Autor zdjęcia: Własne
ŁKS i spadek, który nie stresuje
Im dłużej zawodowo zajmuję się dziennikarstwem sportowym, tym mniej we mnie emocji kibicowskich. Wciąż cieszą mnie zwycięstwa Barcy, triumfy Liverpoolu, naturalnie ściskam kciuki za ŁKS. Ale momentów, w których mecze pochłaniają mnie w pełni jest mało. Gdy już myślałem – zwłaszcza w kontekście tych ostatnich – że w obecnym sezonie nie czeka mnie nic przyjemnego, drużyna Kazimierza Moskala w efektownym stylu zwyciężyła z Zagłębiem Lubin.
Dawno nie widziałem trenera cieszącego się tak ekspresyjnie. Mam nadzieję, że się nie obrazi, ale znacznie częściej przypomina mi postać z Wyspy Wielkanocnej. Wiecie, kamienna twarz, niczym niewzruszona niezależnie od tego, co dzieje się wokół. A wczoraj? Na zbliżeniach w trakcie meczu widać było jak bardzo żyje starciem i stresuje się, bo miewał powody do radości (gol Ratajczyka, ambicja Wróbla, dobry mecz Dąbrowskiego) lecz także stresu (dwa przypadkowo stracone gole, staranowany Malarz, Bogusz dający rywalom akcję na 3:3 w samej końcówce). Po gwizdku jednak nastąpiła euforia. Skok, krzyk, bieg, kopnięcie w butelkę…
Muszę przyznać, że siedząc przed telewizorem reagowałem podobnie. Przynajmniej do momentu, kiedy na ekranie nie pojawiła się tabela wykazująca 10 punktów straty do Wisły Kraków, będącej na ostatnim bezpiecznym miejscu. Wtedy przysiadła się moja dziewczyna, zerknęła na to zestawienie i rzekła:
„No fajnie, że wygrali, ale w sumie co z tego?”
Chciałbym się nie zgodzić, aczkolwiek nie potrafiłem, ponieważ po serii remisów z Wisłą Płock, Arką i Pogonią ostatecznie zaakceptowałem zaistniały stan rzeczy. Można się pakować, trzeba się przygotowywać do następnego sezonu na zapleczu Ekstraklasy. Niecodzienność sytuacji polega na tym, że po brutalnym sprowadzeniu mnie na ziemię nie poczułem ani złości, ani rozczarowania, ani nic podobnego. Noooo, może trochę tęsknoty na zapas, bo jednak fajniej jest oglądać pojedynki z Cracovią czy Lechem niż Puszczą Niepołomice lub Chrobrym Głogów. Z całym szacunkiem dla tych drużyn.
No ale wracając – przypominając sobie o wizji spadku niezależnie od tego, co by się stało, poczułem… Spokój. Cholernie niecodzienna sprawa, zwłaszcza w polskiej piłce. Nieraz przecież okazywało się iż ekstraklasowy spadochroniarz lądował prosto na polu minowym. Przykładów nie trzeba szukać kilka dekad temu, lecz parę sezonów wstecz. Zobaczcie, gdzie jest dzisiaj Ruch Chorzów. Albo Górnik Łęczna. Albo jakie problemy trawią obecnie GKS Bełchatów. Ba, sam ŁKS przeszedł przez podobny scenariusz przed laty, gdy najpierw spadł do I ligi, a później wycofał się z rozgrywek po kompromitacji z Flotą Świnoujście 1:7. Co za ironia losu, że i ona zniknęła z mapy poważnego polskiego futbolu…
Łatwo dostrzec punkt wspólny wśród wymienionych wyżej klubów. Tę listę dałoby się zresztą znacznie wydłużyć. Każdy wykoleił się mocno z powodu nieodpowiedzialnego zarządzania, opłacania zespołów ponad finansowe możliwości, kaprysów właścicieli, braku planowania, doraźnego życia na kredycie.
Wszystko, czego kibic ŁKS-u obecnie nie uświadczy.
Patrząc na sprawę najbardziej powierzchownie, czyli na przykład na kwestię kadry pierwszego zespołu, raczej nie ma co się obawiać. Podpisywani zimą zawodnicy nie dostali kontraktów na pół roku, lecz dłuższe. Sam prezes powiedział mi, że to wynika z dwóch spraw. Pierwsza – po prostu zabezpieczenie, by utrzymać u siebie jakościowych graczy. Druga – w ten sposób zarządcy chcą wzbudzić odpowiedzialność u piłkarzy. Nie wywalczycie utrzymania? To załatwcie awans!
Finansowo też jest bezpiecznie. Żadnych zaległości wobec zawodników, na zakupy nie wydawano wysokich kwot, powstające nadwyżki inwestowano zaś w akademię. Spójrzcie również na transfer Daniego Ramireza. ŁKS nie rzucił się na parę groszy rzucone z łaski przez bogatszego ligowca. Zamiast tego najpierw było wyśmianie paru ofert i twarde negocjacje, aż w końcu łodzianie postawili na swoim. A przecież nie tak to działa, gdy głównym motorem napędowym negocjacji jest desperacja sprzedającego.
Zresztą, w perspektywie paru lat pod kątem pieniężnym powinno być tylko lepiej, co ma związek z budową stadionu. Może nie będzie już tego „efektu wow”, skoro nie powstał na pierwszy awans do Ekstraklasy, lecz to nie zmienia faktu, iż mówimy o dużym drzemiącym potencjale marketingowym. Prezes Salski podkreślał to wielokrotnie, że inwestorzy uzależniają swoje wejście do klubu od dysponowania pełnym obiektem przez klub. To zaś ma nastąpić w ciągu roku lub dwóch, a zatem w perspektywie nadchodzących lat raczej należy spodziewać się zastrzyku gotówki, a nie drenażu klubowej kasy. Tak przynajmniej wskazuje logika.
Tyle w polskiej piłce mówi się o wzajemnym zaufaniu – szczególnie podkreślają ją sternicy wobec szkoleniowców – a jak potem wychodzi, wiemy wszyscy. Tym przyjemniej dla mnie jest czuć, że w klubie, któremu sam kibicuję wiara nie jest pustym słowem. Zobaczcie, że już dwa kryzysy przetrwał Kazimierz Moskal, a Krzysztof Przytuła mimo kilku – przynajmniej na tę chwilę – nietrafionych transferów wciąż może cierpliwie realizować swoją wizję zarówno na szczeblu seniorskim oraz juniorskim.
Co równie ważne, takie podejście udziela się także kibicom. Jestem niemal przekonany, że w 99% innych klubów, w obecnej sytuacji, zwłaszcza najzagorzalsi fani już zdejmowaliby stroje z zawodników albo przynajmniej wysyłaliby trenera na księżyc. Nic podobnego. ŁKS potrafi nie wygrać od kilku spotkań, a fani i tak zdzierają gardła, biją brawo, doceniają walkę. Jak po wyjeździe na Arkę, gdy Guima strzelił na 1:1 w 94. minucie. Jak z Zagłębiem, gdy przecież mieli prawo uznać, iż jest pozamiatane, a mimo wszystko cisnęli rywali niezależnie od sytuacji w tabeli.
Doceniam to, że w chwili, gdy wielu by się poddało, Rycerze Wiosny – jak na przydomek przystało zresztą – zachowują się godnie. I na boisku, i na trybunach, i w gabinetach. To trochę patetyczne i banalne zarazem. O to mi jednak właśnie chodzi, że nawet w chwili, gdy utrzymanie wydaje się nierealne, walka trwa. Nie tyle o samo pozostanie w Ekstraklasie, co stworzenie silniejszych więzi, dzięki którym zespół oraz pion sportowy nie rozlecą się w czerwcu.
Jakoś łatwiej człowiekowi spać pomimo tej bolesnej przygody ŁKS-u na najwyższym szczeblu rozgrywkowym, kiedy tak to wygląda od strony zarządczej. Nawet ze zwycięstwa nad Zagłębiem, które pewnie nic nie da, można się cieszyć i nie jest to głupie lub daremne. Bo potwierdza wszystko to, dzięki czemu fan biało-czerwono-białych nie musi się martwić. Klub zrobi po prostu krok wstecz, a nie spadnie ze schodów, łamiąc wszystkie gnaty.
Według mnie to ogromny kapitał do budowy czegoś stabilnego – patrząc z perspektywy kibica. Także takiego, który zupełnie już nie wierzy w utrzymanie.
Dziwne to uczucie, gdy potencjalny spadek twojej drużyny cię nie stresuje, ale w zasadzie życzyłbym takiego stanu każdemu człowiekowi, którego ulubiona ekipa może za chwilę zlecieć poziom niżej.
Właśnie tak bowiem definiuję organizacyjną normalność w polskiej piłce.