Autor zdjęcia: Własne
Czy Vuković zostanie ekspertem?
Czujecie napięcie przed czwartkowym rewanżem Legii z Rangers na Ibrox Stadium? Nie towarzyszy może temu nerwowe obgryzanie paznokci, niespokojne spoglądanie w kalendarz, ale pewien dreszczyk na myśl o tym meczu się pojawia. W końcu polska drużyna gra o coś poważnego. Co więcej, naprawdę ma szanse awansować. Nadchodzi zarazem weryfikacja ostatnich decyzji Aleksandara Vukovicia.
W zasadzie od wczoraj tematem przewodnim w polskich mediach sportowych jest już czwartkowy mecz Legii Warszawa. Głos na ten temat zabierają praktycznie wszyscy i nie ma co się dziwić – jesteśmy w przededniu największego wydarzenia polskiej piłki klubowej od dwóch lat. W zeszłym roku nie mieliśmy nawet okazji emocjonować się fazą play-off.
A pomyśleć, że dziś mija równo pięć lat od meczów Legii z FK Aktobe z Kazachstanu oraz Ruchu Chorzów z Metalistem Charków. Obecnie dwie polskie drużyny w ostatniej rundzie eliminacyjnej brzmią jak abstrakcja, ale wtedy nawet "Niebiescy" z Kamilem Włodyką, Piotrem Stawarczykiem czy Jakubem Kowalskim w składzie byli w stanie rywalizować jak równy z równym ze znacznie mocniejszymi od siebie, eliminując po drodze choćby duński Esbjerg.
W tamtym czasie gra w fazie grupowej Ligi Europy to była dla nas w zasadzie normalność. Problemy mieliśmy zupełnie inne niż obecnie. Wówczas liczyliśmy lata bez gry naszego zespołu w Champions League, teraz już ten licznik bije także dla tych mniej prestiżowych rozgrywek. Przez dwa ostatnie sezony emocjonowaliśmy się wyłącznie eliminacjami albo nawet eliminacjami do eliminacji. Rok 2016, który miał nam otworzyć szeroko bramy do piłkarskiego raju i pozwolić zaczerpnąć trochę z niebiańskiego źródełka, okazał się tym, do którego wracamy z utęsknieniem i wielkim sentymentem.
Dlatego czuć napięcie przed meczem wicemistrzów Polski na Ibrox. To ma być spotkanie, które pozwoli nam uwierzyć, że nie jesteśmy aż tak beznadziejni jak nam się wydaje. Że jeszcze nie upadliśmy na sam dół europejskiej hierarchii. Ewentualny sukces legionistów tchnąłby po tych dwóch latach trochę nadziei, ale mowy o popadaniu w jakikolwiek zachwyt być nie może.
Nie możemy powtórzyć bowiem sytuacji sprzed trzech lat, kiedy to chyba wszyscy zachłysnęliśmy się awansem Legii do LM. Tymczasem warszawski klub roztrwonił już cały swój dorobek. Z podstawowego składu zespołu, który potrafił zremisować z Realem Madryt nie ostał się już przy Łazienkowskiej żaden zawodnik. Z meczowej osiemnastki pozostało zaledwie dwóch, ale i Tomasz Jodłowiec, i Radosław Cierzniak są obecnie rezerwowymi. Sukcesy przez ten czas? Na arenie międzynarodowej wręcz żadne. To już jest po prostu inny klub. Klub będący w permanentnym kryzysie.
Po tylu problemach, które przeszła Legia w ostatnich dwóch latach prezes Dariusz Mioduski powinien stać się już specem od zarządzania kryzysowego. Nadal chyba jednak wszyscy wątpimy, czy posiada umiejętności wizjonerskie, by wprowadzić legionistów ponownie do Ligi Mistrzów, bo taki przecież powinien być kierunek docelowy. Dotychczas niewiele jego decyzji się obroniło, wyborami kolejnych trenerów najczęściej się tylko pogrążał. W maju zaryzykował kolejny raz i mianował Aleksandara Vukovicia na stałe trenerem "Wojskowych". I rewanż z Rangersami da nam odpowiedź, czy tym razem w końcu Mioduski podjął słuszną decyzję. Przejście wcześniejszych rund było bowiem obligatoryjne, każde potknięcie oznaczałoby klęskę. Teraz nadeszła weryfikacja.
A to była kolejna decyzja – niech będzie, nazwijmy to – odważna. Mam wątpliwości co do tego, że Vuković, mimo swoich zapewnień, był odpowiednio przygotowany, by już teraz przejąć rolę trenera Legii. Choć upominał się o swoją szansę, to został rzucony na głęboką wodę. Bez minimalnego przygotowania w roli stałego pierwszego szkoleniowca, choćby w Zagłębiu Sosnowiec, gdzie zaczynał także Jacek Magiera. Nawet bez epizodu w roli trenera rezerw. W dodatku w momencie, gdy za wszelką cenę trzeba było w końcu awansować przynajmniej do LE. Ale wiedział zarazem, że jeśli nie teraz, to prędko by tej okazji nie dostał.
"Vuko" w tej wodzie początkowo trochę się topił. Legia finiszowała kiepsko, nie zdobyła mistrzostwa Polski, początek obecnego sezonu był również bardzo słaby. Serb jednak się nie zrażał, ciągle szedł pod prąd, podejmując sporo niepopularnych decyzji. Nie można odmówić mu jaj, ale jednocześnie ryzykuje bardzo dużo. O sytuacji z Carlitosem napisano już praktycznie wszystko. Oddanie lekką ręką Hiszpana – abstrahując od rzeczywistych powodów tej decyzji –przy jednoczesnym braku awansu do fazy grupowej, byłoby mu wypominane przez lata.
Ryzykuje również pod względem osobowości. Nie gryzie się w język, nie bawi w dyplomację, której pierwszy szkoleniowiec powinien trochę mieć. Pisałem w jednym z wcześniejszych tekstów, że trener powinien mieć w sobie coś z populisty, by na konferencji prasowej po meczu czasem powiedzieć to, co chcą usłyszeć kibice, aby ich uspokoić. Vuković chyba nigdy tak nie zrobił. Zwłaszcza podczas tej najbardziej pamiętnej, gdy padły słynne słowa o „zapierdalaniu”. Mógł wówczas stracić szatnię, bo nie wiadomo było, kto jak zinterpretuje te słowa, ale wyczyścił ją tak, aby odpowiadała ona jego przekonaniom.
Niewiele (może nawet wcale?) zmienił się, odkąd przeszedł z asystentury do miana najważniejszej osoby w sztabie. Dostrzegalne jest to w kulisach spotkań warszawian. Nie wpisuje się w stereotyp wyważonego trenera, który zachowuje powściągliwość w kontakcie z zawodnikami. Wręcz przeciwnie: stara się być blisko nich. Jest z pewnością zupełnie innym szkoleniowcem niż ci, którzy w ostatnich latach przewinęli się przez Legię. Nie zdziwiłoby mnie, gdyby niektórzy zawodnicy patrzyli na "Vuko" wręcz jak na dziwaka, a co za tym idzie – nie traktować go w pełni poważnie. Mogło tak być zwłaszcza na początku, stąd ta gra wyglądała, jak wyglądała.
Utrudnił sobie także poparcie trybun grą skalkulowaną na zachowanie czystego konta. Gra defensywna nie tkwi w DNA Legii, nie tego oczekują warszawscy kibice, a wyrazili to po meczu ze Śląskiem, gdy Vuković ostentacyjnie machnął na nich ręką. Serb najwidoczniej wyciągnął jednak wnioski z ostatnich blamaży legionistów na arenie międzynarodowej i wyszedł z słusznego założenia, że jeśli nie straci bramki, to nie odpadnie z pucharów. Trudno mówić, by warszawianie z palcem w pewnej części ciała przechodzili przez poszczególne fazy eliminacyjne. Liczy się jednak efekt: Legia jest o krok od fazy grupowej.
Vuković miał cały czas pod górkę, ale postawił się w takiej pozycji na własne życzenie. Sam maksymalnie skomplikował sobie start w roli pierwszego trenera. Gdyby przenieść tę sytuację do życia wirtualnego, grałby w grę na poziomie trudności „ekspert”.
W czwartek nadejdzie dla niego czas prawdy – czy takim ekspertem trenerskim faktycznie jest, czy może zostanie co najwyżej telewizyjnym. Jeśli wprowadzi Legię do Ligi Europy, to wszyscy puszczą w zapomnienie zamieszanie z Carlitosem i nagminne stawianie na Kulenovicia, mimo że co chwilę wychodzą jego braki. Nikt już nie będzie też wracał do tego, że w kluczowych spotkaniach przydałby się Kucharczyk. Po prostu w przypadku wyeliminowania zespołu prowadzonego przez Stevena Gerrarda obronią się jego decyzje, bo osiągnie cel, jaki przed nim postawiono.