Thursday, 7 July 2016, 7:10:14 pm


Autor zdjęcia: Własne

Reportaż 2x45: Jeden taki wieczór na kilka lat. Stadion Wrocław wreszcie (prawie) się zapełnił

Autor: Bartosz Adamski
2019-12-09 17:00:04

Ponad 30 tysięcy ludzi na wrocławskim stadionie to wydarzenie niecodzienne. Ba, przez dziewięć sezonów gry Śląska na tej arenie tylko pięć razy udało mu się przyciągnąć przynajmniej taką publiczność. Nikt zatem nie miał wątpliwości, że spotkanie z Legią to będzie prawdziwe święto.

– Ja już na Śląsk prędko nie przyjdę. Szmaciarze – powiedział wkurzony około 60-letni kibic, wychodząc ze Stadionu Wrocław.

Za chwilę jednak w tłumie usłyszałem inny głos.

– Atmosfera była kozacka. Niedługo przyjdziemy znowu! –  zachęcał swojego kolegę młody fan.

***

Narastającą atmosferę przed przyjazdem warszawskiej Legii dawało się wyczuć już na dwa tygodnie przed planowanym spotkaniem. Podopieczni Vitezslava Lavicki wypełnili swoje zadanie z Wisłą Kraków, ucieszyli te 13 tysiące osób będących na stadionie, a w dodatku efektownie wygrali w miniony weekend na boisku mistrza Polski. To sprawiło, że Śląsk do starcia z obecnym wicemistrzem przystępował z pozycji lidera. I ze sporym prawdopodobieństwem na najlepszy frekwencyjny wynik od kilku lat.

Mobilizacja wśród kibiców trwała. Nakręcali ją również fani Legii Warszawa, którzy postawili sobie za cel być pierwszą ekipą w historii, która wypełni sektor gości na tym obiekcie. W uzbieraniu magicznej liczby 30 tysięcy widzów na stadionie pomagali także wrocławscy dziennikarze, regularnie nagłaśniając akcję w mediach. Zainteresowanie wzrastało z każdym dniem bliżej niedzieli. Początkowo fani na Twitterze mieli nawet pretensje do marketingu wrocławskiego klubu, że nie promuje tego spotkania odpowiednio dobrze, ale gdy do akcji podłączył się bukmacherski sponsor WKS-u, deklarując uszycie sektorówki za pobicie tegosezonowego rekordu, maszyna ruszyła na dobre. Codziennie w mediach społecznościowych klubu publikowany był stan licznika sprzedanych biletów, aż cel 24 968 został zrealizowany w sobotę.

 

 

Tak ogromna liczba widzów spowodowała, że na stadion trzeba było wybrać się odpowiednio wcześniej, aby uniknąć stania na zakorkowanej autostradowej obwodnicy przy węźle Stadion. Już godzinę przed meczem korek był na tyle duży, że sięgał zjazdu w stronę lotniska, czyli miał około pięciu kilometrów. Niewykluczone, że osoby, które dopiero do niego dołączały, weszły na stadion już po rozpoczęciu spotkania. Bardziej wtajemniczeni pojechali objazdem i zdążyli przed pierwszym gwizdkiem.

Około godziny 17 dostrzec można było wiele osób przed bramą główną. Z zatłoczonych tramwajów wychodzili kibice, rozgrzewając gardła popularną przyśpiewką wśród przeciwników stołecznego klubu. Inni zaś oczekiwali jedynej słusznej odpowiedzi na pytanie, kto wygra mecz. Niektórzy z kolei chcieli jeszcze zakupić bilet. Odchodzili odrobinę zdziwieni, słysząc, że na trybunę D już nie ma wejściowek, choć przy kasie wisiała kartka ze stanem dostępnych miejsc.

Sam proces wchodzenia na arenę przebiegał dość sprawnie, mimo że każda z osób zobowiązana była pokazać swój dowód osobisty, potwierdzający dane na bilecie. Przydarzały się wprawdzie komplikacje, bo na hitowe starcie Ekstraklasy zawitali m.in. licznie mieszkający we Wrocławiu Ukraińcy, którzy na pytanie o dokument tożsamości, nadstawiali tylko ucha. - Dobra, zaufam ci, idź. Nie będziemy blokować przejścia – machnął w końcu ręką steward, ku zadowoleniu reszty osób, bo owa rozmowa z obcokrajowcem chwilę trwała. 

Trzeba przyznać, że wśród kibiców panowała pełna kultura. Nikt się na nikogo nie pchał, nie było słychać głosów niezadowolenia. Kolejka przesuwała się płynnie.

Ku mojemu zdziwieniu po przejściu przez bramkę wiodącą na esplanadę nikt się mną nie zainteresował, mimo że przez chwilę stałem oczekując na swoją kolej. Nie wzbudzałem jednak zaciekawienia, więc po prostu sobie przeszedłem. Czytaj: nie zostałem przeszukany. Z tego powodu nie zdziwiło mnie szczególnie, gdy później widziałem taką ilość środków pirotechnicznych wystrzelonych na stadionie. Ale do tego jeszcze dojdziemy.

O jakości cateringu na Stadionie Wrocław napisano już sporo. Nie jest on najgorszy w lidze, ale mimo wszystko sporo można mu zarzucić. Teraz dochodzi do tego brak piwa (oczywiście tylko bezalkoholowego z powodu meczu podwyższonego ryzyka) już na pół godziny przed rozpoczęciem meczu. Zaniedbanie to było w opinii niektórych stojących obok mnie w kolejce kibiców "skandalem", inni zaś patrzyli na ekspedientki wręcz z niedowierzaniem, gdy usłyszeli tę smutną wiadomość. W dodatku tylko jeden działający terminal płatniczy na kilka stanowisk powodował, że choć kolejka do kiosków gastronomicznych była mała, swoje trzeba było odstać, jeśli ktoś jest ambasadorem programu "Polska bezgotówkowa".

Zrezygnowani i lekko zniesmaczeni ludzie wracali na trybuny. Im bliżej było jednak początku spotkania, tym coraz bardziej jego atmosfera zaczęła rekompensować niedogodności cateringu. 

– No na stadionie jestem, jest mecz Wrocławia z Warszawą – powiedział rozmawiający przez telefon pan w średnim wieku, wchodząc na trybunę. Za chwilę musiał jednak przerwać, bo coraz mniej było słychać.

Już kilkanaście minut przed pierwszym gwizdkiem sędziego Piotra Lasyka rozpoczęła się kibicowska rozgrzewka. Głosy kibiców Legii potrafiły nieść się po całej arenie. Akustyka obiektu zrobiła swoje, ale trzeba przyznać, że trybuna X wyglądała bardzo efektownie – nie dało się na niej dostrzec wolnego krzesełka.

Tymczasem w momencie rozpoczęcia spotkania na trybunach zajmowanych przez fanów Śląska zauważyć można było sporo pustych miejsc, również na tych wyprzedanych po brzegi sektorach.

Im dłużej trwał mecz, tym naturalnie coraz bardziej Stadion Wrocław się zapełniał. Ale gdy sędzia Lasyk wskazał na wapno po faulu na Damianie Gąsce, spora liczba kibiców nie była w stanie emocjonować się rzutem karnym wykonywanym przez Roberta Picha. Nie widzieli go także niektórzy kibice na trybunie B, bo akurat w tym czasie rozwieszona została sektorówka. Tym razem bez logo poprzedniego sponsora WKS-u.

Kiedy zaś na telebimie pokazała się twarz Słowaka, skupionego na strzale, ktoś powiedział, że nie wygląda zbyt pewnie. I faktycznie, po "jedenastce" słychać było jedynie pomruk niezadowolenia.

– Może ze strzelaniem czekają, aż wszyscy wejdą na stadion? – rzucił któryś z kibiców.

Nie czekała na to jednak Legia. Gdy Paweł Wszołek dał gościom prowadzenie, wybuch radości na trybunie X był donośny. Nawet bardzo donośny, biorąc pod uwagę ciszę, która nastała na pozostałej części areny. Wówczas wzmożyła się fiesta warszawskich sympatyków. Ich zabawa trwała w zasadzie od początku. Zaprezentowali najpierw sektorówkę, za chwilę efektowną kartoniadę, a następnie literę L ułożoną z rac. Było to zarazem przedsmakiem tego, co nastąpiło chwilę później na sektorze Oporowska.

Gdy na trybunie B rozpoczęło się odliczanie, dało się usłyszeć wśród siedzących nieopodal kibiców: "oho, będzie się działo". No i działo się. Najpierw "skromny" pokaz racowy, a następnie fajerwerki. Tak, fajerwerki. Ósmego grudnia. Wielkie testowanie asortymentu już na trzy tygodnie przed Sylwestrem.

Trwało to dobre 15 minut. Po odpaleniu środków pirotechnicznych pojawiły się początkowo gwizdy, ale gdy trybuna B rozświetliła się na dobre, ludzie przyglądali się z zaciekawieniem, robili zdjęcia, nagrywali filmy. Jednak w takim mrozie trzymać nieustannie telefon przez kwadrans to był nie lada wyczyn. Nic dziwnego zatem, że po kilku minutach osoby na trybunach można było wyłapać głosy zniecierpliwienia.

– Trochę za długo to trwa – mówili między sobą widzowie.
– Jak oni tego tyle wnieśli? - zastanawiali się inni.

Niezadowolony z tak długiej przerwy był także trener Śląska Vitezslav Lavicka. Miał nietęgą minę, gdy nastąpiło zbliżenie na jego twarz podczas przerwy w grze. Wówczas jeszcze nie było wiadomo, czy to z powodu gry swoich zawodników, czy z uwagi na to, co dzieje się na trybunach. - Nie było to szczęśliwe dla nas. Szanuję kibiców, którzy przyszli i tworzyli bardzo dobrą atmosferę, ale ta przerwa nam nie pomogła – powiedział na pomeczowej konferencji prasowej (cytat za slasknet.com).

Gdy sędzia Lasyk zaprosił piłkarzy do szatni sytuacja zrobiła się dość poważna. Nie wszystkim jednak to przeszkadzało. Wśród kibiców nieopodal mnie wywiązał się mniej więcej taki dialog:

–  Komu oni teraz śpiewają?
–  A czy to ważne? Przecież po to przyszli na stadion, żeby sobie pośpiewać.

Niektórzy z kolei zaczęli się obawiać, czy aby na pewno mecz z Lechem Poznań, reklamowany w trakcie spotkania na telebimach, zostanie rozegrany z udziałem publiczności. Akurat w tym czasie zaintonowany został okrzyk "piłka nożna dla kibiców", ale nie ma szans, by PZPN nie wyciągnął konsekwencji z tych wydarzeń. Na karach finansowych pewnie się nie skończy. Możliwe, że Śląsk pomimo tak dużej frekwencji nie tylko na tym spotkaniu nie zarobi, ale nawet będzie musiał jeszcze dołożyć.

Na szczęście obyło się bez skandalu, jakim byłoby przyznanie walkowera. Zagrożenia dla zdrowia zawodników nie było, delegat również dał zielone światło i piłkarze wrócili na murawę. Jeśli jednak ktoś z wrocławskich fanów liczył na to, że przerwa pomoże wspieranemu przez nich zespołowi, to musiał srogo się zawieść. Na boisku prezentowali się jeszcze gorzej niż wcześniej. Przewaga Legii była bardzo widoczna.

Na trybunach zaś kibice niewiele robili sobie z tej pauzy, która nastąpiła chwilę wcześniej. Dalej śpiewali, machali chorągiewkami. Generalnie dobrze się bawili. Chwilę oddechu obie strony złapały po zakończeniu pierwszej połowy, a w drugiej ruszyły z przyśpiewkami od nowa.

Na trybunie gości nastąpiła na chwilę przerwa techniczna, o której zresztą wcześniej powiadomili, a następnie mieliśmy znów pokaz pirotechniczny, choć nie aż tak długi i ingerujący w poczynania zawodników, co wcześniej. Na stadionie unosił się jednak nieprzyjemny posmak tych materiałów. Spowodowało to, że co wrażliwsi musieli zakrywać usta.

Po drugim golu dla Legii trybuny zaczęły się przerzedzać. Po trzecim zaś pozostali już tylko najwytrwalsi. Może połowa stadionu. Reszta czmychnęła do auta, oczekując pewnie dobre pół godziny – albo i dłużej – na wyjazd ze stadionowego parkingu. Bawili się za to dalej kibice gości, w przyśpiewkach nie ustawali też fani Śląska.

–  Chyba nie będzie zdejmowania koszulek z piłkarzy? – spytał ktoś wychodząc z trybuny. Nie, nie było. Pierwsza porażka w sezonie na własnym obiekcie stała się faktem, kibiców pewnie zabolała, ale większość z nich doceniła siłę przeciwnika.

O kwestii piłkarskiej nie ma co się rozpisywać. To był mecz bez większej historii, zwycięstwo drużyny prowadzonej przez Aleksandara Vukovicia było bezdyskusyjne. Z powodu tego, co wydarzyło się na trybunach, mecz ten jednak na pewno zostanie zapamiętany na lata. Wrocław długo, bardzo długo czekał na taki mecz. Jest spragniony sukcesów, większej piłki, wreszcie pozytywnych emocji na najwyższym poziomie. Stąd tak tłumnie, mimo mroźnej pogody, zebrał się na Pilczycach.

Ale czy niedzielne spotkanie wywołało takie pozytywne emocje? Parafrazując, jeden kibic powie tak, drugi kibic powie nie. Ci wrocławianie, którzy przyszli obejrzeć dobry mecz ich zespołu, zapewne wyszli ze stadionu zawiedzeni. Zaś ci, którzy chcieli poznać atmosferę kibicowskiego święta, powinni być zadowoleni.

Nie wszyscy z nich wrócą. Może nawet połowa będzie dobrym osiągnięciem. Ale oby tylko mieli możliwość powrócić na stadion już za tydzień, podczas spotkania z Lechem Poznań, choć trudno wierzyć, żeby PZPN był pobłażliwy wobec zakłócenia przebiegu spotkania...


KOMENTARZE

Stwórz konto



Zaloguj się na swoje konto




Nie masz konta? Zarejestruj się