Marcin Żewłakow. Zagraniczny transfer - najtrudniejsza, ale najlepsza decyzja
"Od mojego powrotu do kraju minęło już kilka miesięcy" - pisze napastnik GKS Bełchatów, Marcin Żewłakow na łamach naszego portalu. "Z racji zimy - i co za tym idzie - długich wieczorów kilka razy dopadła mnie refleksja: czym był dla mnie wyjazd za granicę? Czy zdecydowałem się na to w dobrym dla siebie momencie i co pozwoliło mi tam przetrwać 12 lat?" Zapraszamy do lektury!
***
Panuje dość powszechne przekonanie, że zagraniczny transfer jest zwieńczeniem krajowych sukcesów, bądź efektem nagłego boomu w karierze, który niestety tylko niewielu jest dany przeżyć. Moje podwaliny wyjazdu są całkowicie odmienne. Czy zatem teza o ligowym statusie i dojrzałym wieku nie jest do podważenia?...
Wyjeżdżałem mając 22 lata, 4 gole w 50 występach w polskiej lidze i jedynie "lokalną opinię" chłopaka, z którego piłkarsko może coś jeszcze będzie (zakwestionowaną przez ówczesnego prezesa Polonii Warszawa, Józefa Romanowskiego, ale o tym później). Jednym słowem - ligowy anonim, chcący spełnić swoje dziecięce marzenie zaistnienia w zagranicznej lidze.
Pamiętam, że potrzebowałem kilku dni na podjęcie decyzji. Wahałem się. Jako piłkarz nie miałem żadnego doświadczenia, cale życie mieszkałem w Warszawie i na dodatek z rodzicami. Obawiałem się, że nie podołam, że przylgnie do mnie łatka piłkarza, który w Polsce niczego nie osiągnął i którego "wypluła" również średnia liga belgijska. Zaszufladkowałoby mnie to wtedy zasadniczo, dlatego wydawało mi się, że ryzykuję wiele. Mimo wszystko zdecydowałem się. Powiedziałem sobie: teraz, albo nigdy!
Chciałem zobaczyć, jak to jest założyć trykot zagranicznej drużyny i rywalizować z obcokrajowcami. Jako dzieciak zawsze marzyłem, by zagrać w zagranicznym klubie i strzelać dla niego gole. Decydując się na ten krok zastanawiałem się, czy sama magia dziecięcego marzenia wystarczy, by je przekuć w rzeczywistość, czy życie w innym kraju, nowe jego aspekty nie przerosną mnie i nie zabiją pasji, jaką niewątpliwie była dla mnie piłka. Teraz wiem, że była to najlepsza decyzja jaką mogłem podjąć. Przekonuję się, że to, co zobaczyłem, przeżyłem i poznałem dało mi siłę, z której korzystam do dziś.
***
Pierwszy rok zahartował mój charakter. Otworzył na "inność", po części zmieniając moją mentalność. Element niezbędny do postępu i pokonania własnych ograniczeń. Zaakceptowanie tej "inności", która na wstępie najczęściej odpycha i zniechęca, jest podstawą rozwoju. Dla mnie osobiście stanowi wyznacznik tego, czy gotowi jesteśmy do zagranicznego wojażu. Jeśli czujesz, że to masz i wiesz, że w trudnych chwilach charakter cię nie zawiedzie - jesteś gotowy. Wcale nie wiek odgrywa tu najważniejszą rolę, naprawdę.
Bez wątpienia istotne jest, by upatrzony klub czy liga mieściła się w zakresie naszych piłkarskich możliwości. Zbyt wysokie progi na starcie zabijają entuzjazm i chęć do pracy, zwłaszcza w nowym dla nas miejscu.
U mnie padło na belgijski Beveren - typowego średniaka Jupiler Pro League, ale klub, w którym mogłem liczyć na regularne występy. Było to jedynie 10-miesięczne wypożyczenie bez finansowego eldorado. Ot, szansa na pokazanie się i zrobienia dobrego wrażenia na ewentualnym przyszłym pracodawcy. Układ niby korzystny, ale analizując fakt, iż Beveren walczył od początku o utrzymanie, bardzo okrutny. Utrzymasz klub w lidze, strzelając kilka goli - jesteś gość. Spadniesz z ligi - nikt na ciebie nie spojrzy i wrócisz do kraju jako "wykolejeniec".
Zaryzykowałem. Mój sezon miał wzloty i upadki. Po doskonałym starcie - 4 mecze i 4 gole - przyszło mi czekać pięć miesięcy na kolejne trafienie. Z nieba do piekła, prawdziwa "cegła" na psychice, ale tak to bywa z napastnikami. Pamiętam, że kiedy wracałem do domu po kolejnym spotkaniu bez zdobytej bramki, nie moglem spać. Ciągle myślałem, co mogę zmienić w treningu, czego mi brakuje, gdzie niepotrzebnie tracę siły. Jednym słowem - pełne autoskanowanie.
Najgorsze, że w obcym kraju nie ma jak uciec od tych myśli. Często skupieni tylko na piłce, otoczeni kolegami z klubu, a na początku to jedyne nasze towarzystwo, skazani jesteśmy na nie bez przerwy.
Wiedziałem, że zostaje mi coraz mniej czasu na przekonanie prezesów, a za nic nie chciałem do Polski wrócić na tarczy. W takich sytuacjach wymagasz od siebie absolutnych stu procent. Miną, słowem, nawet zachowaniem możesz oszukać wielu, ale nie siebie. Właśnie te chwile z opisywanej przygody uważam za najcenniejsze - momenty pracy nad samym sobą.
***
Dziś wiem, że choć tylko pomogłem drużynie w utrzymaniu, strzelając jedynie osiem goli, był to mój najważniejszy rok w karierze. W Beveren poznałem swój organizm. Ciężki trening uwypuklił moje słabsze strony i pokazał, gdzie drzemią rezerwy. Nauczył mnie jak zarządzać i słuchać własnego organizmu. W Polsce nie umiałem tego robić, bo trening mnie do tego nie zmuszał.
Co więcej udowodniłem sobie, że nikt nie będzie mi wmawiał, tak jak wspomniany prezes Romanowski, że nie nadaję się do wielkiej piłki i że osiągnąłem już swoje piłkarskie apogeum. Bez wątpienia tamten przytyk podziałał na mnie bardzo dopingująco. Przy każdej zdobytej wtedy bramce widziałem w myślach pana Romanowskiego. Po dziś dzień mam w pamięci to popołudnie, kiedy zostałem przyjęty w jego gabinecie i w towarzystwie całej świty sprowadzony do rangi niepotrzebnego grata. Z drugiej strony, nie wiem czy w karierze piłkarza taki moment też nie jest potrzebny. Kiedy ktoś cię sponiewiera, wstrząśnie aż do bólu, pałasz żądzą odwetu. Boisko jest wymarzoną do tego areną.
***
Uważam, że dla nas – piłkarzy Ekstraklasy, przeskok w treningowy reżim zachodnioeuropejski jest znaczący. Belgia, Holandia, Austria czy Szwajcaria są odpowiednimi miejscami na pierwszy etap międzynarodowej kariery. To ligi, w których poziom sportowy nie zabija, a przedsmak piłkarskiej Europy jest już wyraźnie wyczuwalny. Można tam dość łagodnie oswoić się z nową rzeczywistością, licząc, że w razie dobrego sezonu nie umknie to uwadze klubów z lig z najwyższej półki.
Osobiście nie podzielam opinii, że należy poczekać do odpowiedniego wieku z decyzją o wyjeździe. Według mnie, im wcześniej na to się decydujemy, tym łatwiej nam zmienić i wyplewić złe nawyki. Pobyt za granicą, zwłaszcza na początku, to przede wszystkim walka z samym sobą. Dotyczy ona także życia codziennego. Poznanie, nawet powierzchowne, języka, obyczajowości, integracja z klubem czy lokalną społecznością wymagają niezłego hartu ducha i zacięcia. Nie zawsze ma się na to ochotę, ale znacznie przyspiesza to zaakceptowanie przez nowe otoczenie. Warto o tym pamiętać, kiedy zależy nam na szybkim "wejściu w grupę".
Piszę o swoich zagranicznych przeżyciach i przemyśleniach dość obszernie, choć w porównaniu z Jerzym Dudkiem, Tomaszem Wałdochem, czy Jackiem Bąkiem wielkiej kariery na Zachodzie nie zrobiłem, ale być może komuś tych kilka słów pomoże, coś podpowie, rozwieje pewne wątpliwości. Komuś, kto w zbliżającym się okienku transferowym myśli nad wyjazdem, głowiąc się, czy da radę, czy jest wystarczająco dobry.
Myślę, że mój przykład pokazuje, że przygoda z zagranicą nie jest tylko luksusem dla piłkarskich tuzów, ale czasem lekiem dla ambitnych na chwilową zawodową niepogodę.
Polecamy także: Marcin Żewłakow. Rzecz o cypryjskim futbolu