Autor zdjęcia: Norbert Skórzewski/www.2x45.info
Reportaż 2x45 z finału PP: - Tato, chodź po coś do jedzenia! - Nie teraz, widzisz przecież, że zaraz Lech je*nie im gola!
Na trybunach szykowało się prawdziwe piłkarskie święto. Z jednej strony "Kocioł" Lecha, z drugiej "Górka" Arki. Dwie ekipy dopingujące absolutnie przez cały mecz i po raz kolejny udowadniające, że to my mamy najlepszych kibiców na świecie. A propos - przed tym meczem przeprowadziłem wywiad (jeszcze w tym tygodniu powinien się ukazać), gdzie mój rozmówca, który był na meczu Borussii z Legią, przekonywał, że ich słynna "Żółta ściana" wcale nie jest taka wspaniała. Może inaczej - na żywo nie robi aż takiego wrażenia jak podczas oglądania meczu w telewizji. Doping jest absolutnie porównywalny do tego na hitowych meczach u nas.
Z tymi pociągami to jest w naszym kraju różnie. A to jakiś strajk, a to opóźnienie, a to przeludnienie takie, że... trzy osoby mają bilet na jedno miejsce. Wstaję o piątej rano, w perspektywie mam kilka godzin drogi do Warszawy. Taki czas można oczywiście ciekawie zagospodarować - poczytać przeróżne zapowiedzi, jakąś książkę czy, jak w moim przypadku, przygotować się do wywiadu. Pomimo wszystko podróż i tak nie zapowiadała się najciekawiej. Nie wiedziałem jednak, że znajdę się tak blisko sytuacji, którą zapamiętam prawdopodobnie do końca życia. Słyszałem, że zdarza się, iż na przykład przez błędy logistyczne dwie osoby zakupią bilety na jedno i to samo miejsce, ale takich jaj chyba jeszcze nie było.
Wierzcie lub nie, ale o jedno miejsce kłóciły się trzy osoby (dwie prawie skoczyły sobie do gardła). Na koniec okazało się, że jedna z nich miała bilet ze wczoraj, druga nie na ten wagon...
***
Dworzec wschodni o 11:30 był już obstawiony policjantami, oczekującymi na przybycie kibiców z Gdyni i Poznania. Ci wynajęli sobie pociągi specjalne, które bez problemu dowiozły ich w obie strony. Z tą obstawą funkcjonariuszy wiąże się ciekawa sprawa. Wiadomo, że Lech i Arka są ze sobą zaprzyjaźnione, więc na tej płaszczyźnie nie mogło dojść do żadnych konfliktów czy nieporozumień. Obawiano się zapewne kibiców Legii, którzy w to majowe popołudnie mogliby być głodni wrażeń. Do żadnych ekscesów jednak nie doszło. Co więcej, zarówno przed jak i po meczu dużo chodziłem po Warszawie i od czasu do czasu dało się zauważyć przechadzających się ludzi w koszulkach tegorocznych finalistów, co raczej nie stanowi ogólnie przyjętej normy.
Pomimo wszystko nie obwieszczałbym tutaj jakiejś nagłej zmiany podejścia. Jestem przekonany, że na zwykłym ligowym meczu, dajmy na to Legii z Lechem, nikt nie mógłby chodzić na luzie w centrum miasta w koszulce Kolejorza. Nie ta kultura. Wczoraj było jednak inaczej i to trzeba docenić. Małych prowokacji jednak nie zabrakło. Widziałem zdjęcie fana Lecha, który strzelił sobie fotkę z szalikiem na tle stadionu Legii. Trzeba docenić ten wyczyn, którym zapewne długo będzie się chwalił. Zrobić coś takiego w momencie, kiedy stadion jest pusty i nie jest na nim rozgrywany żaden mecz... chapeau bas.
Przed większymi meczami najbardziej lubię obserwować nawarstwiającą się atmosferę zbliżającego się widowiska. Stadion dwie godziny przed spotkaniem zalany był masą żółto-niebieskich i niebiesko-białych barw. Kibice byli po prostu wszędzie! Robiło to wrażenie. O ile na mieście, jak wspominałem, od czasu do czasu można było zobaczyć pojedyncze barwy, o tyle przed Stadionem Narodowym gotowało się jak w kotle. Marsze, okrzyki na zewnątrz, jak i już wewnątrz stadionu. Do tego wszystko w przyjaznej atmosferze, przez którą - parafrazując naszą dawną Minister Sportu - nikt nawet nie ośmieliłby się zapytać, kto wybierał drużyny do tego meczu.
Do trzech razy sztuka. Wymowne hasło zaprezentowane przez kibiców Lecha. Gra Kolejorza na tym stadionie przypomina bowiem grecką tragedię. Nad piłkarzami ciąży jakieś fatum, które co roku plącze im nogi. Mobilizacja na sukces była teraz wręcz potrójna. Arkowcy też nie zamierzali oddać meczu bez walki, bo wiedzieli, że dla nich to okazja na największe osiągnięcie od prawie czterdziestu lat.
Na trybunach szykowało się prawdziwe piłkarskie święto. Z jednej strony "Kocioł" Lecha, z drugiej "Górka" Arki. Dwie ekipy dopingujące absolutnie przez cały mecz i po raz kolejny udowadniające, że to my mamy najlepszych kibiców na świecie. A propos - przed tym meczem, jak wspominałem, przeprowadziłem wywiad (jeszcze w tym tygodniu powinien się ukazać), gdzie mój rozmówca, który był na meczu Borussii z Legią, przekonywał, że ich słynna "Żółta ściana" wcale nie jest taka wspaniała. Może inaczej - na żywo nie robi aż takiego wrażenia jak podczas oglądania meczu w telewizji. Doping jest absolutnie porównywalny do tego na hitowych meczach u nas. Być może nawet na naszych stadionach jest pod tym względem efektowniej.
Na Narodowym nie brakowało głośnego dopingu, lecz pirotechnikę odpalała praktycznie tylko Arka. Przed meczem doszło bowiem do solidnej kontroli, która poskutkowała zabraniem Arkowcom około tysiąca rac (większość była ukryta w głośnikach). Lech długo nic nie odpalał, mówiło się nawet, że odebrano mu wszystkie race, ale w końcu i on dodał co nieco od siebie.
Ten stadion jest naprawdę specyficznym obiektem. Ktoś zwrócił na to uwagę na Twitterze. A to basen we wrześniu, a to sylwester w maju. Zapytacie, o co chodzi? Odpowiedź jest prosta - o fajerwerki rzucane przez kibiców z Gdyni. Trzeba im oddać, że pomysł mieli naprawdę ciekawy, a czegoś takiego na polskich stadionach dawno nie było.
- Tato! Tato! Chodź ze mną po coś do jedzenia!
- Czekaj synku, widzisz przecież, że zaraz Lech jebnie im gola.
Taki oto uroczy cytat można było usłyszeć na trybunach w trakcie pierwszej połowy. Ojcowi nie ma się co dziwić. Może w rozmowie z malutkim synkiem powinien używać mniej dosadnych słów, ale w sumie miał rację. Kolejorz cisnął Arkę niemiłosiernie i tylko znakomita dyspozycja Pavelsa Steinborsa uchroniła Gdynian przed stratą co najmniej kilku bramek. Obsada bramki była zresztą krytykowana przez kibiców. Siedziałem obok kilku fanów Arki, którzy z wielkimi obawami przyjęli decyzję personalną Leszka Ojrzyńskiego. Sam zresztą dziwiłem się tym, że trener posadził na ławce dwie najjaśniejsze postacie zespołu - Rafała Siemaszkę i Dominika Hofbauera. Wszystko zweryfikowało jednak boisko (ależ to oklepane stwierdzenie) i trenerski nos. Za swój spryt Ojrzyński mógł sporo zapłacić. Lech stworzył sobie przecież mnóstwo sytuacji, Arka odgryzała się od czasu do czasu. Wytrzymała, a wtedy dali znać o sobie zmiennicy. O ile Hofbauer za bardzo się nie wyróżniał (grał na swoim solidnym poziomie), o tyle wprowadzeni wcześniej na boisko Siemaszko i Luka Zarandia rozstrzygnęli o wyniku meczu.
Jest to swoją drogą niesamowite, że taki ktoś jak Siemaszko został odkryty dopiero teraz. Chłopakowi naprawdę nic nie brakuje, by od dobrych kilku lat utrzymywać się na ekstraklasowym poziomie. Ma spryt, determinację, zadziorność, przyzwoitą technikę i bardzo dobrą skuteczność. 170 cm wzrostu nie przeszkadza mu też w zdobywaniu bramek głową. Jego waleczność dodaje mu kilka centymetrów. A jednak prawdziwą szansę w Ekstraklasie dostał dopiero w wieku trzydziestu lat. Jeszcze pięć sezonów temu grał w trzecioligowym Orkanie Rumia, teraz rozstrzygnął losy Pucharu Polski.
Arka musiała to zwycięstwo wyszarpać. Miała przy tym kupę szczęścia. Jeszcze przy wyniku remisowym napisałem na Twitterze coś takiego:
Arka tak wyczerpała limit szczęścia, że pewnie nie wystarczy im go na utrzymanie w Ekstraklasie #LPOARK
— Norbert Skórzewski (@NSkorzewski) 2 maja 2017
Oczywiście pół żartem, jednak bardzo ciekawą kwestią będzie teraz to, jak zawodnicy podejdą do rozgrywek ligowych. Wiadomo, że będą zdeterminowani, żeby się utrzymać, ale zejście na ziemię, tym bardziej po takim sukcesie, może okazać się brutalne. Wszystko w rękach trenera Ojrzyńskiego. Wczoraj na konferencji zapowiedział zresztą, że nie ma miejsca na świętowanie, a o północy wszyscy mają już spać. Teraz celem jest utrzymanie w lidze.
Zostawmy jednak przyszłość i dajmy się nacieszyć Arkowcom. Śpiewów po wyjściu ze stadionu nie było końca. Huczna atmosfera, wielkie święto, historyczny triumf. Jakiś starszy pan, cały w barwach Arki, po prostu się popłakał. Prawdopodobnie pamiętał sukcesy klubu sprzed około czterdziestu lat. Zapewne myślał, że drużyna już nigdy do nich nie nawiąże. A jednak... futbol jest piękny.
***
Czytam obecnie książkę Jerzego Pilcha "Pod Mocnym Aniołem". Jest tam taki fragment: I wchodziłem do gospody "Pod Mocnym Aniołem", i w celu uporządkowania doznań wypijałem cztery pięćdziesiątki. Potem w pobliskim sklepie kupowałem butelkę wódki i stawiałem czoło rozgardiaszowi przedmiotów. Chyba tylko pójście do jakiegoś baru pozostało wszystkim związanym z Kolejorzem. Można też oczywiście parafrazować Michała Probierza i jego słynną butelkę whiskey... naprawdę, tak jak trzeba docenić spryt Arki, tak trudno nie przyczepić się do Lecha o fatalną skuteczność.
Lech trzeci raz z rzędu w finale i trzecia raz wraca na tarczy. Kolejorz nie ma wykończenia jak, nie przymierzając, ich piłkarze we wtorkowym meczu.
Gdyby taki mecz nie istniał, należałoby go wymyślić. Chociażby dla tej atmosfery.