Thursday, 7 July 2016, 7:10:14 pm


Autor zdjęcia: Dominik Wójcik

Nie samą piłką człowiek żyje: „W Czarnobylu trudno odróżnić mity od prawdy”

Autor: rozmawiał Krystian Juźwiak
2019-07-14 13:00:16

Oglądaliście głośny serial „Czarnobyl”? Dominik Wójcik nie tylko oglądał, ale i był w strefie wykluczenia. Do zony jeździ regularnie. Łącznie spędził tam około 384 godzin. Teraz wyrusza w Polskę z cyklem wykładów porównujących serial z rzeczywistością. Planuje też prawdziwą, stalkerską eksplorację Czarnobyla.

W nowym cyklu na www.2x45.info prezentujemy rozmowy  niekoniecznie piłkarskie – bo przecież nie samą piłką człowiek żyje. Na pierwszy ogień Dominik Wójcik opowiedział o swoich podróżach do strefy wykluczenia. O promieniowaniu. O babuszce Oldze, którą okradli drwale. O diabelskim młynie. O Polakach, którzy próbowali wywieźć radioaktywne ubrania. O tajemniczych piwnicach prypeckiego szpitala. O złomiarzach i o uciekaniu przed policją. Jest nawet o Legii Warszawa. Zapraszamy.

Krystian Juźwiak (www.2x45.info): - Szesnaście tysięcy mikrosiwertów to dużo?

Dominik Wójcik: - Nie ukrywam tego, że nie jestem ekspertem od promieniowania, ale biorąc pod uwagę, że tu gdzie się teraz znajdujemy, promieniowanie wynosi jakieś 0,2 mikrosiwerta, to te szesnaście tysięcy, o których mówisz mówi to dawka, delikatnie mówiąc, niebezpieczna.

- Słyszałem historię o Ukraińcach, którzy zabili w zonie łosia i zrobili z niego gulasz. Zjedli, ale jednego z nich coś tknęło i podszedł do garnka z dozymetrem. Dozymetr wskazał właśnie szesnaście tysięcy mikrosiwertów.

- Czytałem o tym dosłownie wczoraj, ale to nie był pierwszy raz, gdy natrafiłem na tę historię. Myślę, że to czarnobylska legenda, a w każdej legendzie jest ziarnko prawdy. O tym miejscu krążą takie historie, że momentami trudno odróżnić mity o prawdy. Jeżeli od tego zależałoby moje życie, to powiedziałbym, że cała ta historyjka to bujda na resorach.

- Czy w trakcie eksploracji jakiś mit się potwierdził?

- Dużo się obaliło. Bardzo dużo. Większość z mitów jest niesamowicie przerysowana. Że Czarnobyl to miejsce, do którego się wjeżdża i już nigdy się nie wyjeżdża. Że promieniowanie zabija na każdym kroku. Że po zonie chodzą zmutowane zwierzęta. To wszystko brednie. Po części to efekt kultury popularnej, a po części sama skala katastrofy która odbiła się głośnym echem na całym świecie. Często mówi się, że po katastrofie elektrownia została zamknięta, a ona produkowała prąd do 2000 roku. Raczej mity się negowały, niż potwierdzały.

- To obalmy jeszcze jeden mit: Czarnobyl jest dzisiaj zamieszkany.

- Mieszkają tam pracownicy strefy oraz część pracowników elektrowni. Większość z nich jest zakwaterowana w Sławutyczu, mieście zbudowanym dla ludności ewakuowanej z Prypeci. W Czarnobylu są trzy hotele dla turystów i co najmniej dwa sklepy. Działa też jednostka strażacka. To wszystko daje jakieś 2500 mieszkańców, którzy pracują w strefie rotacyjnie. Zmieniają się mniej więcej co 2-3 tygodnie.

- W którymś sklepie kupie pamiątki?

- Nie tylko w sklepie, ale i w każdym hotelu. Pocztówki, magnesy cuda niewidy. Niestety to już komercja. Są jednak agenci, którym magnes nie wystarczał. Parę lat temu, zdaje się w 2016 roku, kilku Polaków postanowiło zabrać radioaktywny skrawek jednego z ubrań, które znajdują się w podziemiach szpitala. Te są bardzo radioaktywne. Przypominam, że to kombinezony pierwszych strażaków, którzy gasili ogień. Oni potrafili brać radioaktywny granit pochodzący z rdzenia reaktora w ręce, nie zdając sobie sprawy zagrożenia. Nie mam pojęcia, jak tym Polakom się udało wywieźć ten skrawek ze strefy. W punktach kontrolnych są badania dozymetryczne. Mimo że tam udało im się wywinąć, to złapali ich na granicy. Akcja obiła się o MSZ, a sprawcy zamieszania mocno odczuli całą sprawę na portfelach.

- Ile razy byłeś już w strefie?

- Odbyłem pięć wypraw. Szesnaście dni w strefie wykluczenia.

- Wracając do początku naszej rozmowy, to w takim razie na jak silne promieniowanie był wystawiony twój organizm?

- Nie miałem przy sobie dawkomierza. Jeśli chodzi o promieniowanie, to wizytę w Strefie można porównać do dalekiego lotu samolotem – otrzymuje się mniej więcej taką samą dawkę. Są oczywiście miejsca, gdzie promieniowanie jest podwyższone, chociaż po nasunięciu nowego sarkofagu pod samą elektrownią nieco się zmniejszyło.. W samym Czarnobylu i Prypeci promieniowanie jest niemal w normie. Występują jednak plamy, które my nazywamy hotspotami, W takich miejscach jest ono podwyższone. Najczęściej jest w tym miejscu jakaś radioaktywna mikrocząsteczka. Kiedyś taki hotspot był pod jedną z gondoli diabelskiego młyna. Kiedy przyłożyło się dozymetr, to pokazywał około 150 mikrosiwertów. Natomiast, kiedy dozymetr się odsuwało na kilka centymetrów, to odczyt wracał do normy. Nie sądzę, żeby mój organizm był narażony na duże dawki promieniowania. No może oprócz sytuacji, w których robiliśmy pewne ekstremalne rzeczy.

- Jedną z nich było zejście do piwnic szpitala nr 126.

- Tak jak mówiłem do dziś leżą tam stroje strażaków, którzy gasili pożar elektrowni. Faktycznie tam promieniowanie jest wyższe.

- Prypeć musiała być wielkim miastem, skoro tych szpitali było co najmniej 126.

- Właśnie nie. Powszechnie się uważa, że było nie wiadomo jak ogromne, a przejście z jednego końca na drugi zajmuję plus-minus 30 minut.

- To skąd ten numer?

- Prypeć, mimo że była całkiem ładnym, jak na sowieckie, warunki miastem była też koszmarem listonoszy. Teoretyzuje teraz, ale to wygląda mniej więcej tak: przy ulicy są budynki numer 1,2,3,4 i nagle jest numer sześć. Piątka została schowana, gdzieś między budynkami i jeszcze podzielono ją na części: 5a i 5b. Dlaczego szpital nosi numer 126? Nie mam pojęcia. Może to był sto dwudziesty szósty szpital w regionie kijowszyczyzny. Nigdy się nad tym nie zastanawiałem.

- Co się działo w podziemiach szpitala?

- Zawsze jeżdżąc do zony, stawiam sobie pewne cele. No może oprócz tej pierwszej wyprawy, gdy byłem 19-latkiem. Jednym z nich były te piwnice. Praktycznie od zawsze. Udało się wejść dwa razy. Za pierwszym zejściem emocje były bardzo duże. Zdawałem sobie sprawę, że idę do miejsca poniekąd historycznego. Kusiło to, że mało kto się tam zapuszcza. Do Czarnobyla przyjeżdża co raz więcej ludzi, ale to są turyści. Popatrzą, porobią zdjęcia i tyle. Ich przewodnicy nie zgodzą się, żeby weszli do jakiegoś budynku, a tym bardziej do szpitala. Ubrania strażaków leżą tam po dziś dzień. Promieniowanie faktycznie jest podwyższone, ale szczerze mówiąc to ja się promieniowania nie boje. Jestem jak te babuszki w wioskach Nie widzę, to nie może mnie zabić (śmiech).

- Ponoć w szpitalnych piwnicach sprzęt elektryczny przestał działać.

- Była taka sytuacja, ale w żaden sposób nie łączyłbym jej z promieniowaniem. Akurat na tej wyprawie aparat zwiódł w dwóch najgorszych momentach, w których mógł. Kolega przyłożył dozymetr do ubrań strażaków, zrobiłem kilka zdjęć, potem chciałem pstryknąć jeszcze jedno… i nic.. Próbowałem go włączyć i wyłączyć, ale nadal nic się nie działo. Wyciągałem baterię, wkładałem baterię. I nic. Wyciągałem kartę, wkładałem kartę. Dopiero wtedy coś ruszyło, ale aparat wyświetlił komunikat o błędzie karty. Byłem załamany. Musiałem pogodzić się z tym, że straciłem wszystkie zdjęcia, ale wyszliśmy na powierzchnię i wszystko działało. Nie było tylko tych kilku zdjęć z piwnic.

- Brzmi jak scena z horroru.

- Zadaje sobie sprawę, jak to brzmi, ale staram się to bagatelizować, żeby potem ludzie nie mówili „Wójcik opowiada jakieś głupoty”. To nie mogło się stać przez promieniowanie. Było tam kilku moich znajomych i nikt nie miał problemów. Tylko ja miałem szczęście do takiej ciekawej sytuacji.

- Nim zejdziemy do podziemi czarnobylskiego szpitala, trzeba jakoś się dostać do zony. Jak to zrobić, żeby mieć taki luz w zwiedzaniu jak ty?

- Powiem wprost: trzeba mieć dobrego organizatora. Ja jeżdżę z Krystianem Machnikiem z napromieniowani.pl, który strefie był – będzie mnie ścigał, jak się pomylę – ponad 70 razy. Po pierwszej wyprawie się zaprzyjaźniliśmy. Byliśmy razem czterokrotnie w strefie. Co by tu mówić, Krystian jest znany w zonie. Ma przewodników, których zna i którzy mu ufają. Jak się zachowujemy rozsądnie, to przewodnicy też są fair i pozwalają spokojnie eksplorować strefę. Raz tylko mieliśmy służbistę, ale on był „z zewnątrz”.

- Słyszałem, że oficjalnie obowiązuje zakaz wchodzenia do budynków. Gdy służby nas złapią mogą być kłopoty. Tobie zdarzyły się jakieś nieprzyjemności z tamtejszą policją?

- Raz zdarzyło mi się przed nią nawet uciekać. W listopadzie 2017 chciałem zdobyć wszystkie szesnastokondygnacyjne wieżowce w Prypeci. Jest siedem takich budynków. Brzmi błaho. Co to jest wejść i zejść? Jednak jak się weźmie pod uwagę, że one są porozrzucane po mieście, a to wejść i zejść pomnożymy przez siedem, to trochę kilometrów wychodzi. Mnie udało się zdobyć je wszystkie na jednej wyprawie. Cała grupa była na ul. Sportowej przy Basenie Lazurowym, a ja poszedłem na ulicę Lesi Ukrainki, gdzie był ostatni wieżowiec. Cykam sobie zdjęcia i patrzę, jedzie policja. Schowałem się. Myślałem, że mnie nie widzą. Ale słyszę trzaskające drzwi samochodu. Zatrzymali się i weszli do wieżowca.. Zbiegłem trzy piętra i schowałem się w przypadkowym mieszkaniu, licząc że nie będą sprawdzać całego budynku. Oni poszli wyżej, a ja biegiem na dół. Bocznymi uliczkami dobiegłem do grupy. Potem spotkałem tych policjantów. Spojrzeli na mnie znacząco, ale byłem wtedy z grupą i przewodnikiem. Raczej nie mogli mnie rozpoznać.

- Co by się stało, gdyby wtedy złapała cię policja?

- Prawdopodobnie zostałbym wydalony ze strefy. Dostałbym mandat. Mógłby też zostać wydalony z Ukrainy bez możliwości wjazdu. Chociaż to ostatnie to już skrajana kara. Raczej dla tych, który wchodzą tam nielegalnie, a ja byłem w stu procentach legalnie. Nieoficjalnie podejrzewam, że wszystko dałoby się załatwić pod stołem.
Innym razem spotkaliśmy policjantów, z którymi – nie będę wchodził w szczegóły – się zaprzyjaźniliśmy. Do 19 trzeba opuścić strefę, ale dzięki nim mogliśmy wyjechać później. Zadzwonili na posterunek i powiedzieli, że to auto, o takich numerach i z pięcioma osobami ma zostać przepuszczone, bo teraz są w gościach. Jak widać, nie każde spotkanie z policją musi skończyć się źle.

- Jak wyglądała Prypeć?

- Typowe bloki z wielkiej płyty. Czuć post apokaliptyczny klimat. Nie ma takiego drugiego miejsca na świecie. Ludzie się spierają czy lepiej iść do strefy latem, czy zimą. Jeden i drugi okres ma swoje plusy i minusy. Te drzewa, które wdzierają się do budynków, już teraz utrudniają poruszanie. To potęguje postapokaliptyczny klimat. Czarnobyl to miejsce, w którym słowa miejska dżungla nabierają nowego znaczenia. Prypeć była mądrze zaprojektowana. To typowo sowieckie miasto, ale jednak wciąż bardzo ciekawe. Mówi się o tym miejscu miasto-duchów i szczerze powiedziawszy, bardzo podoba mi się, to określenie. Siadając na dachu jednego z wieżowców nie słychać nic oprócz ciszy. Cisza przygniata.

- Czy w mieszkaniach widać tymczasowość? Ci ludzie mieli zaraz wrócić do Prypeci.

- Początkowo myślano, że to będzie trzydniowa ewakuacja. Mieszkania są niemal kompletnie puste. Wszystko, co nie zostało zabrane przez mieszańców, zostało porąbane i zakopane. Nie, to miasto nie wygląda, jakby ktoś miał do niego wrócić. Zwróćmy uwagę na to, że Prypeć żyła dzięki elektrowni. Ona dalej funkcjonuje jako rozdzielania. Prądu już nigdy nie będzie produkowała. Drugim zakładem pracy były zakłady Jupiter, które są pogrążone w totalnej ruinie. Poza tym, wokoło są bagna, pola i lasy. Gdyby ludzie mieli tam wrócić, to pewnie tylko piliby wódkę i w końcu zwariowali. Powrót do Prypeci jest bezsensowny. Mam kolegę, który przeżył ewakuację Prypeci. Kiedyś go zapytałem, czy miałby ochotę tam wrócić, chociażby na taką jednodniową wycieczkę. Odpowiedział:

- Nie chce oglądać trupa. Widziałem to miasto za życia i takie chce zapamiętać.

W chwili ewakuacji miał 9 lat.

- Część pojazdów w Prypeci stoi na dachach budynków.

- Pojazdy trzeba było zmagazynować mniej więcej w jednym miejscu, żeby łatwiej było je pilnować przed szabrownikami. Padło między innymi na parking milicji Gdy zabrakło miejsca na ziemi, zaczęto dźwigami stawiać je na dachach. Nie wiem ile w tym prawdy, choć brzmi to sensownie. Zawsze mnie ciekawi, czy ktoś się zastanawiał nad tym, ile dachy wytrzymają. Ale jak widać, sowieckie budownictwo do dziś zadaje egzamin.

- Muszę zapytać o czarnobylski stadion.

- Gdyby nie trybuny, to nikt by się nie zorientował, że to był stadion. Właściwe nie trybuny a trybuna, która mogła pomieścić 5 tysięcy osób. Jest jedna wieża z oświetleniem, która ledwo stoi. Inne chyba zostały przewrócone. Jest też murawa, na której Neymar może ćwiczyć drybling, tak jest zarośnięta. To, że to była murawa można rozpoznać dzięki betonowej wylewce bieżni. Swoje mecze rozgrywała na nim drużyna Budowlani Prypeć. 1 maja 1986 roku mieli zainaugurować otwarcie nowego stadionu meczem z Mechanikami Borodianka w Pucharze Kijowszczyzny. 27 kwietnia 1986 roku czas w Prypeci się zatrzymał, a 1 maja było to już miasto opuszczone. A i w katakumbach stadionu Prypeci jest polski akcent. Jakiś „kibic” namalował znaczek Legii Warszawa.

- Symbolem Prypeci stał się diabelski młyn.

- Oficjalnie nie został oddany do użytku, miało to mieć miejsce 1 maja na święto pracy, ale jak wiemy, to nigdy się nie stało. Jednak wcześniej karuzelę testowano i parę osób miało okazję się nią przejechać. Diabelski młyn to intensywnie żółty odcień szarości tego miasta. Martwe serce Prypeci. Miejsce, które miało dawać radość, przygniata smutkiem.

Z wesołym miasteczkiem, wiąże się jedna zabawna historia. Jeden samochodzik z autodromu znajduje się teraz około 800 metrów dalej. Zaraz przy niedokończonym oddziale chirurgicznym. Turyści z USA potrafili sobie wytłumaczyć w ciekawy sposób. Nie docierało do nich, że to sprawka złomiarzy lub po prostu idiotów, którzy chcieli przenieść samochodzik. Amerykanie stwierdzili, że to wybuch reaktora odrzucił go na taką odległość.

- Ktoś z takich podróżników jak ty próbował uruchomić diabelskim młyn?

- Była grupa Polaków, która spróbowała i wybuchła spora afera. Filmik trafił do sieci. Samo koło nie zostało uruchomione, tylko rozkołysane, a film zmontowano tak, że wygląda, jakby się kręciło. Udało się za to uruchomić kilka innych rzeczy. Byłem świadkiem włączenia neonu na szpitalu. Właściwie jednej litery. Świeciła na czerwono.
Jest dwóch gości, Adam Bojanowski i Krystian Michnik, którzy rozświetlają strefę jak Las Vegas. Udało im się włączyć światła w salach szpitalnych, w niektórych budynkach, w sklepach, a nawet latarnie uliczne. To niesamowite wrażanie. Miasto pogrążone w ciemnościach od lat ożywa. Trudno sobie to wyobrazić.

- Jeden z neonów przerobiono i teraz jest napisane „Chuj będzie, a nie atom”

- Przerobiono, ale w programie graficznym. To budynek przy Placu Centralnym, schowany pomiędzy dwoma szesnastokondygnacyjnymi wieżowcami. Tak naprawdę piszę tam „Niech atom będzie robotnikiem, a nie żołnierzem”. W związku z katastrofą brzmi to dość ironiczne.

- Oglądałeś serial wyprodukowany przez HBO?

- Tak.

- I nie denerwuje cię jego sukces?

- Przemysł filmowy rządzi się swoimi prawami, ale uważam, że sam proces, to jak doszło do katastrofy, zostało wiernie przedstawione. Do tego zrobiono to w taki sposób, że laik jest w stanie wszystko zrozumieć. Warto zwrócić uwagę na postać Uljany Chomjuk. To postać fikcyjna, ale jej obecność jest bardzo ważna. Odzwierciedla ona rzeszę naukowców, którzy pracowali z Legasowem. Wszystkie postacie zostały dobrze zagrane. W napisach końcowych pojawiła się informacja, że – jak dobrze pamiętam – 90 tysięcy ludzi umrze na raka. To jest mocno przesadzone. Tak samo, jak wszystkie mutacje. Nie można stwierdzić, że po Czarnobylu wzrosły zachorowania na raka, bo po prostu wcześniej nikt tego dokładnie nie badał. Jedyne co można zarzucić serialowi to zbytnia popularyzacja zony. Ludzie będą jechać dokładnie po to, po co ja pojechałem za pierwszym razem. Żeby się pochwalić, gdzie byli. No ale… to ich święte prawo.

- W 2018 roku Czarnobyl odwiedziło 50 tysięcy turystów.

- Chyba nawet ponad 60 tysięcy. Właśnie tego się obawiam. Od maja do września może tam być tłok. To już nie będzie opuszczone miasto. Mam nadzieję, że chociaż w tych chłodniejszych miesiącach napływ turystów będzie mniejszy. Przez te komercyjne wycieczki musimy odkładać te bardziej skomplikowane akcje na bardzo wczesne albo bardzo późne godziny.

- Piwnice szpitala, wspinaczki na wieżowce – jakie jeszcze „przypałowe” rzeczy robiłeś w strefie.

Nie powinienem się tym chwalić… Każdy postrzega to swoją miarą. Na pewno zejście do piwnic, jak i wejście na wieżowce nalezą do bardziej wymagających atrakcji. Co jeszcze? Zakłady Jupiter. W tamtejszych podziemiach jest wody po kolana. Trzeba mieć wodery, żeby wejść do środka. Moim spełnionym marzeniem — w sumie dwukrotnym — jest wejście na radar Duga. Za drugim razem weszliśmy konkretnie na szczyt wspornika. To taka wieża obok o tej samej wysokości co Duga. Była straszna mgła. Widzenie ograniczone. Wspornik trząsł się bardziej niż radar, ale weszliśmy z kolegą i przebraliśmy się w garnitury.

- Dlaczego?

- Ot tak. Mieliśmy taki pomysł. Założyliśmy garnitury i zrobiliśmy sobie sesje zdjęciową na szczycie. Z nietypowych akcji to jeszcze przeszliśmy całe miasto z zachodu na wchód, żeby zanieść parę rzeczy stalkerowi. Było to o tyle niebezpieczne, że za poruszanie się bez przewodnika i wchodzenie do budynków mogliśmy mieć duże kłopoty.

- Kim dokładnie są stalkerzy, bo kojarzą się przede wszystkim z serią gier komputerowych?

- To całkiem słuszne skojarzenie. Mają mniej więcej te same cele co my eksploratorzy. Chodzą po strefie, by fotografować, rozglądać się. Czasem robią coś pożytecznego, np. wycinają drzewo, które wrasta w budynek, udrożniają przejście. Natomiast oni, w przeciwieństwie do nas, wchodzą na teren strefy nielegalnie z pominięciem punktów kontrolnych. Do tego nocują w okolicznych wioskach lub samej Prypeci w mieszkaniach, które dla siebie przystosowują.

- Z jakimiś się zaprzyjaźniłeś?

- Zaprzyjaźnił to może nie, ale paru miałem okazje poznać. Są bardzo w porządku. W żaden sposób nie są zadufani w sobie. Część z nich prowadzi nielegalne wycieczki po strefie. Za stosunkowo mały pieniądz dla nas, a duży dla nich można się wybrać na taką eksplorację. Trzeba tylko zaakceptować konsekwencje nielegalnego wejścia.

- Policja daje na to ciche przyzwolenie?

- Wręcz przeciwnie. Niektórym uda się wywinąć łapówką, ale czasem zatrzymania stalkerów są nagłaśniane. Do sieci trafiają zdjęcia ośmiu stojących w rzędzie jak na skazanie. Zależnie od narodowości są różne problemy. Obcokrajowy mogą być deportowani z zakazem wjazdu, a Ukraińcy dostają dotkliwy manat. Często kończy się konfiskatą sprzętu. Jak ktoś ma tam wszystkie zdjęcia z wyprawy. To jest to bardziej dotkliwe niż mandat.

- A jak wygląda sytuacja ze złomiarzami?

- Są uciążliwi. Dla nas to miasto – nie chcę mówić świętość, bo to fanatyczne – jest ważne. Chciałbym, żeby trwało jak najdłużej, ale złomiarze nie próżnują. Widać to bardzo dobrze w niedokończonym bloku nr 5 elektrowni, przy zakładach Jupiter. Za przyzwoleniem strefy oni wycinają części elementów, wywożą je i sprzedają.

- Czy zatem dochodzi do spięć na linii stalkerzy – złomiarze?

- Chyba po prostu muszą się akceptować. Stalkerzy wiedzą, gdzie działają złomiarze i raczej starają się nie wchodzić im w drogę. Każdy z nich zdaje sobie sprawę, że jeśli policja złapie stalkera i złomiarza, to większe kłopoty będzie miał ten pierwszy. Złomiarze są nie do ruszenia.

- Wspominałeś o okolicznych wioskach, w których ukrywają się stalkerzy.

- Strefa zamknięta to nie tylko Czarnobyl i Prypeć. Cały obszar jest mniej więcej wielkości Moskwy. Będąc w strefie trzeba odwiedzić okoliczne wioski. Bez tego nie poczuje się tej wyprawy należycie. Trzeba poznać mieszkańców - samosiołów. Wrócili do strefy po katastrofie, bo tu była ich ziemia. Ich pogoda ducha, uśmiech potrafi zmienić nastawienie. Jeżeli miałbym zdecydować – co najbardziej urzekło mnie w Strefie, to nie byłaby to Prypeć, Duga, elektrownia, a spotkania z samosiołami właśnie.

- Czytałem, że samosioły to największa tragedia po katastrofie.

- To zależy od punktu widzenia. Ci luzie zostali ewakuowani jak wszyscy, ale wrócili tu z własnej woli. Miałem przyjemność poznać babuszkę Olgę ze wsi Łubianka. Ona zawsze mówiła:

- Tu się urodziłam i tu chcę umrzeć.

Większość samosiołów ma takie samo zdanie. Część z nich wróciła do strefy, bo nie mogli sobie poradzić w innej rzeczywistości. To była ich ziemia z dziada pradziada, a nagle przyjeżdża wojsko i ich wywozi. To był szok. Ja tych ludzi niesamowicie szanuję. Życie z tego, co samemu się wyhoduje, jest bardzo trudne. Jestem skłonny powiedzieć, że 9 na 10 osób z naszego otoczenia by sobie nie poradziło. A oni nie dość, że sobie radzą, to jeszcze tryskają optymizmem. Spotkanie z babuszką Olgą bardzo mnie zmieniło. Zawsze była pełna energii, radości i optymizmu, którym potrafiła zarazić, mimo skrajnie trudnych warunków, w których przyszło jej żyć. Mimo to cieszyła się każdą chwilą. Chociaż był taki moment, że się załamała. Została okradziona i chciała wyjechać. Byliśmy w czwórkę pierwszymi osobami, które ją odwiedziły po tym incydencie. Spędziliśmy tam siedem godzin naprawiając, co się da i rąbiąc drewno. Zostawiliśmy też mnóstwo niezbędnych rzeczy jak zapałki czy latarka. A przede wszystkim słuchaliśmy, rozmawialiśmy i po prostu byliśmy przy niej.

Czasem lubię sobie pomyśleć, tak egoistycznie zapewne, że dzięki tym czterem facetom, którzy pojawili się w odpowiednim miejscu i w odpowiednim czasie, babuszka uwierzyła, że i dla niej jest jeszcze trochę dobra na świecie, mimo tego zła, które ją spotkało. I może dzięki nam zdecydowała się zostać na swojej ziemi jeszcze te kilkanaście miesięcy.

- Kto ją okradł?

- Oficjalnie nikt tego nie sprawdził, ale z tego, co ustaliśmy byli to najemni drwale pracujący przy wycince drzew.

- Planujesz kolejne wyprawy do strefy?

- Mówimy o legalnej czy nielegalnej?

- A planujesz nielegalną?

- Jedyna, jaką teraz sobie wyobrażam, jest taka stalkerska. Trudno powiedzieć kiedy, bo to bardzo rozwleka się w czasie, ale ja się przyzwyczaiłem, że swoje marzenia spełniam. A jeśli chodzi o „normalne” wyprawy, to jest poniekąd jak z planowaniem wakacji. Trzeba wziąć urlop, zabukować termin i wsiąść do busika w Warszawie, a ten busik już wiezie nas na Ukrainę. Co do zwiedzania: wszystko dogaduje się na miejscu z przewodnikiem.

***

Zimą rodzina zabrała babuszkę Olgę do Kijowa ze względu na pogarszający się stan zdrowia.

- W marcu 2017 roku dostaliśmy od niej adres kijowskiej rodziny. Poprosiła, byśmy ją odwiedzili. Zrobimy to.


KOMENTARZE

Stwórz konto



Zaloguj się na swoje konto




Nie masz konta? Zarejestruj się