Autor zdjęcia: Własne
Zapachniało dużą piłką!
Takie mecze jak wczorajsza rywalizacja Legii z Rangersami są bardzo potrzebne polskiej piłce klubowej. Niezależnie od poziomu piłkarskiego, było to po prostu święto, wydarzenie z trochę jakby innego świata.
Tak, mnie też jest naprawdę przykro, iż znajdujemy się w takim a nie innym miejscu na piłkarskiej mapie Europy i to nie mecz gdzieś w połowie kwietnia z Juventusem czy chociażby Lyonem wzbudził aż tak wielkie zainteresowanie. To znaczy przykro jest ze względu na to, że nie mamy okazji do takich rywalizacji, a nie dlatego, że akurat wczoraj było wspaniale - żebyśmy mieli jasność.
Mecz z Rangersami był pierwszym tak dużym wydarzeniem na Łazienkowskiej od rywalizacji z Ajaksem w lutym 2017 r. Z całym szacunkiem dla rywali z Mołdawii, Kazachstanu czy Luksemburga, to nie ten kaliber emocji, zainteresowania. Gdy stało się jasne, że na Łazienkowską 3 przyjadą Rangersi, kibicom nie trzeba było powtarzać dwa razy, co zrobić należy. Bilety wyprzedały się błyskawicznie, serwery nie wytrzymały pierwszego naporu chętnych i… bardzo dobrze! Tak właśnie to wyglądać powinno.
Po raz kolejny okazało się, że w stolicy jest zapotrzebowanie na oglądanie piłki na żywo, że są chętni, aby zapłacić niemałe pieniądze za 90 minut emocji. Patrząc z perspektywy wielu, wielu lat oceniam, iż takie stałe grono kibiców Legii, chętne do oglądania klubu i w lidze, w Pucharze Polski, no i oczywiście w europejskich zmaganiach, to grono ok. 12-15 tys. osób. Ci chodzą niezależnie od rywala, pogody, formy Legii. Reszty oszacować nie sposób - jest to powiązane z dyspozycją “Wojskowych”, ich miejscem w tabeli, liczbą gwiazd (“gwiazd”?) w składzie, ale przede wszystkim jednak zależne od przeciwnika. Siłą rzeczy, mecz ze Szkotami wydarzeniem być musiał.
Na mieście już kilka godzin przed meczem mnóstwo osób w koszulkach, dyskusje o spotkaniu w autobusach, sznur ludzi przemierzających drogę na Łazienkowską od 18.30. Taki widok żadnemu kibicowi nigdy się nie znudzi. Czuć, po prostu czuć było atmosferę meczu innego niż wszystkie wcześniejsze w tym sezonie. Dopisała pogoda, dopisali kibice rywala, chociaż bardziej liczbowo i flagowo, bo na stadionie już w czasie meczu słychać ich nie było.
Koniec końców dopisała też sama Legia. Oczywiście to nie był jeśli chodzi o poziom piłkarski mecz, do którego będzie się za jakiś czas wracało, ale kibic nie miał prawa narzekać na takie kwestie jak organizacja gry, tłamszenie ofensywnych poczynań rywala, konsekwencja czy zaangażowanie. Kibic zobaczył Legię, która ani na sekundę nie odpuszczała i przy większej odwadze mogła, a nawet powinna strzelić przynajmniej jedną bramkę. Tyle że zamysłem Vukovicia było, aby przede wszystkim nic nie stracić, co łatwo można zrozumieć - w pucharach, przy rywalizacji drużyn o podobnym poziomie piłkarskim, 0:0 u siebie to wynik pozostawiający sprawę otwartą, narzucający zarazem rywalowi kwestię przejęcia inicjatywy. Legia zagrała w tym sezonie już 11 spotkań. Aż w dziewięciu z nich Majecki nie musiał sięgać do bramki. To budzi szacunek, zdecydowanie.
Są podstawy, aby wierzyć, iż to nie był ostatni pucharowy mecz na Łazienkowskiej w tym sezonie. Te są Legii i jej kibicom bardzo, ale to bardzo potrzebne. Tak jak potrzebne są całej polskiej piłce klubowej, żeby chociaż od czasu do czasu poczuć zapach tego świata, w którym gra się w środku tygodnia, o spotkaniu pisze się nie tylko w lokalnej prasie, a i piłkarze mobilizują się jakby bardziej. Naprawdę fajnie by było, gdyby za rok te same emocje i tę samą gorączkę poczuli również chociażby w Poznaniu, Gdańsku czy Krakowie.