Autor zdjęcia: Mateusz Czarnecki
Jednoosobowa armia - Lewandowskidependencja to nie mit
- Nie chce chlapnąć głupoty, lecz wydaje mi się, że wyjąwszy gole „Lewego” z kwalifikacji EURO 2016 i mistrzostw świata 2018 obie imprezy nasza kadra obejrzałaby w telewizji – stwierdził w piątkowym wywiadzie dla „Przeglądu Sportowego”, Wojciech Kowalczyk. I choć 39-krotny reprezentant Polski słynie z tego, że zwykle mówi co mu ślina na język przyniesie, akurat te słowa dały nam sporo do myślenia. Postanowiliśmy więc sprawdzić, czy faktycznie obecnie w reprezentacji występuje takie zjawisko jak „Lewandowskidependencja”.
Bez wątpienia dysponujemy najmocniejszą personalnie reprezentacją w XXI wieku. Jeżeli zaś chodzi o przynależność klubową naszych kadrowiczów, to w tak elitarnym gronie biało-czerwoni nie grali w swoich dziejach nigdy. Dlatego też nieco krzywdzące i kłamliwe byłoby stwierdzenie, że polska drużyna narodowa to Robert Lewandowski i spółka. Potwierdziły to zresztą eliminacje EURO 2016. Owszem, bez goli „Lewego” nie byłoby remisu ze Szkocją (przegralibyśmy wówczas 0:2) i wygranej z Irlandią (padłby remis 1:1), zatem tu „Kowalowi” trzeba przyznać rację. Niemniej teza to trochę naciągana, bo też jeśli chodzi o skuteczność, Lewandowski przełamał się dopiero w rewanżowej serii kwalifikacji do francuskich ME.
W pierwszej części eliminacji, reszta jego reprezentacyjnych kolegów nie miała obaw, aby na swoje barki wziąć odpowiedzialność za wyniki. Pomijając występ z Gibraltarem, w zasadzie co mecz, to błyszczał kto inny. Jesienna część zmagań o punkty na EURO 2016 to przede wszystkim popis Arkadiusza Milika, który w trzech meczach zdobył trzy bramki (z Niemcami, Szkocją i Gruzją). Jak „filip z konopi” wyskoczyli wtedy także Krzysztof Mączyński i Sebastian Mila, którzy z graczy, których powołania kwestionowano, stali się w krótkim czasie fundamentami kadry. Na skrzydle błyszczał Kamil Grosicki, który w końcu zaczął dla reprezentacji strzelać gole, do roli lidera środka pola dorósł Grzegorz Krychowiak, podobnie można napisać o znaczeniu Kamila Glika w centrum defensywy. Formę na prawej stronie obrony ustabilizował Łukasz Piszczek, zaś w bramce pewniakiem był Wojciech Szczęsny. Wiosną na etatowego kadrowicza wyrósł Michał Pazdan, a swoje „pięć minut” miał także Sławomir Peszko (gol i znakomity występ z Irlandią w Dublinie). Gdy zaś doszło do zmiany bramkarza, Łukasz Fabiański godnie zastępował Szczęsnego.
I choć od czerwca Lewandowski włączył piąty bieg, w pięciu kolejnych meczach zdobywając aż dziewięć bramek i nie tylko został królem strzelców eliminacji, ale również wyrównał rekord liczby goli w kwalifikacyjnej kampanii, należący od 2007 r. do reprezentanta Irlandii Północnej, Davida Healy`ego, to też ogromną niesprawiedliwością byłoby właśnie napastnikowi Bayernu Monachium jako pierwszemu wręczać reprezentacyjny order. Bo też drużyna Adama Nawałki w tamtym czasie była zespołem, gdzie nie było podziału na tych, którzy fortepian noszą i tych, którzy na nim grają. Uderzający rytmicznie w klawisze i ci, którzy ten ciężki instrument zmuszeni byli dźwigać, zmieniali się bowiem co mecz, a Lewandowski przy ławie wcale nie miał pole position. A finały EURO 2016 tylko to potwierdziły.
Polska wygra do zera, kurs Milenium: 1,92.
Wszystko to co działo się po francuskim czempionacie Starego Kontynentu to już jednak zupełnie inna historia. Chwalebna dla „Lewego”, mniej dla jego kolegów. Z 28 goli reprezentacji Polski w eliminacjach do MŚ 2018, aż 16 było autorstwa atakującego Bayernu. Wystarczyło jednak, że kapitan miał słabszy dzień w rywalizacji z Danią, a Polacy sromotnie przegrali z gospodarzami w Kopenhadze, bo nikt nie potrafił umiejętnie wejść w jego buty. Lewandowski zresztą w tamtym meczu na bramkę Kaspera Schmeichela uderzał tylko raz. Nie radził sobie z duńskimi defensorami, więc często cofał się po piłkę w głąb pola. W tym czasie nikt jednak nie ruszał w jego miejsce do ataku, Polacy strzelali bowiem głównie z dystansu. Od tego czasu zatem, z pełnym przekonaniem, możemy mówić o „Lewandowskidependencji”.
Z lania w stolicy Danii otrząsnęliśmy się co prawda dość szybko, bo trzy kolejne eliminacyjne mecze wygraliśmy. Problemy zaczęły się jednak już po nich, gdy Polacy rozpoczęli serię sparingów przed rosyjskim mundialem. Z listopadowych bojów z Urugwajem i Meksykiem, Lewandowskiego wykluczyły problemy zdrowotne. - Brak „Lewego” to szansa dla pozostałych, żeby mogli się wykazać – mówił przed meczami z drużynami z Ameryki Łacińskiej, Jakub Błaszczykowski. Dublerzy jednak owej szansy nie wykorzystali. W rywalizacji z „Celestes” na środku ataku wystąpił Kamil Wilczek, którego w drugiej połowie zmienił Jakub Świerczok. W starciu z „El Tri” to napastnik Zagłębia Lubin wyszedł w podstawowym składzie, a później zastąpił go Mariusz Stępiński. Łącznie w obu meczach Polacy na bramkę rywali oddali tylko pięć celnych strzałów (trzy z Urugwajem, dwa z Meksykiem). Żadnego z tego tria napastników Nawałka zatem nie zabrał na MŚ. Lewandowski do gry w kadrze wrócił w marcu i choć w towarzyskiej grze z Nigerią był aktywny, to jednak nie znalazł sposobu, aby pokonać Francisa Uzoho. Polacy przegrali wówczas w we Wrocławiu 0:1. Z kolei gdy „Lewy” trafiał do siatki w spotkaniach z Koreą Południową, Chile i Litwą, biało-czerwoni dwa razy wygrali i raz zremisowali. Z dziewięciu bramek, które kadra wówczas zdobyła, autorstwa kapitana była prawie połowa (4). Nawałkę mógł martwić również fakt, że z pozostałych pięciu goli, tylko jeden był dziełem napastnika (Dawid Kownacki z Litwą). Od listopada do czerwca trafienia dla reprezentacji nie zanotowali bowiem ani Arkadiusz Milik, ani Łukasz Teodorczyk.
W Rosji zatem mieliśmy dramat w dwóch aktach. Najpierw przegraliśmy z Senegalem, a kilka dni później z Kolumbią. Na Otkrytije Arena w Moskwie „Lewy” groźnie uderza na bramkę rywali z rzutu wolnego, ale niecelnie. Poza tym jest pieczołowicie pilnowany przez senegalskich obrońców, w polu karnym ma niewiele wolnego miejsca, więc tradycyjnie w polowaniu na futbolówkę wyrusza w głąb pola. W składzie jest jednak drugi nominalny napastnik, Arkadiusz Milik, ustawiony tuż za plecami Lewandowskiego. W omawianych wyżej okolicznościach powinien zatem zająć miejsce na środku napadu. Milik tamtego dnia jest jednak fatalnie dysponowany. Traci praktycznie każdą piłkę, przegrywa większość pojedynków indywidualnych. Mimo to Adam Nawałka trzyma go aż do 73. minuty. Jego zmiennik, Dawid Kownacki na murawie pojawia się jednak przynajmniej o 27 minut za późno. Tym bardziej, że „Kownaś” z Senegalczykami radził sobie bez kompleksów, mimo że dostał tylko nieco ponad kwadrans na pokazanie swoich umiejętności.
Nic dziwnego zatem, że to napastnik Sampdorii Genua w rywalizacji z Kolumbią wychodzi w pierwszym składzie, ale spisze się w potyczce z „Los Cafeteros” podobnie jak Milik z Senegalem. Choć tamten mecz Polacy zaczęli z animuszem, sił starczyło im tylko na 10 minut. Potem rej wodzili już rywale. Lewandowski tradycyjnie uwikłany był w pojedynki w środku pola, nie mógł swoim naturalnym środowisku w szesnastce. Miał jedną dogodną szansę na pokonanie Davida Ospiny pdziałać w o godzinie gry, gdy Polska przegrywała tylko 0:1 i tliła się jeszcze iskierka nadziei na remis. Trafił jednak prosto w kolumbijskiego golkipera, zaś kilka minut później koledzy Ospiny z pola z większą precyzją trafiali do bramki Szczęsnego. W drugiej połowie na murawie Kazań Areny pojawił się jeszcze Łukasz Teodorczyk, ale i on nie był w stanie w jakikolwiek sposób wesprzeć Lewandowskiego.
W pożegnalnym mundialowym meczu z Japonią, selekcjoner zrezygnował już z pozostałych nominalnych atakujących. W podstawowym składzie był tylko Lewandowski, który jednak w Wołgogradzie snuł się po murawie niczym duch. Ożywił się na chwilę, w 74. minucie, kiedy otrzymał znakomite podanie od Kamila Grosickiego, ale w doskonałej sytuacji fatalnie spudłował. Rosyjski mundial zamknął zatem dziewięcioma strzałami, z których zaledwie trzy były celne. Mimo jego niedyspozycji, po bramce Jana Bednarka biało-czerwoni, pokonali reprezentantów „Kraju Kwitnącej Wiśni” 1:0. Był to pierwszy taki przypadek od sześciu meczów, gdy kadra wygrała swoje spotkanie, mimo że na listę strzelców nie wpisywał się Lewandowski.
Obie drużyny strzelą gola, kurs Milenium: 2,11.
Jesień 2018 i występy w Lidze Narodów (plus dwie gry towarzyskie z Irlandią i Czechami) to rozpoczęcie kolejnej, sześciomeczowej serii braku zwycięstw drużyny narodowej bez goli Lewandowskiego. Choć niespodziewanie znakomitą formą strzelecką we Włoszech zaczął imponować Krzysztof Piątek, udanie w pierwszych meczach selekcjonerskiej kadencji Jerzego Brzęczka prezentowali się Mateusz Klich i Piotr Zieliński, zaś w końcówce roku w reprezentacji ponad roczną, strzelecką niemoc przerwał Arkadiusz Milik, dalej to było za mało, aby wygrywać.
Dopiero w pierwszej połowie 2019 r., nie tylko gole Lewandowskiego były potrzebne do odnoszenia zwycięstw. Dwa razy to Krzysztof Piątek zapewniał biało-czerwonym cenne zwycięstwa z Austrią i Macedonią Północną w eliminacjach EURO 2020. Poza tym z pozostałych sześciu goli zdobytych w tamtym czasie przez naszą reprezentacją w kwalifikacjach do ME, as Bayernu był autorem tylko dwóch. I gdy wydawało się, że „Lewandowskidependencja” to już czas przeszły, wystarczyło, że kryzys strzelecki od początku sezonu 2019/2020 dopadł zarówno Piątka, jak i Arkadiusza Milika, a kapitan we wrześniowych starciach o punkty ze Słowenią i Austrią nie oddał choćby jednego celnego strzału, koszmary z niedalekiej przeszłości wróciły. Potwierdził je mecz z Łotwą, w którym tylko Lewandowski umieszczał piłkę w siatce.
Jak zatem „Lewandowskidependencja” wygląda w liczbach:
5 – tylu meczów nie wygraliśmy od września 2017 r., kiedy Lewandowskiego zabrakło w kadrze (z Urugwajem, Meksykiem, Irlandią, Czechami i Portugalią) ;
9 – tylu meczów nie wygraliśmy od września 2017 r., kiedy Lewandowski nie trafiał do siatki rywali (z Danią, Nigerią, Senegalem, Kolumbią, dwukrotnie z Włochami, Portugalią, Słowenią i Austrią);
3 – tyle meczów wygraliśmy od września 2017 r., kiedy Lewandowski nie trafiał do siatki rywali (z Japonią, Austrią i Macedonią Północną)
26 – tyle meczów rozegraliśmy od września 2017 r.