
Autor zdjęcia: Własne
Gdy nienawiść przysłania zdrowy rozsądek… Jak Legia i cała liga tracą na słabości Polonii?
Nie jesteśmy światową potęgą futbolową, więc naturalnie do każdego aspektu należy przykładać proporcje. Mam jednak święte przekonanie, że Legia sporo traci na braku mocnego konkurenta w mieście.
Natomiast powiedzmy sobie otwarcie – żywotność Czarnych Koszul w stolicy Polski jest od paru lat marginalna, co wiąże się także z ich upadkiem parę sezonów temu. Ostatnio zresztą też nie wiodło im się zbyt dobrze, klub znów stanął nad przepaścią i w sumie do momentu, gdy pojawił się temat przejęcia go przez francuskiego inwestora, trudno było malować jego przyszłość w jasnych barwach.
Gregoire Nitot jest tym człowiekiem, który chciałby odbudować drużynę z Konwiktorskiej, lecz utrudnić mu to próbują kibice Legii, grożąc w jego rodzimym języku za pomocą transparentów wywieszanych na trybunach przy Łazienkowskiej. Paradoks polega na tym, że środowisko medialno-kibicowskie skontrowało akcją #BonjourGregoire i trzeba mieć nadzieję, iż biznesmen mimo wszystko nie zmieni zdania.
Bo gdyby tak się stało, nie byłbym zdziwiony ani trochę. Nie oszukujmy się, że polscy kibole nie mają wpływu na najważniejsze aspekty funkcjonowania klubów. Mają i to duży. Wisła Kraków to skrajny, niemal absurdalny przykład, ale zostańmy bliżej przy ziemi. Niektórzy tracą sportowo – na przykład Arce ponoć wysypały się dwa transfery ze względu na bałagan organizacyjny oraz jawną nienawiść fanatyków wobec Midaków i cały ten konflikt. Mówił o tym Mateusz Rokuszewski w audycji „Weszłopolscy”.
Z kolei mi osobiście o kłopotach w Widzewie opowiadał Robert Kozielski, profesor marketingu oraz… w młodości piłkarz ŁKS-u. – Przykład jeszcze sprzed wejścia sponsora. Zbiera się zarząd klubu, żeby zadecydować o przyjęciu tytularnego jakim miał być Murapol i w pewnej chwili do sali wchodzi 6 kiboli, przerywa naradę, bo oni się nie zgadzają, żeby ta firma współpracowała z Widzewem. O czym my mówimy?! To jest skandal. Mentalnie musimy dojść do pewnych standardów – mówił rozżalony Kozielski. Przy okazji wspomniał kilka przykładów, gdy pytał biznesmenów o wejście w piłkę i lwia część rezygnowała, ponieważ nie chciała poprzebijanych opon, zdewastowanych lokali czy zatrudniania agencji ochroniarskiej na terenie posesji.
Sytuacja z Polonią jest jednak o tyle osobliwa, że tym razem antykampanię prowadzą kibole innego klubu, ale generalnie prowadzi to do tego samego – odstraszania inwestorów, a tym samym pogorszania stanu całego polskiego futbolu. Przedsiębiorca dziesięć razy zastanowi się zanim zechce wejść w piłkę, bo co mu będzie ze wsparcia dla jakiejś drużyny, jeżeli okaże się to tożsame z pożegnaniem świętego spokoju, życiem w ciągłym stresie być może także ze względu na rodzinę? Nie róbmy sobie też żartów, że rozpoznawalność marki wszystko zrekompensuje. Polskie drużyny w skali Europy nie istnieją, więc aspekt promocyjny potencjalnemu inwestorowi niczego nie zrównoważy. Zresztą, zdrowia własnego i bliskich nie da się zmierzyć pieniędzmi, nie ma o czym gadać.
Fanatycy z Żylety cieszą się wręcz, że Czarne Koszule stały się klubem niemal prowincjonalnym. Bycie pewnego rodzaju rodzynkiem w regionie według nich dodaje Legii prestiżu, ale ja się z tym kompletnie nie zgadzam. Zwłaszcza w dobie tego, iż jednocześnie spora część kibiców narzekała na wyjazdy do Niecieczy, podwójne, wszak występowała tam również Sandecja. Na tej podstawie domyślam się, że wycieczki do Bełchatowa, Łęcznej, Sosnowca albo Legnicy to także średnia atrakcja. Te kwestie zwyczajnie sobie przeczą. Już w ogóle pomijam fakt, że to przecież nie kibole Legii doprowadzili do upadku Polonii, czym się szczycą, a Ireneusz Król. Pokręcona logika, jakby w ogóle był w tym jakiś powód do dumy.
Przede wszystkim jednak na miejscu tych, którzy kochają kopać leżącego lokalnego rywala, zastanowiłbym się, czy równorzędna konkurencja nie wpłynęłaby pozytywnie na ich własny klub? W prozaiczny sposób – kiedy czujesz czyjś oddech na karku, to jest dla ciebie powód, aby podkręcić tempo i uciec mu w różnoraki sposób. Według mnie nic tak nie nakręca rozwoju jak rywalizacja na wysokim poziomie.
Drodzy Legioniści, nie chcielibyście w swoim mieście dwóch lub trzech świąt sportowych w sezonie w miejsce jakichś wyjazdów, podczas których pod względem emocji bliżej jest do grzybobrania?
Derby to wszak doskonała okazja do zamanifestowania swojej mocy na wiele sposobów. Zwłaszcza za pomocą siły argumentów, a nie argumentu siły. Derby to wyjątkowa otoczka. Derby to dodatkowy dreszczyk emocji. Derby to podteksty. Derby to pretekst, do znacznie szerszej oprawy medialnej wydarzenia. Derby to mecz, którym żyjesz na dwa tygodnie przed pierwszym gwizdkiem, a nie dwie godziny. Derby powód, do mobilizacji kibiców. Derby to marketingowe paliwo. Derby to okoliczności sprzyjające budowie pozytywnego PR-u. Zbierając to wszystko do kupy – derby to wielki prestiż, a nie jego brak!
Naturalnie rozumiem, że trzeba w tym zachować trzeźwość, czyli chęć bycia lepszym niż adwersarze na tych wszystkich polach. Wiadomo – polonista raczej nie będzie życzył legioniście mistrzostwa. Tak samo wiślak kibicowi Cracovii, a ełkaesiak widzewiakowi. W drugą stronę oczywiście identycznie.
Ostatni z wymienionych przykładów jest mi zresztą bardzo bliski, lecz w żadnym wypadku nie pragnę upadku RTS-u. Dużo bardziej wolałbym, aby obie ekipy występowały w Ekstraklasie. Aby Łódź jeszcze bardziej żyła piłką i znów toczyła swoje niezwykle emocjonujące święte wojny. Derby po prostu jarają mnie bardziej niż pojedynki z Rakowem, Koroną i wieloma innymi ekipami – bez urazy dla nich. Przy oczywistym założeniu – na koniec sezonu, gdyby ŁKS był 3., Widzew niech będzie najwyżej 4. Jeśli Rycerze Wiosny zajęliby 7. miejsce, niech rywal zajmie 8. I tak dalej…
Na całym świecie dobrze to działa i napędza poszczególne drużyny. Real i Atletico. Sevilla i Betis. Chelsea, Arsenal i Tottenham. Manchester United i Manchester City. Inter i Milan. Lazio i Roma. Boca i River. Flamengo i Fluminense. Benfica i Sporting, CSKA, Lokomotiv, Dynamo i Spartak. Galatasaray, Fenerbahce i Besiktas. Crvena i Partizan. Celtic i Rangers. Długo tak można wymieniać, ale przy każdym kolejnym przykładzie upewniam się coraz bardziej – jedni bez drugich nie zaszliby tak daleko.
Przecież tu nawet tak głupia miara jak oglądalność meczów w telewizji ma zastosowanie. Kiedy najchętniej włączasz mecz jakiejś ekipy? Gdy gra akurat z drużyną z drugiego końca kraju, a ich stosunki są neutralne, czy kiedy w grę wchodzi rywalizacja z gatunku wymienionych akapit wyżej? Pytanie retoryczne.
W Łodzi w ostatniej dekadzie mieliśmy tyle derbów, co kot napłakał i szczerze powiedziawszy tęskno mi za nimi. Za poczuciem, że w moim mieście piłkarsko właśnie dzieje się coś ważnego i mogę w tym uczestniczyć. Na serio kibice Legii nie mają podobnie? Według mnie to żaden powód do dumy, iż na szczeblu centralnym więcej klubów od Warszawy mają Rzeszów, Łódź, Częstochowa, nie wspominając o Krakowie i Poznaniu. Zamiast tego legioniści wolą, by klub siedział w ciepłym grajdołku, który w przeciwieństwie do silnego lokalnego rywala co najwyżej rozleniwia.
Jeśli tak – a w zaistniałej sytuacji innej opcji nie dostrzegam – to im wszystkim współczuję krótkowzroczności, która w dodatku kłóci się ze zdrowym rozsądkiem.