Autor zdjęcia: Widzew Łódź
Możdżeń dla 2x45: Potrzebowałem nowego bodźca i znalazłem go w ambicjach Widzewa. Co nowego mogło mnie czekać w Płocku?
Mateusz Możdżeń długo ostrzył sobie zęby na zagraniczny wyjazd, a ostatecznie został w Polsce i zdecydował się na ruch bardzo niestandardowy – zszedł z Ekstraklasy o dwa poziomy niżej i podpisał kontrakt z Widzewem Łódź. Pomocnik w wywiadzie udzielonym naszemu portalowi opowiedział między innymi o powodach takiej decyzji, sytuacji w łódzkim klubie czy ostatnich latach swojej kariery. – Dziś postąpiłbym tak samo – zdradza 28-latek.
Przez te ostatnie miesiące czułeś się wyciszony, brak ci było zainteresowania, czy wręcz przeciwnie?
- Chyba nigdy nie byłem osobą próbując szukać rozgłosu, więc zupełnie mi to nie przeszkadzało. A nawet wręcz przeciwnie. Miałem spokój, który chyba mi dobrze robi. Chociaż słowo „spokój” w takim klubie jak Widzew nie jest do końca odpowiednie. Najzwyczajniej w świecie tu po prostu ciągle coś się dzieje.
Ale zanim podpisałeś kontakt z Widzewem, chyba się bałeś.
- Tak, nie ma co ukrywać, że z mojej perspektywy określenie „bać się” jest właściwe. Jeżeli byłem w Ekstraklasie i miałem cofnąć się o dwa kroki, to nie wiem czy wszyscy by taką decyzję podjęli.
A jakbyś się cofnął do tego momentu to postąpiłbyś tak samo?
- Tak.
Decydujący był głos kolegów z drużyny, z którymi rozmawiałeś przed transferem?
- Nie było jednej sytuacji, która przeważyła nad wszystkimi. Doszło na przykład do nieoficjalnego spotkania z panią prezes. Potraktowano mnie w klubie bardzo poważnie, zaproszono na rozmowy. Nigdzie to nie wyszło. A już swoją drogą na kilka dni przed podpisaniem umowy, kiedy jeszcze się wahałem, zadzwonił do mnie Marcin Robak. Uspokoił mnie. To wiarygodna osoba, on to czuje od środka przez dłuższy czas, na nim opiera się to medialnie i zaufałem mu. Pogadałem jeszcze chwilę z Łukaszem Kosakiewiczem.
Jak grałeś w Ekstraklasie to mówiłeś, że odczuwasz rutynę tymi samymi stadionami, sytuacjami… Odnalazłeś nowe bodźce nieco na przekór schodząc do drugiej ligi?
- No tak… Może nie o taki bodziec mi chodziło, bo myślałem o czymś na zewnątrz kraju. Ale tak, można tak powiedzieć. W podobnym czasie otrzymałem ofertę i z Widzewa, i z Wisły Płock. Co mnie czekało w Płocku? Przebicie miejsca, które zająłem z Koroną byłoby osiągnięciem, a więc musielibyśmy być czwarci lub wyżej. Puchar Polski? Też trudno. Do tego doszedł stadion, który – lekko mówiąc – nie zachwyca… W Widzewie ambicje są większe niż samo przetrwanie. Tego potrzebowałem.
Jeżeli Mateusz Możdżeń mówi, że stadion w Polsce go zachwyca, to wiedz, że coś się dzieje.
- W Polsce miałem do czynienia chyba ze wszystkimi oprócz Stadionu Narodowego. Mówię o atmosferze, bo jeśli chodzi o samą budowlę, to kilka o podobnej urodzie pewnie by się znalazło.
Komplet ligowy kompletem ligowym, ale jak były mecze pucharowe ze Śląskiem i Legią to myślałeś sobie: „Kurczę, trzeba zrobić tę Ekstraklasę, bo tu się marnuje potencjał”?
- Ująłeś to wystarczająco. Zbyt dużo tu jest do stracenia. Ten awans na pewno nastąpi, tylko pytanie kiedy. Chcę włożyć swoją dużą cegłę w to, aby zagościć w Ekstraklasie ponownie jako czynny piłkarz, teraz już Widzewa. Lata lecą, ale prędzej czy później w tym klubie to się stanie. Kwestia wyłącznie tego, żeby udało mi się ten awans zrobić jako aktywny zawodnik grający w pierwszym składzie. To z góry ustalony cel, na który wszyscy w klubie pracujemy. Jeżeli wykonujemy swoją robotę, to jest super, a jeżeli nie, to nas zaraz nie będzie.
To kolejny argument przemawiający za Widzewem? Presja, wymagania, jak się lekko potkniesz, to od razu jest gorąco. W większości klubów w Ekstraklasie zostałoby pewnie zaakceptowane z mniejszym lub większym uśmiechem każde miejsce powyżej czternastego.
- Powiedziałeś wszystko. Jeżeli miałbym to porównać z klubami, w których byłem, to presja jest zbliżona tylko do tej w Lechu. Zwycięstwa muszą być seriami. W innych klubach jak przydarzył się jakiś remis to było kręcenie nosem, ale jechaliśmy dalej. Tutaj trzeba strzec się wpadek. Mamy sporo punktów, ale rywale są blisko.
Dodatkowo gdzie nie pojedziesz – w drugiej lidze, ale też pewnie w pierwszej i Ekstraklasie – na Widzewie będzie więcej ludzi. To ogromna marka.
W maju, kiedy kończyłeś przygodę z Zagłębiem Sosnowiec, byłeś znudzony Ekstraklasą?
- Nie, nie chcę tak na nią narzekać. Rutyna, narzekanie… Napiszesz, że jestem zmęczony (śmiech). Nie miałbym nic przeciwko, żeby grać gdzieś dalej. Chciałem jednak podpisać minimum dwuletni kontrakt. W Płocku dostałbym rok, a to mnie nie urządzało. Dopiero co urodziło mi się dziecko i już po kilku miesiącach miałbym myśleć o nowym miejscu? Nie o to do końca mi chodziło. Jednak gdybym dostał inną poważniejszą ofertę, na pewno bym rozważył.
Swojej radości z Ekstraklasy w Sosnowcu na pewno nie podbiłeś, chociaż ten spadek w porównaniu z tym z Podbeskidziem był akurat wkalkulowany.
- Zdecydowanie tak. Nie pamiętam, ile punktów zdobyli chłopaki przed moim przyjściem, ale różnica była bardzo duża. Na chwilę doszliśmy, ale widmo spadku unosiło się nad drużyną. Nie da się tego porównać.
A ten ruch… Cóż, był ryzykowny. Mogłem zostać w Koronie, mieć czyste papcie i weekendami pewnie grać w rezerwach, bo tak to by się skończyło. Albo mogłem iść grać i ryzykować spadek. W grze o utrzymanie liczyliśmy się może nie do końca, ale do dwóch-trzech kolejek przed końcem. Można to różnie rozpatrywać, ale rozegrałem całą rundę.
Byłeś sfrustrowany zakończeniem swojej przygody w Koronie? Pytam o tę samą końcówkę.
- No tak, bo to było nieoczekiwane. Długo mówiło się o przedłużeniu kontraktu, z klubu wychodziły wydźwięki, że chce to uczynić. Na piśmie w sposób oficjalny nigdy nic się jednak nie pojawiło. Rozmawialiśmy z prezesem, padały kwoty i długość kontraktu, ale nie potwierdzono tego na papierze czy na mailu. To się przedłużało…
A gdyby te rozmowy przeszły na papier to by cię to urządzało?
- Jak najbardziej, bo miałem dostać umowę na parę lat, a nie na rok. Bodaj na trzy. Takie spotkanie było, prezes na pewno nie zaprzeczy, a i trener chciał przedłużenia. Przez półtora roku współpracy nie miał do mnie zastrzeżeń piłkarskich. Może o jakieś słowa… (śmiech)
Nie przerażałaby cię wizja dalszej, może i wieloletniej współpracy z Gino Lettierim?
- (śmiech) Może nie była to najsympatyczniejsza osoba, jaką poznałem w świecie piłki, ale nie mam też czarnej wizji. Musielibyśmy porozmawiać w tym wywiadzie wiele godzin, żeby rozłożyć to na czynniki pierwsze. Przede wszystkim Lettieri bronił się piłkarsko, na boisku nieźle to wyglądało, trzymaliśmy solidny poziom. Nie znajdowaliśmy się w takiej sytuacji jak teraz chłopaki będący w Koronie na granicy czerwonej strefy. Ale wiadomo, doszły co półroczne osłabienia. Gdyby nie one…
Jesteś zdziwiony tym, jak się potoczyły losy Korony po twoim odejściu, czy wręcz przeciwnie? Odkąd zrobiliście piąte miejsce, to kroczek po kroczku, stopień po stopniu, zespół osiągał coraz gorsze wyniki, aż wreszcie teraz mocno walczy o utrzymanie.
- Znalazłbym pewnie kilka argumentów dlaczego tak się zdarzyło. Meritum jest w tym, że co parę miesięcy odchodziło paru kluczowych zawodników. Od tego piątego miejsca zaczęli odchodzić chłopaki, którzy je zrobili. Kolejne transfery nie były już tak udane jak poprzednie, wręcz przeciwnie – nie były nawet na podobnym poziomie.
Na pierwszą myśl przychodzi mi Goran Cvijanović, który wykręcał liczby i robił wiele dobrych rzeczy. Był też Zlatan Alomerović czy inni. Wydaje mi się, że ten regres spowodowany jest odchodzeniem kolejnych ludzi, którzy robili te wyniki i najzwyczajniej dobrze się czuli w tym klubie. Szatnia tętniła życiem.
Uważasz, że w klubie pokroju Korony i w Ekstraklasie, która nie należy do czołowych lig, da się zrobić dobry wynik opierając się tylko na CV piłkarzy, a nie biorąc pod uwagę znaczenia atmosfery?
- Weźmy na przykład Polonię za Józefa Wojciechowskiego. Jak ktoś się przez pół roku wychylił z formą to od razu był ściągany pod wpływem emocji. Każdy zna ten temat. Na papierze mieli super skład, a nie wiem, czy grali w pucharach. Dużo pieniędzy, zmiany trenerów, a skończyło się jak się skończyło…
Mówisz o atmosferze – cóż, specyficzna jest ta liga. Wielu dobrych piłkarzy po prostu sobie w niej nie poradziło. Polska nie jest potentatem, ale też odrzuciła paru zawodników mających w CV na przykład występy w Lidze Mistrzów.
Atmosfera od lat chodzi za Koroną, ale coś w tym jest. Jakieś podwójne dno pod szatnią. „Banda Świrów” zrobiła wyniki na ambicji, a wydaje mi się, że my mieliśmy za to lepszy zespół piłkarsko. Oni straszyli, byli groźni (śmiech). Zaskarbili sobie tym sympatię. Myślę, że my z kolei mieliśmy fajną paczkę piłkarsko, a do tego doszedł fakt, że wszyscy byli po prostu dobrymi ludźmi.
Zamykającej wątek Korony – słyszałem, że po tym majowym meczu Zagłębia z Koroną, kiedy już pewny był wasz spadek, Gino Lettieri podszedł do ciebie, uścisnął jak najserdeczniejszego przyjaciela i powiedział, że musisz wrócić do Kielc.
- Może nie tyle, że muszę wrócić, ale że mam jego telefon i jeśli będę szukał klubu, to mogę się odezwać. Najczęściej tak bywa, że jak trenerzy, z którymi współpracowałeś, są naprzeciwko, to super serdecznie to wygląda.
Nie pomyślałeś po tych wszystkich jesiennych akcjach: „Co ten chłop gada”?
- Jak graliśmy w Sosnowcu z Koroną w marcu, kiedy wygraliśmy 4:1, to była pamiętna sytuacja z Łukaszem Kosakiewiczem, kiedy na rozgrzewce był awizowany do gry, a po niej już nie. To abstrakcja na dużym poziomie… Ale też miałem takie przygody i po prostu wiem, że mówił różne rzeczy, które potem się nie pokrywały z rzeczywistością.
Wiele razy zmienialiśmy różne ustawienia w przerwie, przed meczem czy w jego trakcie. Brał kogoś do linii, pokazywał na palcach. To miało wady i zalety. Potrafiliśmy oszołomić przeciwnika, nie wiedział, jak do nas podejść, ale to też działało przeciwko nam. Trener Lettieri miał dużo szczęścia, że szybko podłapywaliśmy, o co mu chodziło.
Była taka sytuacja, kiedy graliśmy u siebie z Jagiellonią. Ireneusz Mamrot wziął mnie na słówko przed meczem, już na boisku, no i mówi: „Słuchaj, ja miałem odprawę przed wami i nie wiedziałem, co miałem powiedzieć swojej drużynie. Gracie pięcioma taktykami. Wychodzimy takim składem i tyle, ja nie wiem, jak oni zagrają”.
Trener zgłupiał (śmiech).
Czujesz się dzięki temu bardziej rozwiniętym piłkarzem, potrafiącym się adaptować do większej liczby sytuacji meczowych?
- Tak. Jeżeli przyjdzie mi grać na przykład w 3-5-2, które mocno katowaliśmy, to dałbym radę. Zawsze powtarzałem, że choć Lettieri był bardzo zasadniczy i miał swoje zdanie, to warsztatowo się bronił. Jak to Włoch zamiłowany do taktyki.
Wracając do Widzewa – spokojnie przygotowujecie się do wiosny, ale czy czujecie na plecach „oddech smoka”, że nie ma najdrobniejszego miejsca na pomyłkę?
- Przez całą rundę tak było, z tym, że to raczej my goniliśmy. Różnie się mówi, ale wydaje mi się, że łatwiej gonić niż bronić. Pięć-sześć kolejek przed końcem trener powiedział, że naszym celem jest pierwsze miejsce na koniec rundy. Tak też się stało, ale to małe różnice punktowe.
Czucie na plecach jest jak najbardziej. Długo się czeka na drugą rundę, pierwszy raz mam aż taką przerwę. To trochę irytuje, bo zdążysz się zmęczyć, wypocząć, znów zmęczyć i znów wypocząć.
Zakładasz w ogóle scenariusz, że Widzew zostanie w II lidze? Na twoją przyszłość też by to pewnie rzutowało.
- Szczerze mówiąc, gdyby nie doszło do awansu, to mnie pewnie by w Widzewie nie było. Nie mogę brać tego pod uwagę. Chłopaki z drużyny mieli już tę abstrakcyjną sytuację z serią remisów, którą zawalili dużą przewagę.
Ze strony klubu i kibiców brak awansu jest nie do przyjęcia. Nie chcę wiedzieć, co by się wydarzyło z ich strony, gdybyśmy nie weszli do I ligi...