Autor zdjęcia: Własne
Kult futbolu prymitywnego
Jest wśród naszych trenerów kult takiego prymitywnego futbolu. Konterka, przejście do ataku jak najprostszym sposobem, potem murowanko. Czyli mówiąc najogólniej – myślenie krótkofalowe, stosowanie działań, które pozwolą na wynik ad hoc. Częściowo to rozumiem, bo przecież trenerzy w naszych warunkach nie mają czasu na budowanie, ale jednak przede wszystkim mnie to totalnie irytuje.
Do napisania tego artykułu zainspirowało mnie ostatnie Prześwietlenie Łukasza Olkowicza pt.: "Jak trenerzy ukradli nam piłkę". Cały tekst jest bardzo trafny, jest w nim wiele celnych spostrzeżeń i szczerze go polecam. Doskonały jest zwłaszcza przedostatni akapit, o przygotowaniu fizycznym. Generalnie cieszy mnie, że ten temat został poruszony w największej polskiej gazecie sportowej.
Poruszać go bowiem trzeba, dlatego ja też chciałbym podzielić się swoimi uwagami. Nie lubię generalizowania, ale tym razem niestety generalizować muszę. Ponieważ futbol prymitywny to niestety duży problem naszej piłki jako ogółu. Widzi to wiele osób, które obserwują rozgrywki z boku. Słyszałem to od kilku zagranicznych skautów, także od agentów czy nawet kibiców z innych krajów. Niektórzy jednak próbują zamazywać ten obraz, chowając się za osłoną wyników.
Kiedy jeszcze pracowałem zawodowo w dziennikarstwie, to w rozmowach z trenerami, również tymi z przeszłością ekstraklasową, powtarzało się stwierdzenie, że istnieje coś takiego jak polska myśl szkoleniowa. Tylko gdy też sam prosiłem, żeby sprecyzowali czym ona się charakteryzuje, żaden z nich nie potrafił podać klarownej odpowiedzi. Według mnie to po prostu pusty frazes. Zastanówmy się, co ją najlepiej opisuje? Niezłe przygotowanie fizyczne, dobre wytrenowanie stałych fragmentów gry, przenoszenie piłki pod pole karne rywala prostymi sposobami, nastawienie raczej defensywne, na kontry. Celowo użyłem słowa "opisuje" zamiast "wyróżnia", bo przecież tutaj o żadnym wyróżnianiu się z tłumu raczej nie ma mowy. Wręcz przeciwnie – to raczej cechy futbolu prymitywnego. Żaden powód do dumy i markowania jej ogólnokrajową szkołą.
Zapewne kłopot tkwi również w szkoleniu i tym najczęściej bronią się trenerzy. Polskie akademie produkują śladowe ilości zawodników kreatywnych. Przede wszystkim wypuszczamy kolejnych kandydatów na Lewandowskich, a nie piłkarzy przynajmniej zbliżonych profilem do Piotra Zielińskiego lub najlepiej z jeszcze większą wizją gry.
Ze względu na niedobór odpowiednich jednostek rozumiem, że często szkoleniowcy chcą dopasować taktykę do zawodników, a nie zawodników do taktyki. Bo przecież czasu na budowanie nie mają żadnego. Ot tak nie da się nauczyć wyprowadzania piłki Kornela Osyry czy kombinacyjnego grania Filipa Piszczka. Łatwiej jest ustawić zespół defensywnie, grać z kontry i wyczekiwać na błędy przeciwnika. Bo to w zasadzie każdy polski piłkarz ma opanowane w stopniu co najmniej przyzwoitym.
Głód dobrej piłki jest na tyle duży, że jak uda nam się efektowna wymiana kilku podań na arenie międzynarodowej, nawet niezakończona strzałem, to jest ona kwitowana gromkim wiwatem. Wystarczy spojrzeć tylko, ile interakcji na Twitterze ma akcja Polski w meczu z Portugalią na Euro 2016. I to mimo faktu, że przecież cała sytuacja została przez Grosickiego koniec końców zepsuta i nie spowodowała większego popłochu pod bramką Rui Patricio.
Tak. To akcja #POL 👏👏👏 pic.twitter.com/XISZZxa9HR
— Marcin Tyc (@MarcinTyc) July 1, 2016
Przyznam szczerze, że trudno zrozumieć mi fenomen tej akcji. Wyglądała faktycznie nieźle, ale to był tylko zalążek czegoś, co mogło z niej powstać. Gdyby piłka wpadła do bramki, wtedy faktycznie mielibyśmy powody do zachwytów. A tak? Po prostu wymienono cztery niezłe podania, przyspieszono akcję, ale nie doprowadzono nawet do strzału. Równie dobrze sytuacja mogła zdarzyć się w środkowej strefie boiska. Wtedy nikt jej by tyle nie rozpamiętywał.
Kiedy na co dzień oglądamy prymitywny futbol, zachwycamy się najmniejszymi rzeczami. Gdy przychodzi do naszej ligi zawodnik, który potrafi kiwnąć czy przyspieszyć akcję, jest traktowany wręcz jak Mesjasz. Najlepszy przykład to Dani Ramirez. Takich graczy można policzyć u nas na palcach jednej ręki, dlatego tak są wychwalani. Waleriana Gwilię porównuje się już zaś do Vadisa Odjidjy-Ofoe. Jeszcze w poprzednim sezonie zachwycano się z kolei luzem w grze Joela Valencii, okrzyknięto go nawet najlepszym zawodnikiem, mimo że liczby notował gorsze od Kamila Drygasa czy Roberta Picha. Takie wyróżnienie najlepiej obrazuje, jak słaba pod względem indywidualności była poprzednia edycja.
Powiewem świeżości w Ekstraklasie jest teraz ŁKS Łódź. Dotychczas beniaminkowie kojarzyli nam się przecież z drużynami, które nastawione są na na defensywę albo w najlepszym przypadku na kontry i szybkie przechodzenie z obrony do ataku. Takim graniem przecież furorę robił po awansie Górnik Zabrze. Tymczasem obecnie ŁKS po prostu przeniósł swoje granie z I ligi do elity, nie zważając na to, że na boisko wybiegają przeciwko nim bardziej uznani ligowcy. Pojawiła się jednak poważna przeszkoda – taki styl gry nie zdaje tu egzaminu. Nawet sami łódzcy kibice zauważyli, że poziom niżej było więcej zespołów, które chciały grać w piłkę, a w Esie więcej oddaje inicjatywę. Dlatego jestem ciekaw jak długo przetrwa ten projekt Kazimierza Moskala, bo po dwóch dobrych pierwszych kolejkach szybko nadszedł kryzys. Czy starczy cierpliwości, z którą tak niewiele wspólnego ma nasz futbol? W Sandecji Moskal był konsekwentny do samego końca, mimo że musiał uczyć gry Bartłomieja Dudzica czy Dawida Szufryna. Pytanie, czy teraz też będzie chciał ryzykować, wiedząc, jak skończył się tamten sezon dla nowosądeczan. Bo w naszej lidze nastawienie ofensywne to paradoksalnie ryzyko.
Generalnie jednak tak odważna i zuchwała gra jest godna pochwały. Na taki futbol opłaca się czekać. Jeśli jednak ofensywny styl gry, oparty na posiadaniu piłki, a nie szybkim się jej pozbywaniu, dalej będziemy traktować jako odchył od normy, to potem nie dziwmy się, że nasze drużyny tak szybko odpadają z europejskich pucharów. Nie oczekuję oczywiście, że nagle hurr-durr cała liga zacznie grać w piłkę. Tak nie ma praktycznie nigdzie. Ale byłoby już naprawdę dobrze, gdyby chociaż osiem z tych szesnastu drużyn cieszyło się, posiadając piłkę, a nie martwiło co ma z nią zrobić. Bo potem takie ekipy nie potrafią zdominować słabszego przeciwnika i odpadają z Łotyszami czy innymi Mołdawianami. Za to z mocniejszymi są w stanie osiągać dobre wyniki, gdy nastawią się na kontrę.
Pamiętajmy, że styl gry często wiąże się również z frekwencją na stadionie. Na początku bieżących rozgrywek na przechodzącą poszczególne fazy Ligi Europy, ale grającą słabo lub nawet bardzo słabo, Legię nikt nie chciał chodzić. Teraz na mecz z Rangersami przyjdą tłumy, i to niekoniecznie tylko ze względu na renomę rywala, ale także dzięki temu, że powoli podopiecznych Aleksandara Vukovicia da się oglądać. Inny przykład: Lech Poznań. Na puściejsze niż zwykle trybuny nie pomogło nawet nazwisko Adama Nawałki, ale wiarę w poznańską Wiarę zaszczepił preferowanym futbolem Dariusz Żuraw. I nie powinna jej szczególnie zrazić nawet niespodziewana porażka ze Śląskiem Wrocław.
Są przypadki, w których nie pomógłby nawet Gurdiola, ale nie chce mi się wierzyć, że polska piłka jest skazana na kontrę i męczenie buły. Czasem potrzeba po prostu więcej wiary i odwagi. A nam wszystkim życzę cierpliwości, wiele cierpliwości.