Thursday, 7 July 2016, 7:10:14 pm


Autor zdjęcia: Mateusz Czarnecki

Stoją w cieniu gwiazd, ale bez nich nie byłoby mistrzostwa Legii

Autor: Marcin Łopienski
2020-07-16 19:00:14

Sylwia Grzeszczak w jednej ze swoich piosenek śpiewała: „cieszmy się z małych rzeczy, bo wzór na szczęście w nich zapisany jest”. Słowa artystki idealnie pasują do bohaterów tego tekstu, którzy w trakcie mistrzowskiego sezonu Legii stali raczej z boku najważniejszych postaci, ale bez ich wkładu nie byłoby czternastego tytułu dla stołecznych.

Przygotowaliśmy listę pięciu nieoczywistych osób, których na pewno za kilka lat nie wymieni się jako tych wiodących członków całego zespołu. O Michale Karbowniku, Arturze Jędrzejczyku, Marko Vesoviciu, Walerianie Gwilii, Luquinhasie czy nawet Jarosławie Niezgodzie będzie pamiętać się długo. Wyróżniona piątka może nie zawsze brylowała na boisku i w mediach, może nie należała do kluczowej grupy zawodników, ale bez ich wkładu nie byłoby mistrzostwa ekipy Aleksandara Vukovicia. 

Maciej Rosołek

Napastnik Legii Warszawa to przykład wzorcowy: nazwisko kojarzące się bardziej z potrawą niż z profesjonalnym piłkarzem, ale jeśli zerknie się w statystyki tego chłopaka, to każdy szybko zostanie ustawiony do pionu. 18-latek w obecnym sezonie zagrał jedynie 225 minut w Ekstraklasie, ale zdążył zdobyć trzy bramki, z czego dwie były kluczowe dla losów całych rozgrywek. Pierwszego gola, w dodatku na wagę zwycięstwa, strzelił w debiucie przeciwko Lechowi Poznań i to właśnie po tym spotkaniu Aleksandar Vuković wypowiedział słynne zdanie: - Dziś zaczyna się prawdziwa walka o karierę Macieja Rosołka. Dziś zaznaczył swoją obecność. To, jak wiele takich momentów będzie miał w przyszłości, zależy tylko od niego. Mam nadzieję, że będzie wolał przyjść na trening, niż zaliczyć kilka ciekawych ulic w Warszawie. 

18-latek jeszcze w tym samym sezonie udowodnił, że chce więcej takich momentów. Kolejne trafienie zanotował w wygranym spotkaniu z ŁKS-em Łódź, ale ostatnia bramka znowu miała olbrzymią wagę. Tym razem nie w starciu z Lechem, a z Piastem, kiedy Legia przegrywała na Łazienkowskiej 0:1, a cała Polska trzymała kciuki za powtórkę sprzed roku i obronę tytułu przez drużynę Waldemara Fornalika. To właśnie trafienie Rosołka na wagę remisu ostudziło zapał gliwiczan, a tym samym podtrzymało rytm legionistów. 

Igor Lewczuk 

Jeśli popatrzymy na jego występy w tym sezonie Ekstraklasy, przyrównamy średnią ocen do pozostałych defensorów Legii (Lewczuk ma najwyższą notę – 5,24) to można byłoby zapytać o sens umieszczania go w tym gronie, skoro mówimy o liderze warszawskiej defensywy i całego zespołu. Problem w tym, że Lewczuk taką postacią jest dzisiaj, ale jeszcze przed rokiem, kiedy wracał do Legii, był wielkim znakiem zapytania. Owszem, wszyscy pamiętali jego występy przed wyjazdem do Francji, ale głównie zastanawiali się nad tym, czy to samo obrońca może dać drużynie również po powrocie. 

Wystarczy przypomnieć sobie jak przedstawiany był ten transfer: „Jeśli nie zatracił nic z formy sprzed transferu, powinien być wzmocnieniem, a nie tylko uzupełnieniem składu. Najprawdopodobniej tego lata Warszawę opuści Mateusz Wieteska, niejasna jest także przyszłość Inakiego Astiza, zatem wiele wskazuje na to, że 34-latek o miejsce w składzie rywalizował będzie z Williamem Remym, bo niepodważalną pozycję ma Artur Jędrzejczyk. I Lewczuk wcale nie musi być na straconej pozycji” – tak pisaliśmy w czerwcu 2019. 

Ten ruch nie był zatem gwarantem jakości od razu po podpisaniu kontraktu. Zresztą sam fakt, że w jego kontekście przez jakiś czas spekulowano o dołączeniu do Rakowa lub Wisły Płock, również świadczy o pewnych wątpliwościach samego klubu. Lewczuk jednak na boisku pokazał odpowiedni poziom i dał obronie Legii rzecz najważniejszą: doświadczenie, z którym nawet Mateusz Wieteska wyglądał jak stoper pełną gębą.

Mateusz Cholewiak

Przy okazji tego transferu wielu kibiców Legii pukało się w czoło. W zimowym oknie transferowym ówcześni wicemistrzowie Polski wzięli rezerwowego Śląska Wrocław, zapewne z przeznaczeniem na ławkę rezerwowych. Bo przecież na lewej obronie był Karbownik i Rocha, na skrzydłach też nie było dla niego miejsca, o ataku nie wspominając. Sęk w tym, że były co najmniej dwie osoby w klubie przy Łazienkowskiej, które widziały więcej. Mowa tutaj oczywiście o trenerze Vukoviciu i dyrektorze sportowym Radosławie Kucharskim. Oddamy głos temu pierwszemu: - Nie jest tak, że Cholewiak został sprowadzony na lewą obronę. Nie wiem skąd takie informacje wychodzą i później ludzie dobierają do tego całą masę teorii. W trakcie sezonu mogą być różne sytuacje, ale mamy dwóch lewych obrońców, na których stawiamy. Dziś obaj zaprezentowali się nieźle. Z kolei jeżeli chodzi o skrzydła, to nie ma już takiego dużego wyboru, więc na tę chwilę nie myślę o tym czy Cholewiak będzie grał na lewej obronie. Może się tak zdarzyć, ale nie ma teraz takiej potrzeby. Cholewiak może wystąpić na dwóch stronach boiska jako skrzydłowy, wiemy też że zagrał kilka niezłych spotkań w ataku (za legioniści.com).

Wniosek? Cholewiak został do Warszawy sprowadzony w celu wzmocnienia rywalizacji o miejsce w składzie oraz jako zabezpieczenie w przypadku kontuzji. A te, jak doskonale dziś wiemy w przypadku Legii przyszły bardzo szybko. I może były zawodnik Śląska nie zdobył tak ważnych bramek jak jego kolega Rosołek, ale był zawsze do dyspozycji trenera, a postawą na boisku pokazywał wolę walki i wielką wdzięczność za znalezienie się w tej drużynie. 

Zresztą trzeba pamiętać, że budowa zespołu to nie jest konkurs piękności. Jeśli chce się myśleć o sukcesach trzeba mieć w ekipie kogoś do tańca, do różańca i kuksańca. Każde pojawienie się Cholewiaka na boisku dawało drużynie impuls i nie pomylimy się jakoś znacznie, nazywając go zadaniowcem Vukovicia. Dzięki grze na maksymalnym zaangażowaniu fani dzisiaj są w stanie wybaczyć mu pewne niedociągnięcia piłkarskie (jak chociażby zmarnowane setki w Białymstoku). 

Tomas Pekhart 

Od samego początku nie miał w Legii łatwo, chociaż głównie ze strony dziennikarzy, którzy widzieli w nim drewno. Dzisiaj można kruszyć kopie o to, kto do końca wierzył w ten ruch, ale sami, podobnie jak koledzy po piórze, byliśmy mocno sceptyczni wobec tego ruchu. 

Zresztą nie mogło być inaczej, skoro zagraniczni koledzy po fachu, którzy widzieli zagrania tego zawodnika nie na video w internecie, ale na własne oczy, nie pozostawiali złudzeń: to drewno. Powyżej wrzuciliśmy opinię dziennikarza z Czech, Tomasz Ćwiąkała swego czasu zapytał kumpla z Hiszpanii i opinię otrzymał następującą: „Typowy napastnik-gigant, stworzony do bezpośredniego futbolu. Długie podania do dziewiątki, strącanie futbolówki, walka o drugą piłkę. Mimo że w tym sezonie prawie nie grał, uzbierał 5 goli. W poprzednim sezonie przegrywał rywalizację z Rubenem Castro, gwiazdą drużyny Pepe Mela. Ruben złapał kontuzje, ale trener wolał przestawić Navareza ze skrzydła na atak i on też zdobył 5 bramek. Chodziły też głosy, że Pekhart miał na początku problemy z adaptacją przez język”.

Jak widać to opis atutów napastnika w stylu Luki Toniego czy Miroslava Klose, a nie Roberta Lewandowskiego. Współczesna piłka poszła w kierunku intensywności, techniki, szybkości, a Pekhart wydawał się kopią Tomasa Necida, który już przy Łazienkowskiej był i błyskawicznie się zmył. Dlatego po tym jak Czech został legionistą pozostało nam jedynie wierzyć w fachowość Radosława Kucharskiego i rzeczywiście dyrektor sportowy Legii nie zawiódł. 

Pekhart z każdym kolejnym meczem przekonywał do siebie nawet największych malkontentów i chociaż wejście do Ekstraklasy miał niezłe (gol z Jagą i asysta z Lechią) to chyba najwięcej dobrego dał mu lockdown koronawirusowy. 31-latek po restarcie zdobył trzy bramki, w tym tę najważniejszą, bo zwycięską w wyjazdowym meczu z Lechem. Na pewno dodatkowym plusem w oczach kibiców było podejście napastnika do gry w ostatnich tygodniach. Jak zdradził Czech w rodzimych mediach w spotkaniu z „Kolejorzem” złamał żebro, ale nie zostawił drużyny (pozbawionej snajpera), tylko zacisnął zęby i posługując się słynnym już określeniem Vukovicia sprzed roku: zapierdalał. 

Może w profesjonalnej piłce nie powinno doceniać się takiej postawy, bo to rzecz naturalna, ale piszemy o niej, bo po pierwsze pokazuje charakter samego zawodnika oraz niesamowity kult pracy, jaki swojej drużynie wpoił szkoleniowiec. 

Radosław Kucharski

Człowiek z największego cienia, bo z tego gabinetowego, ale nie mogło tutaj zabraknąć osoby dyrektora sportowego warszawskiego zespołu. Radosław Kucharski nie był przez cały sezon na pierwszej linii frontu, jak chociażby Vuković, nie od niego zależało kto w danym momencie wyjdzie w podstawowym składzie i jakim systemem zagra drużyna. Były skaut Manchesteru United i szef skautów przy Łazienkowskiej odpowiadał jednak za sprowadzenie piłkarzy, którzy byli w stanie zagwarantować Legii tytuł. 

W kwietniowym podsumowaniu jego ruchów transferowych spośród 15 nazwisk zaledwie trzy wymieniliśmy jako totalne niewypały (Agra, Medeiros, Obradović), a do listy udanych ruchów (Luquinhas, Valeriane Gwilia, Arvydas Novikovas, Mateusz Cholewiak, Paweł Wszołek, Igor Lewczuk) dzisiaj trzeba dopisać jeszcze Pekharta i Slisza. 

W tym tekście kilka razy nazwisko Kucharskiego już padło, bo Lewczuk, czeski napastnik i Cholewiak to ruchy dyrektora sportowego, które w kontekście mistrzostwa Polski okazały się kluczowe albo bardzo ważne. Choć sam pracownik Legii co prawda pracuje w cieniu (choć w przypadku jego fachu to raczej zaleta), to jak opowiadał w wywiadzie dla sport.pl codziennie stara się być jak najbliżej pierwszej drużyny: - Tak, mam dwa biura. Jedno na górze, to bardziej oficjalne, obok gabinetu prezesa. I drugie właśnie na dole, w strefie szatni, obok sztabu szkoleniowego i piłkarzy, by oni na co dzień też mieli ze mną kontakt.

Taki wybór na pewno ułatwia pracę piłkarzom, którzy każdego dnia mają do dyspozycji trenera i dyrektora sportowego. Dyrektora, który dba o transfery, ale również szybko może diagnozować problemy zespołu. Zarówno te boiskowe jak i interpersonalne.


KOMENTARZE

Stwórz konto



Zaloguj się na swoje konto




Nie masz konta? Zarejestruj się