Autor zdjęcia: wartapoznan.pl
Piotr Tworek dla 2x45: Nie jestem trenerem pod publiczkę
Za co ceni nie tylko licznych i uznanych trenerów, z którymi pracował, ale też Michała Probierza? Na czym polega „tożsamość Warty”? Dlaczego jego zespół jest jedyny w swoim rodzaju? Jaki jest jego stosunek do kształtowania charakteru w piłce i jaki ma to wpływ na jego drużynę? Czym jest szatniowe „koło fortuny”? Te i wiele, wiele innych wątków poruszyliśmy w naszej obszernej rozmowie z trenerem lidera I ligi, Piotrem Tworkiem.
Wchodzę do budynku klubowego i widzę, że przygotowania idą u was pełną parą.
Dokładnie. Praca wre, a my nie zamierzamy się zatrzymywać. Wczoraj mieliśmy jednostkę mocniejszą, dziś natomiast przygotowujemy się do sparingu z Pogonią Szczecin (rozmowa przeprowadzona była 31.01 – przyp. red.). Ten okres jest trudny, należy w nim tak dozować obciążenia, aby nie dopadła nas plaga kontuzji. Nie można tylko dodawać do pieca i grzać, trzeba dać też czasem piłkarzom odpocząć. Najważniejsze jest zachowanie równowagi między pracą a odpoczynkiem.
Pracą a odpoczynkiem, który następuje po świetnej rundzie. Pierwsze miejsce nie jest przecież w kontekście Warty czymś oczywistym.
Ewidentnie. Wielu dziennikarzy z przeróżnych portali pyta mnie czy spodziewałem się takiego obrotu spraw. Znalezienie na nie odpowiedzi jest bardzo trudne. Jaka by ona nie była, mogłaby być różnie odebrana. Bo jeśli powiem, że jest to dla mnie zaskoczenie, to ktoś będzie mógł sobie pomyśleć, że przyszedłem do Warty odbębnić swój staż, i tyle. Z drugiej strony, jeśli odpowiedziałbym - „tak, spodziewałem się takiej rundy”, byłbym sporym ryzykantem, biorąc pod uwagę okoliczności, jakie zastałem – Warta bowiem przechodziła ogromne zmiany, praktycznie na każdej płaszczyźnie, od samego zarządu, poprzez stronę marketingową, na sportowej kończąc.
Jestem trenerem, który zawsze gra o najwyższe cele. Jednak piłka nożna jest tak nieoczywistą dyscypliną, że nawet realizując wszystkie obrane podpunkty, jeden element może sprawić, iż rezultat nie będzie odzwierciedlał wykonanej pracy. Czasami lepiej jest mówić mniej i zwyczajnie robić swoje, niż snuć jakieś niewyobrażalne plany. W przypadku porażki bywa to szkodliwe. Wtedy podnoszą się głosy krytyków wytykających błędy, a ich nie popełnia przecież tylko ten, kto nic nie robi.
Podziwiam za to Michała Probierza, który nie tylko osiągnął sukces jako trener, ale ma też odwagę do poruszania problemów naszej dyscypliny, przez co stawia siebie na świeczniku, będąc przy tym różnie ocenianym. On jednak swoją pracą i sukcesami zbudował pozycję, dzięki której ma prawo do swoich wypowiedzi.
Mówi pan o krytyce, a ona przychodzi zazwyczaj w parze z przyrostem popularności. Warta zaskarbiła sobie tę popularność wynikami sportowymi. Nie wadzi panu ona?
Nie. Pracuję w piłce od 2005 roku, czyli już prawie piętnaście lat i obserwowałem w tym czasie wielu trenerów, z którymi miałem przyjemność pracować. Byłem świadkiem ich zwycięstw, ale też widziałem ich porażki. Widziałem, jak w momentach glorii mieli wokół siebie „pochlebców”, którzy odwracali się od nich, gdy tylko nadchodziły gorsze momenty. Dlatego nie ma dla mnie w futbolu czegoś takiego, jak zachłyśnięcie się wynikiem.
Jestem świadom tego, że sukces jest czymś ulotnym, że kryzys może nadejść w każdej chwili. Może właśnie dzięki świadomości ciężkiej pracy włożonej w ostatnich miesiącach nie podchodzę do rezultatów z euforią czy butą. To kłóci się z moimi przekonaniami, a poza tym za dobrze znam sens powiedzenia „pycha kroczy przed upadkiem”. Jestem wyczulony na pochlebstwa i jeśli ktoś wśród moich współpracowników czy podopiecznych obrósłby w piórka i już czuje się mistrzem świata w I lidze, to tym bardziej sprowadziłbym go na ziemię.
Zdarzały się już tego przypadki?
Nie. Ten zespół jest ewenementem. Miejsce, w którym obecnie znajduje się Warta, jest głęboko ugruntowane zaszłościami historycznymi. Klub powstał w 1912 roku i przez większość swoich dziejów musiał się borykać z mniejszymi lub większymi przeszkodami. Wytworzyła się dzięki temu swoista kultura gry w zielonych barwach, która sprawia, że do wszelkich kwestii podchodzi się tu z pokorą. Sinusoida, jaką naznaczona jest historia tego klubu – ciągłe spadki, a po nich awanse – nauczyła pragmatyzmu ludzi, którzy znają Wartę od podszewki. Ten pragmatyzm udziela się również wszystkim tym, którzy są tu nowi. Oni też dostrzegają cechy wyróżniające ten klub na tle innych. To jednak nie znaczy, że nie cieszymy się z pozytywnych efektów. Wiemy, że są one wypadkową trudów i ciężkiej pracy, którą wykonujemy. Po to się to robi. Sukcesy nas nakręcają i motywują do dalszej pracy, a ja mam świadomość tego, ile jest jej jeszcze do wykonania przeze mnie i przez zespół. Nawet w momencie, w którym moja przygoda w Warcie się skończy.
Przewiduje już pan koniec swojego czasu przy Drodze Dębińskiej?
Proszę wskazać mi jeden klub, w którym trenerzy pracują dożywotnio. Osobiście na tę pracę patrzę jako na proces. Proces, który ma swój początek, ale nie ma końca. Dzięki temu łatwiej jest mi pogodzić się ze zmianą otoczenia. To samo staram się wpoić moim piłkarzom. Też czasem muszę się z niektórymi rozstać i postawić na tych, którzy lepiej pasują do koncepcji gry. Zmiany traktuję jako oczywistość. To pomaga mi w codziennym funkcjonowaniu. Nie obawiam się, że będę zakładnikiem zespołu i taktyki po porażce. Zawsze będę robił to samo, niezależnie od miejsca, w którym jestem ja lub moja drużyna. Nawet gdybyśmy byli nieco niżej w tabeli, nie zmieniłbym filozofii, którą wdrażam od początku pobytu w Poznaniu. Oczywiście trzeba być elastycznym, ale myśl przewodnia zostałaby ta sama. Aż do końca. Tak rozumiem piętno, które chcę odcisnąć na zespole. Gdybym co chwilę zmieniał taktykę, ustawienie, to znaczyłoby, że nie mam planu, a w piłce nożnej generalnie trzeba planować, bo to pomaga w rozwoju.
Zaczęliśmy tę rozmowę od planowania, od motywacji, a przygotowując się do tej rozmowy, przypominając sobie pańskie czy innych trenerów wypowiedzi bardzo często przewijał się ów czynnik charakterologiczny. Utarło się, że w I lidze cechy wolicjonalne odgrywają nadrzędną rolę. Pan też tak uważa?
Dobrze pan to ujął, że się tak „utarło”. Ogólnie wszyscy postrzegają I ligę jako rozgrywki toporne, nastawioną głównie na grę fizyczną, w kontakcie, „siekaj-uciekaj”, gdzie wygrywają zespoły czy pracują trenerzy, którzy nastawieni są tylko na „rąbankę”. Uważam, że od pewnego czasu się to zmienia i zmierza w kierunku Ekstraklasy. Wyszkolenie piłkarzy jest o wiele wyższe w Ekstraklasie, ale kultura gry w niektórych meczach pierwszoligowych stoi na piłkarsko dobrym poziomie. Powodem tego jest zmiana mentalności trenerów, którzy w niej pracują. Trenerzy z bagażem wiedzy wyniesionej z wielu godzin spędzonych na kursach UEFA Pro otrzymują oferty pracy z pierwszoligowych zespołów.
W I lidze grają dziś też piłkarze coraz lepiej wyszkoleni technicznie i coraz lepiej przygotowani motorycznie, co sprzyja podwyższaniu poziomu rozgrywek. Mecze są coraz ciekawsze, transmituje je telewizja, dzięki czemu zainteresowanie I ligą rośnie. Rzecz jasna, jeśli ubrać by je w dziesięciotysięczną publiczność, multum ujęć kamer i piękne oświetlenie, to dla oka byłoby to jeszcze ładniejsze, ale to już są cechy estetyczne. Z mojej perspektywy, jako trenera, wiem, ile pracy tydzień w tydzień czeka mnie i mój sztab, aby przygotować się taktycznie pod każdego rywala, bo dostrzegam różnorodność w grze, jakie dane ekipy prezentują. To też pokazuje wkład pracy sztabów innych zespołów. Mecze w I lidze już się nie odbywają, a są planowane. Są też oczywiście spotkania, gdzie gra się na tak zwaną „walkę”, ale to też jest taktyka. To nie tylko gra po ziemi, a’la Barcelona, bo często wystarczy jedno podanie od bramkarza na połowę przeciwnika, zebranie piłki i uderzenie. Proszę spojrzeć, w jaki sposób niedawny mecz z Wolves wygrał Liverpool – wykop od Alissona w kierunku Salaha, ten pociągnął akcję i dał swojej drużynie zwycięstwo. Czy jest to atrakcyjne dla oka, czy nie, niech oceniają kibice. My gramy, żeby wygrywać, dlatego do każdego rodzaju taktyki trzeba być przygotowanym.
Czasami bywa tak, że zespół odstaje umiejętnościami od innych i wtedy na pierwszy plan wysuwają się cechy wolicjonalne. Dla mnie także one są ważne. Cały czas staram się kształtować charaktery moich piłkarzy, ale również dokładam do tego gruntowne przygotowanie taktyczne i na chwilę obecną sprawdza się to solidnie.
Nawiązuje pan dużo do Ekstraklasy, mówiąc przy tym o jej wzrastającym poziomie sportowym. Co zatem najbardziej wkurza pana w polskiej piłce?
Najłatwiej byłoby na to pytanie odpowiedzieć szkoleniowcom pracującym na tym szczeblu. Oni znają go od podszewki. Dużo czytam na temat tego, dlaczego nasza liga jest słaba na tle Europy, dlaczego notorycznie przegrywamy w eliminacjach do europejskich pucharów. Nie będę w tym odkrywczy - moim zdaniem chodzi tu o drenowanie polskich klubów z wyróżniających się zawodników. Każdy, kto ma choć krztę umiejętności, bardzo szybko ucieka z Ekstraklasy za granicę. Wystarczy udane pół roku, aby zwrócić na siebie uwagę zachodnich skautów albo i nawet wschodnich klubów. Gdy takie zainteresowanie się pojawia, piłkarze bez skrupułów je wykorzystują. Związane jest to też z gratyfikacją finansową – wiadomo, piłka to biznes. Często jednak jest tak, że szansa wyrwania się do lepszej ligi może zdarzyć się raz, a młodzi piłkarze mają tego świadomość. Dlatego perełki raz po raz są od nas wyławiane.
A czy jesteśmy w stanie zastąpić je jeden do jednego? Myślę, że nie. Spójrzmy, kto odszedł na Zachód tylko w ostatnim miesiącu: Jarek Niezgoda, Adam Buksa, Patryk Klimala, Radosław Majecki, czyli zawodnicy, którzy w krótkim czasie wyróżnili się dobrą postawą. Tak jak mamy piękne stadiony i ciekawą oprawę transmisyjną meczów Ekstraklasy, tak bazy treningowe są w opłakanym stanie. Tworzy się u nas, czerpiąc z nomenklatury fizjologicznej, piłkarski „dług tlenowy”. Problem leży też na najniższym szczeblu rozwoju. Trenerzy grup juniorskich i młodszych muszą często stawać do walki z wieloma przeciwnościami. Żeby mogli w pełni oddać się swojemu fachowi, powinny być im zapewnione odpowiednie warunki. Zarówno pieniężne, jak i infrastrukturalne.
Mówi pan o problemach infrastrukturalnych, co w sumie widać na załączonym obrazku (rozmawialiśmy w budynku klubowym Warty – przyp. red.). Wydaje mi się też, że do pewnego stopnia wyławianiu narybku piłkarskiego nie sprzyja sytuacja oddolna. Chodzi mi tu o rozgrywki na najniższym szczeblu, gdzie kluby mają problem z pokryciem podstawowych kosztów za sam udział. Pan ma doświadczenie w prowadzeniu takowych – Kujawiak, Zawisza, Wda Świecie...
Te kluby nie mają racji bytu bez pomocy miasta czy sponsora, które zapewnią stabilizację na dłuższy okres. Pochodzę z województwa kujawsko-pomorskiego i z bólem obserwuję, co obecnie dzieje się w moim regionie. Pamiętam swoje początki pracy. Walczyłem wówczas z Zawiszą o awans do II ligi i na trzecim poziomie rozgrywkowym roiło się od drużyn z Kujaw. Goplania, Cuiavia, Włocłavia, Dąb Barcin i wiele, wiele innych zespołów, które stać było wówczas na utrzymanie. Nie zawsze obowiązywały tam wysokie kontrakty, ale jednak jakieś były. Natomiast teraz w trzeciej lidze jest tylko Unia Janikowo, w drugiej – Elana Toruń, a w pierwszej jedynie Olimpia Grudziądz. Kiedyś Kujawy słynęły z wychowywania zdolnej młodzieży, drużyny juniorskie np. Zawiszy pękały w szwach, a dziś nowych adeptów, a nawet grup jest coraz mniej. Jest to związane z finansami klubów – minimalny budżet trzecioligowca wynosi około sześćdziesięciu tysięcy złotych i często trudno go dopiąć.
Spotkał się pan z problemem domykania budżetu w czasie swojej pracy w niższych ligach?
Nie… Wtedy takich przeszkód nie było, bo wspomagało nas wiele lokalnych, prosperujących firm. Swoje z budżetu wydzielały też miasta. Obecnie rzadko znajduje się miłośnika sportu gotowego wyłożyć pieniądze w celach filantropijnych, bo tak naprawdę kluby od drugiej ligi w dół nie zarabiają, lecz głównie wydają. W I lidze jest już pomoc np. Polsatu, który daje pieniądze za transmisje meczów, w tamtych rozgrywkach próżno szukać takich udogodnień. Wszystko zależne jest od radnych gmin bądź miejscowych biznesmenów.
Spytałem o ten budżet, ponieważ w jednym z wywiadów powiedział pan, że „praca w niższych ligach uczy kreatywności”.
Kreatywność jest tam zdecydowanie koniecznością. Siłą rzeczy nie da się rozbudowywać sztabów zespołów na szczeblach poniżej centralnego. Przeglądając zdjęcia zespołów ekstraklasowych od razu rzucają się w oczy dwie grupy: pierwsza czyli dwudziestu kilku zawodników w koszulkach meczowych, i druga, w której skład wchodzi około dziesięciu członków sztabu, ubranych w odzież klubową. Trener ma wówczas ogromną pomoc na wielu obszarach, na którą nie mogą liczyć szkoleniowcy pracujący w niższych ligach. Główny trener ma do pomocy ewentualnie asystenta czy trenera bramkarzy. Wtedy musi wykazać się wiedzą na różnych polach, a jeśli nie wie, to musi doczytać. Bywało, że takowy trener musiał wypisać protokół, zrobić „wcierkę”, zawieźć zawodnika do lekarza, załatwić sponsora czy domknąć transfery. Dlatego będąc szkoleniowcem w małych klubach trzeba być jednocześnie kierownikiem, dyrektorem sportowym, a nawet marketingowcem.
To bardzo trudne doświadczenie, ale w efekcie przynoszące początkującym trenerom niezwykłe plony. Pamiętam jeden z obozów przygotowawczych w Wałczu. Oprócz zajęć boiskowych musiałem łączyć funkcje asystenta i kierownika zespołu. Na mojej głowie były pralnie, catering po meczach sparingowych, sędziowie, aktywności integracyjne, takie jak kajaki itp. A do tego dochodziły jeszcze wieczorne analizy treningów, gdyż wtedy tylko dało się w spokoju podyskutować o dalszych przygotowaniach. Spało się po dwie-trzy godziny. Dlatego żaden z moich obecnych współpracowników nie powie mi, że coś jest niewykonalne. Sam to przeżyłem i wiem, że da się pogodzić wszystko. Śmieję się, że mają ze mną ciężko, bo żadne wytłumaczenia u mnie łatwo nie przechodzą.
Słysząc pańskie „nic nie przejdzie”, skojarzyło mi się jakby z Bogusławem Baniakiem.
(Śmiech) Praca przy trenerze Baniaku była dla mnie ogromną nauką. Był jednym z pierwszych szkoleniowców w seniorskiej piłce, któremu asystowałem. W jego ekipach byli sami piłkarze przez wielkie „P”. Ryszard Remień, Mariusz Luncik, śp. Jerzy Wojnecki, Tomasz Bekas, Adam Majewski, Arek Miklosik, Tomasz Feliksiak, Marcin Klatt, Robert Mioduszewski, Jakub Skrzypiec, a to tylko niektórzy zawodnicy przebywający w Kujawiaku. W Warcie byli przecież jeszcze Piotr Reiss, Tomasz Magdziarz, Darek Cudny, Maciej Scherfchen, Adrian Bartkowiak, Krzysiu Gajtkowski, Alain Ngamayama…
Co pan rozumie przez wyrażenie piłkarz przez duże „P”?
To zawodnicy, którzy zakończyli już swoje kariery na poziomie Ekstraklasy, byli w swoich wcześniejszych klubach wiodącymi postaciami, a z racji nieuniknionej wymiany pokoleniowej, schodzili na niższe szczeble. Piłkarze, którzy doskonale znają smak gry przy wielotysięcznej publice, strzelający niegdyś bramki w prestiżowych pojedynkach.
Wchodząc do szatni napakowanej takimi osobowościami musiałem się jakoś przebić. Teoria, którą byłem naszpikowany mogła nie wystarczyć, trzeba było jeszcze mieć spore pokłady asertywności. Taki doświadczony piłkarz wie przecież swoje, czemu miałby słuchać jakiegoś młodego trenera, bo „co on może nam powiedzieć?”. Musiałem umiejętnie wyważyć relacje z nimi, żeby też niepotrzebnie nie zaogniać sytuacji, gdy dochodziło do różnic zdań. Obserwacja pierwszego trenera, tego w jaki sposób prowadził rozmowy z zawodnikami, jak korygował ich błędy, a zarazem wyciągał maksimum z tych ogranych piłkarzy było dla mnie nieoceniona lekcja
Jestem za to Bogusławowi Baniakowi wdzięczny. To on wprowadził mnie do piłki seniorskiej, nauczył kontaktu z zawodnikami, charakterystycznego podejścia do zawodu. Trener Baniak należał do trenerów, który potrafił skupić wokół siebie wiele osób. To bardzo barwna postać, ciekawy rozmówca, rzucający fajnymi anegdotami.
Pamięta pan którąś z nich?
W Miedzi Legnica analizę gry przygotowywał dla nas śp. Wojciech Wąsikiewicz. Był on niesamowitym obserwatorem gry. Wyłapywał szczegóły, do których większość z nas potrzebowałaby kilku powtórek meczów. Równie drobiazgowo przygotowywał na papierze swoje raporty. Pojedynczemu przeciwnikowi poświęcał nawet do dziesięciu stron ręcznie wypisanego tekstu, zresztą z nienagannym charakterem pisma. Trener Wąsikiewicz miał w tym taki zwyczaj, że różne informacje zaznaczał kolorowymi zakreślaczami. Czerwonym – najważniejsze informacje, żółtym – godne uwagi, zaś zielonym – podstawowe wiadomości.
Pewnego dnia zadzwonił do mnie z pytaniem czy doszły przygotowane przez niego raporty. Odpowiedziałem oczywiście, że tak, lecz zaraz potem trener Baniak szepnął mi do ucha: Piotrek, powiedz, że jestem strasznie zły, bo nie tymi kolorami co trzeba jest pozaznaczane.
Prośbę spełniłem, jednocześnie uruchamiając w komórce tryb głośnomówiący. Z niej rozległo się donośne:
- KUR…, CO ON CHCE ODE MNIE, PRZECIEŻ TAM WSZYSTKO DOBRZE JEST POZAKREŚLANE, CZEGO SIĘ CZEPIA… !
- Nie, niech lepiej trener teraz nie dzwoni, bo trener Baniak jest teraz wzburzony, może lepiej wieczorem…
- Naprawdę jest zły? Nie no, tam przecież wszystko dobrze było…
Trener Wąsikiewicz miał taki charakter. Bardzo się tym wszystkim przejmował, widać było u niego wielkie zaangażowanie i miłość do piłki. Oczywiście trener Baniak szybko wyprowadził go z tamtej konsternacji.
Inną historię, może nieco mniej anegdotyczną, mam związaną z trenerem Edwardem Lorensem. Przyszło mi z nim odbyć wiele rozmów za czasów pracy w Termalice wraz z Maciejem Bartoszkiem. Z przyjemnością słuchało się jego wywodów na temat futbolu. Fantastycznie łączył historię z teraźniejszością, stosując różnorakie analogie i porównania. To bardzo cenne, bo kiedyś praca szkoleniowca wyglądała zupełnie inaczej niż dziś. Nie było nowinek technologicznych, ba, same bazy stały przecież na o wiele gorszym poziomie niż te dzisiejsze. O sztucznych nawierzchniach nikomu się wtedy jeszcze nie śniło, dlatego zimowe przygotowania były bardzo trudne. Dzisiaj piłkarze narzekają na zajęcia albo na panującą aurę nie wiedząc, co musieli przeżywać ich rówieśnicy chociażby dwadzieścia czy trzydzieści lat temu.
Odnoszę wrażenie, że jest pan miksem starej i nowej szkoły trenerskiej.
Coś w tym jest. Bardzo szanuję starszych stażem szkoleniowców. Korzystam ze swoich doświadczeń trenerskich przede wszystkim na polu budowania relacji z zespołem, czasem także jeśli chodzi o metody treningowe, bo niektóre się nie starzeją, a te przestarzałe modyfikuję. Nie zamykam się tylko na nowoczesne rozwiązania, ale też wykorzystuje te, które niegdyś dawały sukces.
Technika w procesie treningowym non stop idzie do przodu. Sami stosujemy różne programy do analizy, używamy dronów do nagrywania treningów z innej perspektywy, programu do analiz zdolności motorycznych PlayerTek (tu trener prezentuje na ekranie komputera, jak system wygląda w praktyce). W naszym sztabie panuje ciągła, konstruktywna burza mózgów i uważam, że pod względem personalno-technologicznym jesteśmy czołówką w I lidze.
Pokazał mi pan coś, więc i ja chciałem się zrewanżować.
Świetnie. Proszę mi to potem wysłać, zapomniałem już o tej akcji.
Nawiązując do tytułu tego filmiku, chciałem zapytać, czy pan cały czas myśli o piłce?
Można oczywiście snuć różne opowiastki, że w ogóle nie śpię, a jak śpię, to pod poduchą mam podręcznik taktyki, a pod kołdrą notatki z techniki. Tak się nie da. Trzeba czasem się oderwać, poświęcić czas na prozaiczne rzeczy, ponieważ człowiek by się po prostu zmęczył piłką. Jeśli nieustannie myślałbym o futbolu, to po niedługim czasie miałbym go już dość. Reset jest potrzebny, dlatego w domu czasem obejrzę sobie jakiś film, poczytam, aby zwyczajnie się „wyłączę”. Najważniejszy jest jednak sen. Sam jeśli się nie wyśpię, jestem później rozdrażniony, odczuwam braki skupienia. Muszę mieć w sobie pasję, by ją przekazać na treningu moim piłkarzom. Muszę zarażać ich swoim zaangażowaniem, a nie bezdusznie odklepywać kolejne jednostki treningowe.
Mając to tak zdrowo poukładane, nie cierpi chyba na tym też rodzina.
To prawda. Zawód trenera jest trudny. Najbardziej bolesna jest fizyczna odległość od rodziny. Praktycznie cały czas jestem poza domem. Zresztą tak jak większość szkoleniowców. Są oczywiście przypadki, gdzie trener jest z rodziną w tym samym miejscu, co jego praca, ale to nieliczne, szczęśliwe wyjątki.
Zawód trenera to siedzenie na walizkach.
Zdecydowanie. Bliscy to odczuwają, dlatego relacje z nimi trzeba podgrzewać. Bo jeśli one się rozpadną, to według mnie ten zawód nie ma sensu. Praca nie może być ważniejsza niż rodzina. Podam dla przykładu sytuację Leszka Ojrzyńskiego, który porzucił pracę, aby poświęcić się najbliższym. Na jego miejscu postąpiłbym tak samo, bo wyznajemy podobne priorytety. Zresztą, gdy w listopadzie umierał mój Tato, sam na tydzień opuściłem zespół, aby być w tym czasie z rodziną. Gdybym postąpił inaczej, nie mógłbym spojrzeć w lustro. Tak samo postąpiłem z Michałem Grobelnym, gdy zmarła mu mama - mógł wrócić do treningu wtedy gdy był na to gotowy. Uważam, że to normalne i będę tak postępował w każdym miejscu, w jakim przyjdzie mi trenować.
To bez dwóch zdań właściwe podejście. W obliczu listopadowej tragedii, jaka wydarzyła się w pańskim życiu, środowisko było w ogóle zaskoczone, że tak szybko był pan w stanie wrócić.
Był to dla mnie bardzo trudny okres. Po powrocie czułem wsparcie od moich podopiecznych. Okazali to radością po pierwszej bramce, którą wspólnie celebrowaliśmy. Nasze relacje na linii zespół-trener są nie tylko zawodowe, ale także czysto ludzkie. „Team spirit” jest dla mnie rzeczą priorytetową. Ten duch zespołu nie jest czymś wyuczonym, czymś na pokaz, a wynikiem procesu budowania relacji od momentu przekroczenia przeze mnie progu klubu. To szczególnie istotne w czasach, gdy wszystko nastawione jest na szybki pieniądz, gdzie podstawowe wartości schodzą na plan dalszy.
Budowanie relacji w ludzki sposób chyba definiuje tożsamość Warty.
To jest wpisane w DNA tego klubu. Zwracamy na te relacje szczególną uwagę, ciągle je pielęgnujemy. Jeżdżąc na staże do zagranicznych klubów, odbywając kursy przygotowawcze do licencji UEFA Pro nie przykładałem tak dużej wagi do prezentowanych ćwiczeń. To można znaleźć w książkach lub w internecie. Ja próbowałem wyciągnąć z tamtych lekcji umiejętność zarządzania swoimi współpracownikami, podopiecznymi itp.
Na jednej z sesji w Nyonie wykładowcy z UEFA sprawili, że zacząłem patrzeć na swój zawód z zupełnie innej perspektywy. Sam trening jest oczywiście ważny, aczkolwiek oprócz niego cenne jest także, tak jak powiedziałem, budowanie relacji z zespołem, sztabem, zarządem klubu, działem marketingu czy kibicami. To właśnie sedno pracy trenerskiej. Wystarczy spojrzeć na topowych szkoleniowców – Juergen Klopp, Pep Guardiola – oni są sztandarowymi przykładami postaci, które o te zdrowe relacje dbają.
Juergen Klopp słynie także, oprócz „budowania relacji”, z „budowania zawodników”, wydobywania z nich większego potencjału niż jest on ogólnie zakładany. W kilku przypadkach, jeśli chodzi o graczy Warty, miała miejsce podobna sytuacja. Jest ktoś, kto swoim rozwojem szczególnie się wyróżnił?
Nie partykularyzowałbym tu moich piłkarzy. To się tyczy generalnie całej drużyny. Mamy tu piłkarzy, którzy mają jeszcze coś do udowodnienia. Jakub Kuzdra – przyszedł do nas, gdy Bytovia spadała do drugiej ligi. Michał Grobelny – wcześniej Jarota Jarocin - przybywał do Warty za czasów II ligi w wieku niespełna trzydziestu lat i nikt nie wróżył mu gry na szczeblu wyższym. Jeszcze Bartek Kieliba. On sam powiedziałby, że kiedyś szczytem byłaby gra w II lidze. Tak się obecnie rozwinął, że z pewnością poradziłby sobie w Ekstraklasie. Wielu obcokrajowców grających dziś na najwyższym poziomie w Polsce mogłoby się od niego sporo nauczyć. Aleks Ławniczak – trzecioligowe rezerwy Miedzi Legnica. Tak samo Karol Gardzielewicz. Adrian Laskowski – dwa lata bez gry w piłkę. Mariusz Rybicki – ogromne umiejętności, ale rezerwowy w Odrze Opole. Nie mógł się przebić, a ma jedną z lepszych lewych nóg w Polsce. No i Gracjan Jaroch. W zeszłym roku raptem dwie bramki dla Bytovii.
Teraz wszyscy mówią, jakiego to ja nie mam ogranego, doświadczonego zespołu. Nie do końca w tym rzecz. W tym pomieszczeniu (przebywamy w biurze trenera Tworka – przyp. red.) godzinami rozmawiałem z poszczególnymi piłkarzami, próbowałem wydobyć wiarę w siebie i głód sukcesu. Nie było w tym wszystkim modnego obecnie „coachingowego szamanizmu”, ale konstruktywna motywacja. Najłatwiej byłoby zbudować zespół-samograj, prosząc dyrektora sportowego o ekstraklasowicza na różne pozycje.
Jeśli chodzi o motywację, to jest ona chyba cechą wspólną dla pana i trenerów, z którymi pan wcześniej pracował. Mowa tu między innymi o wspominanych już Bogusławie Baniaku, Leszku Ojrzyńskim lub Macieju Bartoszku.
Każdy z nich przywiązywał do niej ogromną wagę, ale też każdy stosował ją w zupełnie inny sposób. Trener Baniak jest osobą strasznie impulsywną. W swoich odprawach porusza często wątki rodzinne, mówił, że piłkarze muszą mieć świadomość, że na stadion przychodzą ludzie. Świetnie łączy to z aspektem sportowym. Dla Leszka Ojrzyńskiego zero zawsze jest zerem, a jedynka zawsze jest jedynką. Mówi się o jego sposobie pracy, że ma żołnierski sznyt – kłamstwo u niego nie przejdzie. Mam tu na myśli głównie oszukiwanie samego siebie w meczu czy na treningach. On to wytępia. Jego ekipy od zawsze tworzyły silny kolektyw, na myśl przychodzi tu słynna kielecka „banda świrów”. Maciej Bartoszek jest za to trenerem nieco innej generacji. Jest bardzo szczerą osobą. Jego ufność wobec wszystkich dookoła czasem doprowadzała go do osobistej porażki. Chciał dla wszystkich dobrze, a w konsekwencji obracało się to przeciwko niemu.
Mówi pan o tworzeniu zbitego kolektywu. Czasem mogą go rozbić różne sytuacje i nasuwa mi się tu świeży przykład z Leicester, gdzie na trening spóźnili się Ben Chilwell i Hamza Choudhury, a karę za to wymyślili im sami koledzy z szatni. U pana te relacje szatniowe są na podobnych falach?
Nasze metody egzekwowania kar są podobne. W szatni stoi koło fortuny. Jest ono podzielone na sektory, a w każdym z nich jest na przykład kupno na rzecz klubu kawy czy cukru, zaśpiewanie przed całym składem jakiejś piosenki, sto złotych grzywny lub nawet anulowanie kary czy przeniesienie jej na kogoś innego. Kołem kręci się, kiedy przykładowo spóźni się na trening. Egzekwowanie tych kar jest ważne, bo kiedy w szatni panuje bałagan, rozluźnienie, to jest to pierwszy krok w kierunku jej destrukcji.
Ostatnim, który śpiewał przed szatnią był jeden z młodych piłkarzy. Proszę sobie wyobrazić – zawodnik musi stanąć przed dwudziestoma chłopa i zaśpiewać jakiś utwór. To sprawia, że szatnia żyje, a młody przyjedzie następnym razem godzinę wcześniej, żeby oszczędzić sobie tej przyjemności.
Na temat tej szatni wypowiedział się pan ostatnio, że ma pan w niej trzy silne, trzymające ją osobowości – Łukasza Trałkę, Mateusza Kupczaka i Bartosza Kielibę. Nie boli pana głowa w kontekście wyboru kapitana?
Opaska jest niepodważalna. Nosi ją Bartek Kieliba, który dla mnie też jest wzorem do naśladowania, pomimo różnicy wieku. W jego życiu nie jest łatwo. Kiedyś jeździł do Włoch, gdzie wcześniej, ze względu na chorobę córki, mieszkała jego rodzina. Teraz sprowadził ją do Polski. Jest wsparciem dla synka, chorej córki, a w szczególności dla żony. Ale jest też niesamowitą postacią, jeśli chodzi o szatnię. Mam przed oczami zdjęcie, kiedy jeszcze w II lidze Warta grała z Lechem Poznań. Bartek Kieliba z rozwalonym łukiem brwiowym strzelił wówczas bramkę na 2:2. Stoi w euforii, umorusany błotem zmieszanym z krwią i obandażowaną głową. To jest kapitan.
Chciałem zakończyć tę rozmowę wątkiem, który przewijał się na jej przeciągu. Czy uważa się pan za sentymentalną osobę?
Wydaje mi się, że tak. Lubię wracać do tamtych czasów, a wynika to z tego, że nie idę po trupach do celu, a bardziej doceniam ludzi, którzy mnie otaczają i tych, którzy niegdyś poświęcili mi swój czas, abym mógł dzięki ich radom się rozwinąć.
Przeszłość buduje przyszłość?
Zdecydowanie. Bardzo podoba mi się to stwierdzenie. Idealnie pasuje do jednej z odpraw, bo ten zespół ma swoją przeszłość, na bazie której buduje swoją przyszłość.