Autor zdjęcia: Mateusz Czarnecki
Każdy chce mieć swojego Mamrota – jak kluby Ekstraklasy szukają trenerów w I lidze?
Po zwolnieniu Gino Lettieriego, władze Korony Kielce długo obserwowały jacy fachowcy kręcą się na trenerskiej karuzeli. Ostatecznie jednak zdecydowały się na angaż szkoleniowca, który tej wirującej karuzeli tylko się przyglądał.
Z poszukiwaniem trenerów w przypadku klubów będących w dolnych rejonach tabeli bywa różnie. Ci z nazwiskiem się cenią i zwłaszcza na początku sezonu czekają na bardziej intratne oferty. Ci, którzy w ostatnim czasie nie mieli dobrej passy może i garną się do pracy, ale z drugiej strony nie gwarantują wcale wzrostu poziomu sportowego. Gdy nie zatrudni się specjalisty od szkolenia z którejś z tych wyżej wymienionych grup, pozostają jeszcze dwie inne opcje – albo trener zagraniczny albo szkoleniowiec z I ligi, bez doświadczenia, ale z ogromnymi chęciami pokazania swojego warsztatu w najwyższej klasie rozgrywkowej.
Dobre powietrze dla żółtodziobów
I właśnie na zapleczu Ekstraklasy działacze złocisto-krwistych zdecydowali się poszukać nowego opiekuna Jakuba Żubrowskiego i spółki. Wybór padł na byłego szkoleniowca Wigier Suwałki, Mirosława Smyłę, ale z pewnością nie była to decyzja na zasadzie „chybił-trafił”. 50-latek w zeszłym sezonie w nieprawdopodobnych okolicznościach uratował biało-niebieskich przed spadkiem do II ligi. Na siedem kolejek przed końcem rozgrywek 2018/2019 na ławce zastąpił Ariela Jakubowskiego. Pracę na Suwalszczyźnie zaczął co prawda od zwycięstwa z Bytovią Bytów i remisów z Podbeskidziem Bielsko-Biała i ŁKS-em, to jednak porażki w dwóch kolejnych spotkaniach (z GKS Tychy i Sandecją Nowy Sącz), zepchnęły „Wigierki” do strefy spadkowej. Wygrane, najpierw z Puszczą Niepołomice, a w ostatniej kolejce w Częstochowie z samym Rakowem oraz korzystne rezultaty na innych boiskach, sprawiły, że piłkarze znad Czarnej Hańczy pozostali w I lidze.
W Suwałkach gotowi byli stawiać Smyle pomnik, ale ten tęsknił za rodzinnym Śląskiem i zdecydował się po zakończeniu sezonu wrócić do domu. Ze stolicy województwa świętokrzyskiego w rodzinne strony będzie mu zdecydowanie bliżej. Na inauguracyjnej konferencji prasowej, nowy opiekun Korony w pierwszej kolejności pochwalił Sławomira Grzesika, który na krótko w starciu z Wisłą Kraków przejął kielecki team: - W meczu z Wisłą był zaczątek czegoś nowego. Szacunek ogromny. Wiem, co to znaczy przejąć zespół w trudnym momencie, a trener podał temu zadaniu. Nie wyobrażam sobie, żeby trenera Grzesika nie było w klubie. Mamy ustalone zasady współpracy. Przed sobotnim debiutem w rywalizacji z Lechią w Gdańsku z kolei powiedział: - Trzeba jutro o 8 wejść do klubu i pracować. Nie zburzyć tego, co przez te dwa tygodnie zostało zbudowane. To ziarenko, które zakwitło, trzeba pielęgnować. Nie przyszedłem burzyć, tylko budować. Póki co, decydenci z ul. Ściegiennego zachowują zatem stoicki spokój. W kończącej się właśnie dekadzie dwukrotnie zdecydowali się powierzyć zespół szkoleniowcom z I ligi, którzy nie zawiedli pokładanych w nich nadziei.
Zarówno Marcin Sasal, jak i Leszek Ojrzyński, nie utonęli, choć zostali rzuceni na głęboką, ekstraklasową wodę. Pierwszy Koronę objął w końcówce listopada 2009 r. Żółto-czerwoni, jako beniaminek po 14 kolejkach zajmowali odległe 13. miejsce w tabeli i nie było oznak, że ta sytuacja w najbliższym czasie może się zmienić, stąd też podziękowano za współpracę Markowi Motyce. - Była to bardzo trudna decyzja, ale byliśmy ostatnio pod ogromną presją społeczną i krytycznymi publikacjami mediów; najważniejszą przesłanką do zmiany szkoleniowca były niezadowalające wyniki ostatnich spotkań. Remis w meczu w Zagłębiem uznano za porażkę - tłumaczył swoją decyzję prezes kielczan, Tadeusz Dudka.
W miejsce doświadczonego Motyki, przyszedł żółtodziób Sasal, który jednak od dwóch lat wykonywał kapitalną pracę w Dolcanie Ząbki. W sezonie 2007/2008 awansował z biało-czerwono-granatowymi do I ligi, zaś w rozgrywkach 2008/2009 zajął w niej wysokie 8. miejsce. Trzykrotnie również dał się mocno we znaki swojemu przyszłemu pracodawcy. Na zapleczu Ekstraklasy Korona dwukrotnie wygrała z ząbkowskim zespołem 1:0, zaś w Pucharze Polski, kilka tygodni przed zatrudnieniem Sasala, piłkarze Motyki w 1/8 finału zwyciężyli dopiero po dogrywce 4:3. Działacze kieleckiego klubu nie mieli zatem wątpliwości, że stawiają na właściwego konia.
Początki do najłatwiejszych nie należały, bo „Koroniarze” pod wodzą Sasala nie wygrali trzech pierwszych spotkań. W sukurs nowemu trenerowi przyszła jednak zimowa przerwa w rozgrywkach, w czasie której mógł lepiej poznać swoich podopiecznych. - Moja ambicja nakazuje mi grać o jak najwyższe cele. Korona jest jednak beniaminkiem i w obecnej sytuacji musimy się przede wszystkim utrzymać - podkreślał przed rozpoczęciem rundy wiosennej na łamach portalu sportowefakty.pl, dodając jednocześnie: - Jeśli będziemy wygrywać to cel może się zmienić.
Wiosna 2010 to był jednak dla kieleckich kibiców prawdziwy rollercoaster. Korona zaczęła co prawda rundę od dwóch zwycięstw, by w kolejnych pięciu meczach ani razu nie zdobyć kompletu punktów. W końcówce kwietnia nastąpiło jednak definitywne przebudzenie złocisto-krwistych, którzy w ostatnich sześciu spotkaniach sezonu 2009/2010 wygrali aż czterokrotnie (w tym m.in. z Wisłą Kraków i Ruchem Chorzów). Dzięki znakomitemu finiszowi, kielczanie z 12 miejsca, które zajmowali przed 25. kolejką przesunęli się aż na 6 (drugie najwyższe w historii występów w najwyższej klasie rozgrywkowej w Polsce).
Drugi sezon Sasala w Kielcach nie był już jednak tak udany. Jesienią co prawda jego gracze dalej prezentowali dyspozycję z końcówki kampanii 2009/2010, zajmując na półmetku 4. miejsce. Wiosną jednak jego podopieczni, miast obudzić się do życia...zapadli w zimowy sen. Jak bowiem inaczej wytłumaczyć fakt, że w 15 meczach triumfowali tylko trzykrotnie, ligę kończąc ostatecznie na 13. pozycji. Sasalowi zresztą nie było dane poprowadzić zespołu do końca rozgrywek, bo 11 maja został zwolniony, a jego miejsce zajął Włodzimierz Gąsior. Czarę goryczy przelała domowa porażka z Lechią Gdańsk 2:3 w 26. kolejce Ekstraklasy. Kielczanie przegrali, mimo że jeszcze do 84. minuty prowadzili 2:1. - Nie jest tajemnicą, że od kilku tygodni rozmawialiśmy z trenerem Marcinem Sasalem, analizując grę zespołu. W kwietniu sytuacja była jednak inna, bo uciekała nam czołówka. Po środowej porażce z Lechią musieliśmy podjąć jakieś kroki. Postanowiliśmy dać drużynie nowy bodziec - wyjaśniał przyczyny rozstania następca Dudka na stanowisku prezesa klubu, Tomasz Chojnowski. Sasal zaś był zdania, że głównym powodem jego odejścia nie były niezadowalające wyniki, a „krecia robota” kieleckich działaczy.
Wspomniany już Gąsior Koroną opiekował się tylko przez cztery ostatnie kolejki kampanii 10/11, a od sezonu 2011/2012 nowym szkoleniowcem kielczan został Leszek Ojrzyński. Co prawda na ul. Ściegiennego trafił z II-ligowego Zagłębia Sosnowiec, z którym nieudolnie próbował dostać się do I ligi (5. miejsce w grupie zachodniej w rozgrywkach 2010/2011), ale wcześniej na zapleczu Ekstraklasy prowadził bez powodzenia Wisłę Płock (2007-2008) i Odrę Wodzisław Śląski (2010). - Każdy kiedyś zaczynał, nikt nie urodził się od razu wielkim człowiekiem. Przyszedł dla mnie okres, w którym trzeba się sprawdzić w Ekstraklasie, a Korona daje mi taką możliwość. Nie obawiam się przeskoku z drugiej ligi, należę do ludzi odważnych - powiedział na oficjalnej prezentacji.
Z zespołu, w którym nie brakowało doświadczonych graczy, ale próżno było szukać wielkich gwiazd, Ojrzyński stworzył ekipę, która do historii Ekstraklasy przeszła jako „banda świrów”. Jego Korona nie grała porywającej piłki, ale wszelkie braki czysto piłkarskie nadrabiała ambicją, wolą walki i zaangażowaniem. W sezonie 2011/2012 skazywani na spadek kielczanie, zajęli 5. miejsce, wyrównując osiągnięcie z kampanii 2005/2006. - Wiadomo, że nikt nie lubi, jeśli ktoś kogoś za wcześnie skreśla. Pojawiła się w nas chęć udowodnienia, że możemy coś zrobić i robiliśmy to dla siebie i dla naszych rodzin - tłumaczył na łamach portalu sportowefaky.pl fenomen kieleckiego teamu, jeden z jego liderów, Maciej Korzym. On, Paweł Golański, Kamil Kuzera, Zbigniew Małkowski czy szykujący się do końca kariery Aleksandar Vuković to byli najwierniejsi i najbardziej oddani żołnierze LO. Młody szkoleniowiec faktycznie wprowadził do szatni wojskowy rygor, ale kiedy zachodziła taka potrzeba, dla podopiecznych był jak ojciec, a czasem nawet i kolega.
W sezonie 2012/2013 styl gry drużyny nie uległ zmianie, ale Korony tym razem próżno było szukać w czołówce Ekstraklasy. Złocistko-krwiści zameldowali się dopiero na 11. miejscu, z ledwie pięciopunktową przewagą nad czerwoną latarnią tabeli, GKS Bełchatów. Na początku rozgrywek 2013/2014 również zespołowi szło kiepsko, bo w pierwszych trzech kolejkach wywalczył zaledwie punkt. Klubowi notable uznali więc, że po dwóch intensywnych latach, formuła współpracy trenera z zespołem po prostu się wyczerpała. - Dostałem mocnym obuchem w głowę. Wiązałem przyszłość z Kielcami, miałem wizję tej drużyny. Mieszkam tutaj z rodziną. Sam nie wiem co teraz, to zbyt świeża sprawa - nie ukrywał rozgoryczenia po otrzymaniu wypowiedzenia Ojrzyński. Jego piłkarze nie zamierzali jednak tak tej sprawy zostawić. W kieleckiej szatni wybuchł bunt.- My oczywiście staniemy za trenerem. To nie jest tylko i wyłącznie jego wina, że wyniki są takie, a nie inne. Ta sytuacja ma także wpływ na nas, zawodników. Jeśli dojdzie do konfrontacji z prezesem, to trener Ojrzyński będzie miał nasze poparcie - powiedział anonimowo jeden z kieleckich graczy w rozmowie z cksport.pl. Bunt jednak trwał krótko i nie przyniósł pożądanych efektów, bo już 13 sierpnia nowym szkoleniowcem Korony został Jose Rojo Martin.
Przypadki Sasala oraz Ojrzyńskiego jasno pokazują Smyle, że mądrze wybrał nowe miejsce pracy. W stolicy województwa świętokrzyskiego jest idealny klimat dla trenerskich nuworyszów, którzy w Ekstraklasie stawiają pierwsze kroki. O pozostałych klubach nie można już jednak powiedzieć tego samego.
Niewypały z ul. Kałuży
Na trenerach z I-ligi dwukrotnie przejechała się Cracovia, choć też okoliczności zatrudnienia tych szkoleniowców przy ul. Kałuży były zgoła odmienne.
Mirosław Hajdo do Cracovii przyszedł po prawie rocznym pobycie na bezrobociu, w maju 2014 r. Przedtem, w latach 2013-2014 opiekował się Sandecją Nowy Sącz. W sezonie 2012/2013 utrzymał biało-czarnych na zapleczu Ekstraklasy, ale już w sierpniu musiał odejść, gdy od początku nowej kampanii drużyna ze stadionu im. ojca Władysława Augustynka znów zadomowiła się w strefie spadkowej. W swoim trenerskim CV miał również epizod w Chojniczance Chojnice, a także pracę w Termalice Bruk-Bet Nieciecza, którą prowadził w jej debiutanckich rozgrywkach na I-ligowym froncie. Nie było jednak tak, że prof. Janusz Filipiak zachwycił się warsztatem Hajdy i stwierdził, że jego wizja gry łączy się z jego filozofią futbolu „Pasów”. Liczyło się to, że Hajdo był z Cracovią związany emocjonalnie, bowiem prowadził ją już w 2002 r. (wespół z Włodzimierzem Kwiatkowskim), gdy ta występowała w III lidze. Z kolei w sezonie 2005/2006 był asystentem Albina Mikulskiego już w Ekstraklasie.
Czasu na zaprowadzenie nowych porządków zbyt wiele 44-latek nie miał, bo sezon 2013/2014 chylił się ku końcowi, a „Pasom”, które po rocznej przerwie wróciły do elity, poważnie zaglądał w oczy spadek do I ligi. Prof. Filipiak stracił cierpliwość do Wojciecha Stawowego i misję ratunkową powierzył niedoświadczonemu, ale pełnego zapału i dobrych chęci Hajdzie. - Cel jest jasny, jest nim utrzymanie drużyny w T-Mobile Ekstraklasie. Z Cracovią jestem związany od dawna, nawet gdy mnie tutaj nie było, to zawsze ciepło o niej myślałem - powiedział nowy szkoleniowiec na konferencji prasowej. Wielkiego postępu krakowanie pod jego wodzą nie zrobili - w czterech meczach wywalczyli pięć punktów (wygrana z Zagłębiem Lubin i remisy z Koroną Kielce i Jagiellonią Białystok). To wystarczyło jednak, aby zachować miejsce wśród 16 najlepszych zespołów w Polsce. Mimo, że Hajdo postawiony przed nim cel zrealizował, nie otrzymał propozycji przedłużenia umowy.
A wszystko przez to, że na nowego trenera Cracovii szykowany był już Robert Podoliński. Młody, elokwentny, pełen pasji i pomysłów na poprawę gry krakowian, osiągający znakomite wyniki z biednym jak mysz kościelna Dolcanem (2010/2011 - 13. miejsce, 2011/2012 - 14. miejsce i 2012/2013 - 7. miejsce). W kraju Podoliński miał wówczas opinię jednego z najlepiej zapowiadających się szkoleniowców. Nic dziwnego zatem, że właśnie na niego zdecydował się prof. Filipiak, który wymarzył sobie, że Cracovia pod jego wodzą grać będę futbol ofensywny, pełen polotu i fantazji. - Czuję dumę, że taki klub jak Cracovia zainteresował się moimi usługami. Bardzo się cieszę, że moja praca w Dolcanie Ząbki została doceniona w „Pasach”. To dla mnie awans i zaszczyt, że poprowadzę Cracovię - nie posiadał się z radości jej nowy opiekun. Piękny sen nie trwał jednak długo.
Pod wodzą RP Cracovia w tabeli najwyżej była na…11.miejscu. Próbowała co prawda grać ładnie dla oka, ale dobra postawa nie szła w parze z wynikami. Podoliński w tym czasie popełniał sporo błędów - z uporem maniaka ustawiał zespół z trójką obrońców, chociaż ewidentnie nie miał graczy do tego systemu. Zbyt bardzo też przywiązywał się do zawodników, którzy nic do gry „Pasów” nie wnosili. Pierwszy przykład z brzegu to jeden z największych transferowych niewypałów w historii klubu, a więc Hiszpan Armiche Ortega. Szybko też ulotniła się chemia, między trenerem, a zawodnikami. Po przegranym meczu z Lechią Gdańsk 0:1 w 11. kolejce doszło do awantury, co nazajutrz ze szczegółami opisał „Przegląd Sportowy”. Podoliński miał później żal do podopiecznych, że takie rzeczy wynoszą na zewnątrz. Ci zaś zarzucali przełożonemu zbyt ciężkie treningi, których efektem był brak świeżości graczy w czasie spotkań. I tak minęła przy ul. Kałuży jesień - w atmosferze wzajemnych pretensji i oskarżeń.
Wiosną Podoliński starał się nieco zmodyfikować grę. Porzucił ustawienie z triem defensorów, ale i to nie przyniosło efektów. Do 19 kwietnia „Pasy” wiosną wygrały tylko dwa z dziewięciu rozegranych spotkań, zatem prof. Filipiak uznał, że krakowski statek z Podolińskim u steru zmierza w niewłaściwym kierunku. Okręt przejął od niego doświadczony Jacek Zieliński. - Próbowaliśmy bardzo wielu rozwiązań, zmienialiśmy bodźce treningowe, sposoby motywacji, odpraw, wpływania na zespół – czasem krzykiem, czasem pogłaskaniem. Duży wpływ na zespół miały pierwsze trzy mecze rundy wiosennej. Zagraliśmy dobre spotkanie ze Śląskiem, potem z Podbeskidziem i Lechem, ale ciągle czegoś brakowało. Gdybyśmy te mecze wygrali, moglibyśmy zostać odkryciem rundy. Zamiast tego – ciągle uciekaliśmy spod topora. Byliśmy jak zapaśnik, ale walczyliśmy tylko w parterze - bił się w pierś zaraz po zwolnieniu w rozmowie z „Przeglądem Sportowym”.
Krótkiej kadencji Podolińskiego przy ul. Kałuży nie można jednak ocenić wyłącznie negatywnie. To w końcu on jako pierwszy postawił na Bartosza Kapustkę. Nie bał się też dać szansy Mateuszowi Wdowiakowi.
Niespełniony esteta
Widowisko w końcu chciała zacząć grać Arka Gdynia, która zdecydowała się na niemający wiele wspólnego z logiką ruch i po zakończeniu sezonu 2017/2018 nie przedłużyła umowy z twórcą największych sukcesów w historii klubu, Leszkiem Ojrzyńskim (Puchar i Superpuchar Polski), w jego miejsce zatrudniając Zbigniewa Smółkę, po którego wodzą Stal Mielec grała w latach 2016-2018 przyjemny dla oka futbol. Podobnie miało być w Gdyni.
Jednego Smółce nie można odmówić - miał swój plan na Arkę i doskonale wiedział, jak ten zespół ma się prezentować. W grze jego zespołu nie było mowy o improwizacji i przypadku, wszystko było zaplanowane w najdrobniejszych szczegółach. Podstawą miała być determinacja i jak najdłuższe utrzymywanie się przy piłce. - Zawsze mam wybór, żeby być efektywnym. Brak stylu, pasji i zaangażowania może przynosić wynik tylko chwilowo. Jeśli zawodnicy będą się rozwijali, to te wyniki przyjdą i ja jestem w takim przekonaniu i z tej drogi na pewno nie zejdę. Jeżeli będą chcieli z niej zejść moi pracodawcy, to będą musieli wymienić trenera - mówił w jednym z wywiadów. Obsesja doskonałości (oczywiście jak na polskie realia) zaprowadziła go jednak na futbolowe manowce.
Czegos takiego nie pamietam.Trener Smółka zwolniony chwile przed derbami. Z jednej strony dziwne, z drugiej... moze to uspokoi kibicow i nie bedzie zagrozenia, ze mecz nie zostanie dokonczony...
— Iza Koprowiak (@IzaKoprowiak) April 2, 2019
Cóż z jego filozofii i koncepcji, skoro w zespole nie miał zbyt wielu piłkarzy stworzonych do gry kombinacyjnej. Michał Janota, Marko Vejinović, Luka Zarandia - i na tym w zasadzie kończy się lista piłkarzy, mających smykałkę do gry szybkiej i efektownej. Reszta składu to wyrobnicy, walczaki, którzy pewnego poziomu po prostu nie przeskoczą, a już na pewno nie zaczną prezentować futbolu zapierającego dech w piersiach. Smółka więc wywiadach snuł wizję Arki ofensywnej, tymczasem wyniki nijak się miały do jego wypowiedzi. Pierwsza część sezonu wyglądała jeszcze w miarę przyzwoicie - żółto-niebiescy na koniec roku legitymowali się dorobkiem sześciu zwycięstw, siedmiu remisów i siedmiu porażek. Wiosna to już jednak jedno wielkie pasmo klęsk i niepowodzeń.
Do 2 kwietnia gdynianie przegrali aż sześć spotkań i zremisowali zaledwie jedno. Z każdą kolejką trener tracił zaufanie swoich podopiecznych, zaś kibice coraz głośniej domagali się jego odejścia. W końcu władze klubu ugięły się pod presją fanów i zdecydowały o pożegnaniu ze Smółką…kilka godzin przed meczem z Lechią Gdańsk. W derbach Trójmiasta zatem Smółka prowadził Arkę, de facto jako były jej trener. Mocno do myślenia dał fakt, że gospodarze postawili się ówczesnemu liderowi Lotto Ekstraklasy, rozrywając bezapelacyjnie najlepszy mecz w 2019 r. Zwolennicy spiskowej teorii dziejów dostali zatem kolejny dowód na to, że w pewnym momencie rundy piłkarze zaczęli grać przeciwko trenerowi. - Każdy może to zinterpretować na swój sposób. Piłkarz może nie lubić trenera, ale musi szanować klub - powiedział na swojej ostatniej konferencji prasowej, po starciu z biało-zielonymi. O głównych powodach niepowodzenia przy ul. Olimpijskiej także wypowiadał się dość enigmatycznie: - Popełniłem wiele błędów na przełomie grudnia i stycznia, jeśli chodzi o moją otwartość i konsekwencję. Jednak teraz wszystko biorę na siebie.
Nieudana kopia Brzęczka
W tym samym czasie co Smółka, pierwszą pracę w Ekstraklasie na własny rachunek rozpoczynał również Dariusz Dźwigała, który do Wisły Płock przychodził w miejsce Jerzego Brzęczka. Jego jedynym doświadczeniem była praca w I lidze, gdzie były gracz m.in. Pogoni Szczecin i Polonii Warszawa prowadził Arkę Gdynia, Dolcan Ząbki i Podbeskidzie Bielsko-Biała. Jednak tylko na Mazowszu pracował dłużej niż pół roku. Z Gdyni pogoniono już po czterech miesiącach, w Bielsko-Białej wręczono wymówienie po niecałych sześciu. Z Dolcanem zajął wysokie 6. miejsce w sezonie 2014/2015, obejmując biało-niebieskich w połowie rozgrywek. Ów wynik docenił Polski Związek Piłkarzy, który wybrał Dźwigałę trenerem roku 2015 w I lidze. Kolejna kampania, ze sportowego punktu widzenia, również była bardzo udana, gdyż piłkarze z ul. Słowackiego 21 po rundzie jesiennej zajmowali także szóstą pozycję. Niestety fatalna sytuacja finansowa firmy deweloperskiej Dolcan, który był głównym sponsorem klubu sprawiła, że ząbkowianie nie przystąpili do rundy wiosennej. Od stycznia 2017 r., aż do podpisania kontraktu z „Nafciarzami” Dźwigała sprawował pieczę nad reprezentacjami U-18 i U-19.
Mimo skromnego obycia na ławce trenerskiej, wybór płockich działaczy padł na Dźwigałę, bo wielu przy ul. Łukasiewicza 34 widziało w nim szkoleniowca o podobnych cechach co Brzęczek - zwłaszcza jeśli chodzi o budowanie akcji od tyłu i stawianie na młodych Polaków. - Nie postawiono przede mną żadnego konkretnego celu, ale wiadomo, że apetyt rośnie w miarę jedzenia. Chcę, by moja drużyna grała ładnie i skutecznie - mówił przed rozpoczęciem sezonu 2018/2019 na łamach „PS”. Ekstraklasa wystartowała w połowie lipca, a Wisła nie grała ani ładnie, ani skuteczni. Dżwigała też nie okazał się wierną kopią nowego selekcjonera reprezentacji Polski.
Wróciły koszmary znad Morza Bałtyckiego i spod Klimczoka, bo Dźwigale podziękowano za pracę już w październiku. Wisła w rozgrywkach 18/19 w niczym nie przypominała zespołu, który parę miesięcy wcześniej do ostatniej kolejki bił się o grę w eliminacjach Ligi Europy. Zaledwie dwa zwycięstwa w 11 meczach to jedno. Drugi to styl gry, który nie zwiastował w przyszłości niczego dobrego. Stąd też taka, a nie inna decyzja władz płockiego klubu. - To jedna z najtrudniejszych decyzji, jaką przyszło nam podjąć. W czasie 76. miesięcy mojego prezesowania Wiśle, z zespołem pracowało tylko trzech trenerów, ale dopiero pierwszy odchodzi w trakcie sezonu. Kierując się zawsze wyłącznie dobrem klubu, uznaliśmy, że, po ponad 1/3 już sezonu zasadniczego, zarówno wyniki, jak i gra zespołu, są niezadowalające, a i perspektywa jest nie najlepsza. Jest mi strasznie przykro, bo Dariusza Dźwigałę szanuję jako człowieka i szkoleniowca, ale biorąc pełną odpowiedzialność za klub, postanowiliśmy podjąć w tym momencie takie właśnie niepopularne i drastyczne działanie - wyjaśnił prezes, Jacek Kruszewski.
Do Ekstraklasy cały w skowronkach
Ciekawy jest casus Artura Skowronka, który po ledwie 1,5 roku pracy z Ruchem Radzionków znalazł zatrudnienie w Pogoni Szczecin. Nim młody szkoleniowiec wyjechał na Pomorze Zachodnie, z powodzeniem walczył na boisku z rywalami, zaś poza nim, z biedą, która tradycyjnie panowała w ekipie „Cidrów”. W sezonie 2010/2011 poprowadził żółto-czarnych do 9. miejsca w I lidze, zaś rok później powtórzył ten wyczyn. Sportowo Ruch jak najbardziej pasował na zaplecze Ekstraklasy, ale finansowo i organizacyjnie odbiegał od reszty stawki, stąd też zaraz po zakończeniu kampanii 2011/2012 klub wycofał się z rozgrywek.
W tym samym czasie powrót po sześciu latach przerwy do Ekstraklasy świętowała Pogoń Szczecin, ale przy ul. Twardowskiego obok szampańskiej zabawy, trwały także gorączkowe negocjacje z Ryszardem Tarasiewiczem w sprawie kontynuowania współpracy w nowym sezonie. Do porozumienia nie udało się dojść i „Portowcy” na gwałt zmuszeni byli szukać nowego szkoleniowca. Ich wybór, ku zdziwieniu, by nie powiedzieć, niezadowoleniu szczecińskich kibiców padł właśnie na Skowronka. „Z tak niedoświadczonym trenerem, powrót po roku do I ligi jest murowany” - narzekali na forach internetowych fani Pogoni. Główny zainteresowany, będący wówczas najmłodszym trenerem w całej stawce, doskonale zdawał sobie sprawę z nastawienia do jego osoby.
- Wiem, że choćbym pracował przez 24 godziny na dobę, nikogo w Szczecinie nie będzie to obchodziło, jeżeli zabraknie zwycięstw. Liczą się punkty i miejsce w tabeli – przyznawał w rozmowie z „Przeglądem Sportowym”. Wyjawił również jakie są jego cele w debiutanckim sezonie w Ekstraklasie: - Krótkoterminowe – zaistnieć z zespołem i zrealizować cel nakreślony przez zarząd, czyli utrzymać się w lidze. Chciałbym, żeby o Pogoni mówili, że jest dobrze zorganizowana i w jej grze nie ma przypadku.
Co prawda przygodę z „Dumą Pomorza” Skowronek zaczął najgorzej jak mógł, bo od niespodziewanej porażki z I-ligową Olimpią Grudziądz 0:1 w I rundzie Pucharu Polski, to jednak już inauguracja sezonu w Ekstraklasie wypadła kapitalnie, gdyż granatowo-bordowi rozbili Zagłębie Lubin 4:0. Zasadniczo całą jesień Pogoń (sześć zwycięstw, trzy remisy i sześć porażek) grała futbol pomysłowy i konkretny, czyli taki, jaki chciał jej trener. Na półmetku rozgrywek zajmowała wysokie, 8. miejsce. Rok 2013 zaczęła od czterech meczów bez zwycięstwa i osuwała się coraz niżej w tabeli. Wydawało się jednak, że Skowronek ma u działaczy votum zaufania. - Zwolnienie Skowronka nie wchodzi w rachubę. Staramy się czerpać wzory postępowania z dużo lepiej zorganizowanych europejskich klubów. Tam trenerzy pracują latami – podkreślał 14 marca prezes Pogoni, Jarosław Mroczek, by pięć dni później uznać, że sytuacja w jakiej znalazł się szczeciński zespół jednak przerasta trenerskiego młokosa.
„Prezesi Pogoni mają to do siebie, że wypowiadają się mądrze, dopóki zespołowi się wiedzie. Gorzej, kiedy przychodzą potknięcia. Wtedy słowa nie wystarczają i pojawiają się decyzje takie, jak ta wczorajsza. Mówi się, że jesteś tak dobry, jak twój ostatni mecz. Zmierzmy tą samą miarą prezesów. Jesteś tak dobry jak twoja ostatnia decyzja” - skomentował decyzję klubowych władz portal gs24.pl.
Ratownik bez doświadczenia
Odra Wodzisław Śląski w najwyższej klasie rozgrywkowej występowała od 1996 r. W tym czasie z Ekstraklasy spadały tak uznane firmy jak GKS Katowice, Górnik Zabrze, Lech Poznań, ŁKS Łódź, Polonia Warszawa, Ruch Chorzów czy Śląsk Wrocław, a Odra trwała i trwała. Stali bywalcy stadionu MOSiR przy ul. Bogumińskiej 8 myśleli, że tak już będzie zawsze, ale rację miała Anna Jantar śpiewając, że nic nie może przecież wiecznie trwać. Co zesłał los, Odra straciła w 2010 r. Walczyła dzielnie, szarpiąc się i wyrywając ze strefy spadkowej. Jeszcze przed 28. kolejką zajmowała ostatnie bezpieczne, 14. miejsce. Prowadził ją już wówczas Marcin Brosz, który posadę pierwszego trenera objął w grudniu, zastępując Roberta Moskala. Działacze z Wodzisławia Śląskiego zapamiętali go z dobrej pracy w Podbeskidziu Bielsko-Biała (lata 2007-2009), z którym w sezonie 2007/2008 zajął w II lidze 6. miejsce. Gdyby nie ujemne punkty (sześć) za korupcyjne grzechy z przeszłości, bielszczanie awansowaliby wówczas do Ekstraklasy. Co innego jednak walczyć o awans do Ekstraklasy, a co innego bronić się przed degradacją z niej. Zasadniczo Odra wiosną nie grała źle, z 13 meczów w 2010 r. nie przegrała ośmiu. Do utrzymania zabrakło jednak punktów, które zespół znad rzeki Lesznicy notorycznie tracił jesienią.
Niedościgniony wzór
Powyższa wyliczanka pokazuje, że przeskok z I ligi do Ekstraklasy jest bolesny, ciężki i trudny, bo jednak najwyższa klasa rozgrywkowa i jej zaplecze to dwa różne światy. O tym jednak, że warto czasem zaryzykować i miast stawiać na przebrzmiałe rodzime nazwiska bądź różnej maści szarlatanów z zagranicy, dać szansę trenerom na dorobku, co pokazuje przykład Ireneusza Mamrota, który z lekkością wszedł w buty Michała Probierza w Jagiellonii Białystok, choć wszyscy wokół wieszczyli, że nie będą na niego pasować. Były opiekun Chrobrego Głogów rozpoczął właśnie przy ul. Słonecznej trzeci sezon, co czyni go najdłużej pracującym trenerem w Ekstraklasie. Nie zmiótł go wiatr krytyki i niezadowolenia po tym, gdy Jaga sezon 2018/2019 zakończyła dopiero na 5. miejscu i przegrała finał Pucharu Polski. Dziś białostoczanie znów są w czołówce i nic nie wskazuje na to, że mogą z niej wypaść.