Bezjaka. Niemniej jednak idea, do której się odnosi zdaje się być słuszna i na pewno nie jest oderwana od rzeczywistości.
Niestety nie od naszej. W Australii działa to dobrze, w USA też, ale jakoś trudno mi sobie wyobrazić takie rozwiązanie w lidze, w której tyle mówi się o „gonieniu zachodu”. Nawet jeśli my gonimy z prędkością 30km/h, a zachód ucieka 40km/h, to czy dobrym rozwiązaniem byłoby zwalnianie na przykład o kolejną dychę? Nie sądzę. Zależność jest prosta i wierzę w nią – mimo wszystko rozwój wymaga coraz większych inwestycji. Albo prościej: istnieje większa szansa na sukces, jeżeli wydajesz więcej na pensje zawodników. Kto mi nie wierzy, tego odsyłam do jednego z rozdziałów „Futbonomii”. To nie moja teoria, lecz rzecz udowodniona przez dużo mądrzejszych ludzi.
Wyobraźmy sobie zatem, że odgórnie zostaje ustalona granica maksymalnej pensji na przykład na poziomie… Hmm, skoro Arka potrafi zrobić dla Vejinovicia komin na 120 tysięcy złotych, niech będzie powiedzmy 70. Toczą się negocjacje. Klub X próbuje ściągnąć do drużyny kozackiego napastnika, który rokrocznie w lidze na podobnym poziomie ładował minimum 15 goli. W walce o podpis piłkarza są jeszcze kluby z Czech, Norwegii, Danii czy Rumunii. Dyrektor sportowy oferuje mu maksymalną płacę, lecz gracz decyduje się występować w innym kraju, ponieważ tam dostanie o dychę więcej. Gdyby jednak nie salary cap, budżet klubu X spokojnie pozwoliłby na zaoferowanie na przykład 90 tysięcy, ale cóż. Dura lex, sed lex.
Albo żeby było bardziej obrazowo, wyobraźcie sobie, że w podobny sposób Lechowi koło nosa przechodzi Gytkjaer, Cracovii Hanca a Pogoni Spiridonović. Grubo, co? To oczywiście nie znaczy, że problemu z przepłacaniem „zwykłych” ligowców nie ma, aczkolwiek warto dostrzegać tę drugą stronę. Co by się stało z tą ligą, gdyby ekstraklasowiczów nagle było stać maksymalnie na Camarów, Forsellów czy Hostikków? Ja wolę sobie tego nie wyobrażać.
***
Gdyby jednak to nie PZPN miał narzucać taką wolę, inicjatywa musiałaby być oddolna. Czyli potrzebowalibyśmy solidarności 16, a w przyszłości 18 Ekstraklasowiczów. I to jest właśnie ten moment, w którym salary cap w polskich realiach możemy odstawić gdzieś między „Baśnie braci Grimm” i powieści Stanisława Lema.
W czasie pandemii obserwuję sobie bowiem reakcje polskich klubów na różnego rodzaju projekty proponowane rozwiązania oraz plany i jedynym punktem wspólnych u nich jest to, że najbardziej martwią się o zasobność swych sakiewek. No ale właśnie przez ten pryzmat najbardziej widać, iż większość kieruje się własną interesownością. Do tego stopnia, że niektórzy ponoć nawet nie chcą dokańczać sezonu, bo obecne miejsce w tabeli daje im niezły zastrzyk gotówki, a inne liczą na utrzymanie przy zielonym stoliku. Do mediów wychodzi zaś anonimowy prezes i wylicza (z pretensjami) kto według niego zachowuje się podejrzliwie. Pojawiają się też niesnaski dotyczące ostatniej transzy z praw telewizyjnych i bóg wie jakie jeszcze. I nagle wszyscy mieliby się dogadać w sprawie salary cap? Nie ma opcji. Wszystko rozbiłoby się już w momencie, gdy ktoś rzuciłby: „A czemu ja nie mogę wydawać więcej, skoro mnie stać i nie zagraża to budżetowi klubu?”
Druga sprawa to to, iż jestem święcie przekonany, że nawet przy wprowadzeniu tego przepisu zawodnicy zarabialiby więcej. Czyli dyrektywa byłaby obchodzona. Czyli oficjalna pensja wynosiłaby powiedzmy 40 koła, a drugie tyle ktoś dostawałby pod stołem lub na czarno, przy okazji unikając podatków.
Oczywiście nie wszyscy by z czegoś takiego skorzystali, bo wierzę w uczciwość kilku prezesów, na przykład ŁKS-u, Pogoni, Rakowa, Wisły Płock czy nawet Legii i Lecha. Ale nawet jeden przypadek z 16 lub 18 podkopałby całą ideę. Że ogólnie rzecz biorąc jesteśmy mistrzami w tego typu akcjach – nie mam wątpliwości. Tuż przed wybuchem pandemii byłem na wywiadzie z Krzysztofem Kamińskim (TUTAJ całość, nieskromnie polecam!), który niegdyś grał w Ruchu. Ostatecznie ten wątek sobie darowaliśmy, ale tajemnicą poliszynela jest fakt, że chorzowianie tworzyli dla piłkarzy fikcyjne etaty choćby w klubowej fundacji. W ten magiczny sposób na przykład Bartłomiej Babiarz stał się specjalistą do spraw marketingu. Inna sprawa, iż w późniejszej fazie rozkładu Ruchu nawet mimo tej sprytnej metody klub popadł w ogromne długi, a zaległości wobec piłkarzy sięgały wieeeelu miesięcy.
***
Nie wiem czy jest to zwykła egoistyczna interesowność, czy po prostu natura kapitalizmu. A może jedno wymusza drugie i tak to się nawzajem nakręca? Niemniej wydaje mi się, że pewnego rodzaju wolnorynkowa obsesja nigdy nie pozwoli Polakom na rozwiązanie typu „salary cap”. Koniec końców to, co próbował zaproponować Cezary Kulesza jawi się jako wizja utopijna. Nadal będziemy musieli zdawać się na zdrowe rozsądki właścicieli klubów oraz reszty zarządców. Czyli co jakiś czas trafi się jednak paru rodzynków w stylu Midaków, Hundsdorferów oraz im podobnych i nadal będzie wesoło. No, przynajmniej z perspektywy osób trzecich...