Autor zdjęcia: archiwum prywatne

Nie poszedł w ślady ojca. Mateusz Hajto dla 2x45: Pewien trener powiedział, że po takim nazwisku spodziewał się więcej

Autor: rozmawiał Krystian Juźwiak
2017-11-15 20:50:13

Jak duży wpływ na jego karierę miał tata? Kto poza ojcem był jego boiskowym autorytetem? Ile miał talentu? Co się działo w białostockim internacie? Dlaczego przejście do Startu Otwock było błędem? Ile razy słyszał, że gra tylko ze względu na ojca? Jak spełniał marzenia w piotrkowskiej A-klasie? Szczera rozmowa www.2x45.info z Mateuszem Hajto. Zbieżność nazwisk nieprzypadkowa.

Krystian Juźwiak (www.2x45.info): - Twoje nazwisko dużo waży?
Mateusz Hajto:
- W kontekście piłki to zdecydowanie dużo. Jak miałem 20, czy nawet 18 lat ludzie wymagali ode mnie, żebym grał na takim poziomie jak tato. Przez to ciążyła na mnie większa presja.

- Jakim byłeś piłkarzem?
- Nie wiem, czy mogę się w ogóle nazwać piłkarzem. Ale jeśli chodzi o charakterystykę, to byłem podobny do taty. Użyję jego stwierdzenia: solidny zawodnik, ale bez talentu technicznego. U nas w domu zawsze była piłka i to część mojego życia. Mam 24 lata, a 15 gram — właściwie grałem — profesjonalnie w piłkę. Dzisiaj już tylko amatorsko, ale cały czas kopię. Aktualnie w Sunday League, w drużynie, która nazywa się Borrowash.

- Sunday League bardziej kojarzy mi się z łamaniem nóg niż poważną piłką.
- Są takie świry, że lepiej odstawić nogę. Zdarzają się chłopaki, którzy przychodzą na mecz po ostrej imprezie. Jeszcze czuć, że są na gazie i grają jak o finał Ligi Mistrzów. Z tym że z grą to nie ma za wiele wspólnego. Są też tacy, co nie mają zielonego pojęcia o piłce nożnej. Na takich też trzeba uważać.

- Duisburg, Southampton, ŁKS, Jagiellonia. Dość imponująca kariera jeśli chodzi o nazwy.

- Nie mogło być inaczej – tato zaprowadził mnie na pierwszy trening. Nie chcę skłamać, ale miałem wtedy, jakieś 5, góra 6 lat. To było Bambini Duisburg, tak się nazywała ta najmłodsza grupa. Bardzo fajne wspomnienie. Do dzisiaj mam kontakt z tamtą ekipą. Większość nie poszła w profesjonalną piłkę. W Niemczech grałem jeszcze w TSV Roettenbach. Potem przeprowadziliśmy się do Anglii.

- W 2005 roku młody Gareth Bale pukał do drzwi Southampton.
- Nie mieliśmy okazji się poznać. W ogóle wtedy z nikim jakoś nie miałem okazji zbudować takiej dłuższej relacji. Byłem tam tyle, ile tata grał, czyli jakieś pół sezonu. Swoje też pograłem, ale szybko przeprowadziliśmy się do Derby.

- Ile razy słyszałeś, że grasz tylko ze względu na ojca?

- Usłyszałem to w pewnym momencie, gdy byłem w Jagiellonii, w Młodej Ekstraklasie. Ludzie nie wierzyli, że sam mogę coś osiągnąć. Myśleli, że to wszystko za zasługi. Za nazwisko Hajto. I przede wszystkim dlatego, że tato jest trenerem pierwszej drużyny. Nikt nie pomyślał o tym, że ja przychodząc do Białegostoku nie zacząłem od Młodej Ekstraklasy. Byłem na nią najzwyczajniej w świecie za słaby i grałem w juniorach starszych. Na poziom ME wskoczyłem dopiero gdy zmienił się trener w ME. Tak jak każdy musiałem walczyć o swoje na treningach. Ludzie o tym nie wiedzieli i gadali, że miałem wszystko podane na tacy.

- Mówisz, że pierwszy raz usłyszałeś to w Jagiellonii. Nie chce mi się wierzyć, że wcześniej się z tym nie spotkałeś.

- Dużo szło za plecami. Potem to wszystko wychodziło, jak doszło do jakichś spięć, konfliktów. W Białymstoku pierwszy raz ktoś mi to powiedział w twarz. Usłyszałem, że jestem w Jagiellonii, bo tato jest pierwszym trenerem. A jedyne co on mógł zrobić, to mnie polecić do klubu. Zresztą zawsze powtarzał: - Ja cię mogę tylko polecić jako mojego syna. Reszta jest w twoich nogach. Ja meczu za ciebie nie zagram i treningu nie zrobię. Jakbym miał dwie lewe nogi, to by mnie nigdzie nie wzięli.

- Ale musisz też przyznać, że te skojarzenia nie brały się znikąd. Grałeś akurat tam, gdzie był on.

- No jasne, ale musisz zobaczyć jeszcze jedną istotną kwestię. Praktycznie przez cały ten okres, kiedy grałem w piłkę, byłem niepełnoletni. Tato zmieniał klub, a my całą rodziną się przeprowadzaliśmy. Jedno łączyło się z drugim. Tato grał w Duisburgu, ja zacząłem karierę w Duisburgu. Ale zobacz teraz: tato poszedł do Schalke, ja nadal grałem w Duisburgu.

- Te zmiany klubów z Duisburga na TSV Roettenbach czy z ŁKS-u na Polonię Andrzejów miały pokazać, że jesteś bardziej samodzielny?
- To nigdy nie było jakieś hasanie w stylu: mam coś do udowodnienia. Chciałem grać w ŁKS-ie. Byłem już troszkę starszy, miałem większą świadomość. No i po prostu fajnie było być częścią zespołu z taką renomą. Niestety historia ŁKS-u źle się potoczyła, a taka Polonia Andrzejów bardzo dużo mi dała. To był pierwszy krok w kierunku dorosłej piłki. Niby tylko okręgówka, ale sporo się nauczyłem. Całkiem inna piłka niż na szczeblach młodzieżowych.

Roettenbach to był ciąg zdarzeń. Tato przeszedł do Norymbergi, a ja najzwyczajniej w świecie nie miałem warunków, żeby tam grać i właśnie dlatego zakotwiczyłem w TSV. Mniejszy lokalny klub, w którym, co ważne, grali moi koledzy ze szkoły.

- Najbliżej pierwszej drużyny było w Jagiellonii.
- Ostatnie 3-4 miesiące trenowałem z pierwszym zespołem. Ale Młoda Ekstraklasa się rozpadła, tata odszedł z klubu. Postanowiłem, że zrobię krok w stronę seniorskiej piłki. Wybrałem Otwock, co potem okazało się nie najlepszym wyborem. Mogłem jednak zostać w tej w Jagiellonii, w III lidze.

- Jagę prowadził duet Dźwigała – Hajto. Syn Dariusza, Adam, zadebiutował. Syn Tomasza już nie.

- Nie no, pierwszym trenerem był mój tata i to trzeba podkreślić. To do niego należało ostatnie słowo. Adam miał wtedy topowy sezon. Strzelał i to szalenie ważne bramki jak ta na 2:1 z Górnikiem Zabrze, asystował i grał od dechy do dechy. Był w Młodej Ekstraklasie sezon dłużej niż ja. Dla mnie zasłużenie trafił do pierwszego zespołu.

- Kojarzysz taki głośny wywiad Leszka Milewskiego z Weszło o białostockim internacie?

- Białostocki internat to ciężki temat. Nie wiem, czy powinienem się wypowiadać. Na początku spędzałem tam dużo czasu i mogę powiedzieć, że w tamtym wywiadzie sporo było podkoloryzowane. Dopiero kiedy władze w Młodej Jagiellonii przejął trener Samuel Tomar, wszystko się zmieniło. On, krótko mówiąc, złapał towarzystwo za mordy. Dzięki niemu wszystko zaczęło wyglądać, jak powinno. Wcześniej chłopaki byli zostawieni sami dla siebie. Praktycznie nie mieli żadnej opieki.

- Kto rozpalał bongo w internacie?

- Byli chłopaki, co mieli problemy z narkotykami. Ale to nie było aż tak, jak opisano. Po prostu były ewenementy. Garstka, która miała zły wpływ na resztę towarzystwa. Kto był mądry, to się od tego odsuwał.

- Tobie zdarzało się pobalować?
- Święty nie byłem. Jak mieliśmy okazje wyjść na dyskotekę po meczu, to się szło. Ale nigdy nie spożywaliśmy alkoholu w internacie. Miałem w głowie tylko piłkę, a co inni tam robili, no to już mniej więcej wiesz.

- Rozmawiałeś z tatą o tym, co się tam dzieje?
- Kręciłem się między chłopakami. Z każdym miałem dobry kontakt i jak coś się działo, to wiedziałem. Nieraz chłopaki dzwonili i sami opowiadali. Potem na koniec dnia były podejrzenia, że coś mogłem powiedzieć. Co tu dużo mówić, były różne afery. Jak przyszedł trener Tomar, to wszystko się zmieniło. Zaczęło wyglądać tak, jak powinno.

- To, że do Młodej Jagiellonii często schodzili piłkarze z jedynki, działało na was demotywująco?
- Przeciwnie, to nas mega nakręcało! Niesamowite przeżycie zagrać z legendą klubu — Tomkiem Frankowskim, Ebim Smolarkiem czy Tomkiem Zahorskim. Zdarzało się też, że schodził Tomek Kupisz. Mnóstwo można było się od nich nauczyć. To działało motywująco. Rosło takie przeświadczenie, że kiedyś to my będziemy mogli schodzić do dwójki i od nas będą się uczyć. Im większy miałem kontakt z piłkarzami pierwszego zespołu, tym bardziej chciałem tam być.

- Kto zrobił na tobie największe wrażenie?
- Ebi Smolarek. Bezsprzecznie.

- A z chłopaków, z którymi regularnie grałeś?
- Na pewno Bartłomiej Drągowski. On miał super warunki. Widać było, że chce wygrywać. Rocznik ‘97, a więc młodszy od nas i już grał w Młodej Ekstraklasie. Potencjał dostrzegalny gołym okiem. No i Jonek Straus. Najspokojniejsza osoba w Jagiellonii. Ostatnia osoba, która dotknęłaby alkoholu. Profesjonalista. Tato dał mu szansę w pierwszym zespole, a Jonek ją wykorzystał.

- Przywołałeś Strausa. To ponoć najgorzej ubrany piłkarz w Ekstraklasie.
- Gustu to on nie ma (śmiech)! Za to ma talent do piłki. Solidny wyrobnik z wielkim sercem do gry. Trzymam kciuki za niego. Mam nadzieję, że jego kariera jeszcze raz nabierze rozpędu. Liczę, że przez wypożyczenie do Sandecji wróci do pierwszego składu Jagiellonii.

- Po Jagiellonii trafiłeś do Startu Otwock i jak już sam wspomniałeś, to nie był dobry wybór.
- Nie spodziewałem się, że to wszystko się tak potoczy. Wyprowadzka do Warszawy, pierwszy raz mieszkałem sam. Nie miałem wsparcia rodziny, pod tym względem, że rodzice mieszkali gdzie indziej. Nic nie potoczyło się tak, jak powinno. Od tego momentu przygoda z piłką zaczęła pikować. Nie podołałem seniorskiej piłce. W większości meczów po prostu nie grałem.

- W Otwocku miała miejsce słynna sytuacja z lajkrami.
- Z lajkrami? Widzę, masz bardzo dobre informacje. To była śmieszna sytuacja. Wchodziłem na boisko i sędzia powiedział, że nie mogę zagrać, bo mam inny kolor lajkrów, a inny spodenek. W Młodej Ekstraklasie nie zwracali na to uwagi. Nie spodziewałem się, że jak będę miał czarne spodenki, a białe lajkry to coś się stanie. No ale stało się. Pobiegłem na ławkę rezerwowych. Kibice patrzą, a ja lajkry w dół. Ściągnąłem i wróciłem na boisko. Trochę krępująca sytuacja, chociaż z perspektywy czasu dość zabawna.

- W Starcie miałeś ciężko, bo na twojej pozycji grał Bartłomiej Bobrowski.

- Niestety dla mnie, Bartek grał wtedy super. Biegał, strzelał bramki. Ciężko było za niego wskoczyć. Wiadomo, jak to jest w piłce. Czekałem na jego błąd. A te błędy zdarzały mu się bardzo rzadko. Swoją drogą, on mógł bardzo dobrze pamiętać tę sytuację z lajkrami.

- Potem pauzowałeś przez sezon. To było spowodowane jakąś kontuzją?

- Nie wiedziałem, co ze sobą robić. Wyjechałem do Anglii.

- Depresja?
- Bez przesady. Depresja mnie nigdy w życiu nie dopadła. Bardziej zniechęcenie. Siedziałem w Otwocku siedem miesięcy, a zagrałem jakieś sto minut. Start miał być tylko przystankiem. Liczyłem, że jeszcze raz się ogram w seniorskiej piłce i pójdę wyżej.

- Jednak po roku wróciłeś do piłki.
- Trener Strzeliński wziął mnie do siebie, do Puszczy Hajnówka. To był bardzo przyjemnie spędzony czas.

- A mimo to skończyłeś karierę.
- Jeżeli w piłce mi nie wyszło w wieku 23 lat, to trzeba było szukać innej drogi na życie.

- Przed twoim przyjściem do Puszczy, trener Marcin Strzeliński mówił, że potrzebuje walczaka. Byłeś takim piłkarzem?

- Tak jak mówiłem wcześniej: talentu technicznego to ja nie miałem. Za to, gdzie grałem, to wkładałem całe swoje serce - więc tak, myślę, że byłem takim walczakiem. Trzeba było zagryźć zęby, to zagryzałem i wykonywałem jeszcze jeden wślizg.



- Truskawka na trocie twojej kariery to mecz A-klasy pomiędzy LUKS-em Gomunice a Pionierem Baby?

- To było niezwykłe spotkanie, bo grałem w jednej drużynie z tatą. To było moje marzenie. Myślę, że każdy chłopak, którego tato grał w piłkę, ma takie. Tato był dla mnie największym autorytetem. Na nim i jeszcze Sergio Ramosie się wzorowałem. Niesamowite uczucie zagrać taki mecz. Ja byłem prawym pomocnikiem, on wiadomo, na stoperze. Cały mecz mi krzyczał, jak się mam ustawiać, żeby mnie piłka znalazła i to za każdym razem się sprawdzało. Są na boisku takie sytuacje, że coś tam się odpyskuje. Nawet do taty, ale pod koniec dnia, okazało się, że to on miał rację. Gdzie powiedział, tam piłka spadała. To są te detale (śmiech).

- Na ścianie miałeś plakaty Tomasza Hajty czy Sergio Ramosa?
- Sergio Ramos to była postać, na której się wzorowałem. Grał w moim ulubionym Realu Madryt i jeszcze na mojej pozycji. Tato zawsze mi mówił: - Patrz, jak on gra! Ucz się! Także Sergio był moim boiskowym autorytetem. Poza tatą oczywiście, ale tego chyba nie muszę tłumaczyć.

- Wracając do wspomnianego meczu z Pionierem Baby. Według lokalnej prasy zagrałeś lepiej niż ojciec.

- Tego meczu nie powinno w ogóle być. Na pewno nie w tamtym terminie. Śniegu było po kostki i moim zdaniem sędzia powinien go odwołać. Jednak wyszliśmy na boisko i wygraliśmy, jak mnie pamięć nie myli, 4:1. A czy ja zebrałem jakieś super recenzje? Nie wydaje mi się. Tato cały czas mi podpowiadał. Dobrze mi się grało, wykorzystując jego wskazówki. On bardziej się koncentrował na mojej grze niż swojej.

- Z ręką na sercu może powiedzieć, że nie udźwignąłeś presji nazwiska?

- Prosty przykład to Otwock. Zagrałem pierwsze pięć sparingów przed sezonem i po piątym meczu trener — już nie będę mówił który – mówi: - Po twoim nazwisku więcej się spodziewałem. Kurczę, ale ja to nie mój ojciec! Ja gram inaczej, on inaczej. Przecież w wieku 22 lat nie będę grał tak, jak on w powiedzmy, kiedy miał 28 lat. Potem jeszcze na moją pozycję przyszedł Bartek Bobrowski... Po tych słowach mi się wszystkiego odechciało. A to był dopiero okres przygotowawczy. Takich mocnych słów jeszcze nie słyszałem. Jasne, mogłem zagrać słabszy mecz, ale porównywać mnie od razu do taty? Uważam, że to było nie na miejscu.

                                                             rozmawiał Krystian Juźwiak
 


KOMENTARZE

Stwórz konto



Zaloguj się na swoje konto




Nie masz konta? Zarejestruj się