Autor zdjęcia: Tomek Karwiński
Proceente dla 2x45: Przez mecz reprezentacji omal nie spaliłem mieszkania
Niewielu polskich raperów tak często w swoich tekstach odwołuje się do futbolu. Wobec zbliżającej się premiery albumu “Dziennik 2020”, postanowiliśmy trochę porozmawiać z Proceentem o jego pasji. Uprzedzamy - będzie mocno melancholijnie, czasem śmiesznie, a na deser bardzo rodzinnie.
Praktycznie na każdym z twoich albumów wątki futbolowe były obecne. Jak będzie tym razem? Możesz uchylić nam rąbka tajemnicy?
Nie ma tych nawiązań tym razem może bardzo dużo, ale oczywiście są. Już w pierwszym kawałku nawijam, że “mam styl wypracowany jak Bebeto” i “moja drużyna od zawsze Brazylia” i że śmigam zawsze tylko w dobrych ekipach. Mam też taki kawałek “Obojętność” i tam jest fragment “w Ekstraklasie wynik zero do zera, polskie kluby kończą grę w pucharach z początkiem sierpnia”.
Na poprzednim “Dzienniku” - 2010, też już w pierwszym utworze miałem zdanie nawiązujące do tego, że Arsenal i Everton właśnie rozgrywają mecz, bo po prostu gdy go pisałem, w telewizji leciał mecz Premier League. Notabene, musiał być początek roku, bo kojarzę, iż rozgrywano w tym samym czasie Puchar Narodów Afryki.
Zdecydowanie twój najbardziej rozpoznawalny piłkarski numer to “Ostatniej szansy mecz”, uznawany w niektórych środowiskach za klasyk.
Bardzo miło mi to słyszeć, dziękuję. Na pewno klasykiem są cytaty Dariusza Szpakowskiego, które posłużyły mi za inspirację do tego utworu. Gdy wpadłem na pomysł nagrania i otworzyłem Wikipedię, żeby przypomnieć sobie te wszystkie kwiatki, to chyba w dwie godziny napisałem cały tekst, łącząc w całość różne aforyzmy pana Dariusza.
Jak rozumiem, legendarny komentator to twój “faworyt”?
No tak z przymrużeniem oka, można tak powiedzieć. Pan Dariusz to trochę taki leśny dziadek polskiej sztuki komentowania meczów. Oczywiście bardzo szanuję, doceniam, natomiast mam z nim pewien problem - kojarzy mi się nieodłącznie z porażkami polskiej reprezentacji czy klubów. Nie wiem, czy pan Szpakowski przynosi pecha polskiej piłce, czy ja po prostu tak mam, ale w głowie mam natychmiast podsumowania w 75. minucie, gdy pan Dariusz kończy już mecz i wygłasza te swoje tyrady, że serca i głowy by chciały, ale nogi nie nadążają. Natomiast nie można mu zabrać tego, iż jest klasykiem, osobą powszechnie rozpoznawaną.
Ponadto nie chcę też tylko krytykować, bo sam miałem zaszczyt komentować kiedyś mecze i uważam, że to jedna z najtrudniejszych sztuk władania słowem.
Było trudno?
Bardzo! Trzeba niezwykle szybko myśleć, rozpoznawać wszystkich piłkarzy, kojarzyć fakty, nie przynudzać, akcja toczy się non stop. Poniekąd dlatego rozumiem pana Darka, że w jego wieku zdarza mu się mylić piłkarzy, przekręcać ich nazwiska, stosuje różne klisze i powtórzenia.
Skoro jesteśmy przy komentatorach - którego szczególnie cenisz, lubisz słuchać?
Bez żadnego wahania, Andrzej Twarowski, który potrafi w niezwykle plastyczny, pełen metafor, pasji sposób komentować mecze. Niezwykle się cieszyłem, że po pewnej przerwie wrócił do Canal Plus i znów można oglądać ligę angielską z jego komentarzem, bo to najwyższa klasa.
Mam też wielki sentyment do pana Andrzeja Strejlaua. Ostatnio czytałem jego książkę, fantastyczną zresztą i świetnie się przy tym bawiłem. Szczególnie wątek jego konfliktu z trenerem Jackiem Gmochem mnie poruszył. To był prawie taki beef jak Tedego z Peją, odnosząc do rapu. Pana Andrzeja słucha się świetnie, a już jak komentuje na przykład mecz Pucharu Narodu Afryki to też trzeba do tego podejść z przymrużeniem oka, żeby wytrzymać i potrafić się tym cieszyć.
Czy chłopak z Warszawy, Czerniakowa, mógł nie zostać kibicem Legii?
Hipotetycznie to pewnie jest możliwe. Natomiast ja mieszkam trzy przystanki od stadionu i od lat dziewięćdziesiątych chodzę na mecze Legii, konkretnie od 1994. To znaczy już wcześniej ojciec zabrał mnie na jakieś spotkanie towarzyskie reprezentacji Polski, ale tego nie liczę jako takiego prawdziwego debiutu na Łazienkowskiej.
Czyli konkretnie jakie jest to pierwsze “prawdziwe” wspomnienie?
Słynny mecz Legii z Górnikiem w 1994 r., decydujący o mistrzostwie. Trzech piłkarzy z Zabrza jakoś bardzo szybko dostało czerwone kartki, co było trochę dziwne. Oczywiście jako kibic Legii nie miałem z tym żadnego problemu. Adam Fedoruk strzelił w drugiej połowie głową gola dla nas, decydującego o tytule. Mam to przed oczami cały czas, bo strzelał akurat na tę bramkę, za którą siedzieliśmy - to był sektor przy ulicy Łazienkowskiej, gdzie obecnie jest Żyleta. Wtedy złapałem bakcyla.
I chodzisz praktycznie zawsze, jeśli tylko możesz?
O ile zdrowie mi pozwala albo nie mam jakichś obowiązków zawodowych czy rodzinnych, to oczywiście, że tak. Przez tych ponad dwadzieścia pięć lat sporo się już tego uzbierało.
Co szczególnie Ci utkwiło w pamięci z tego meczu z Górnikiem? Oczywiście poza samymi boiskowymi okolicznościami.
Były wtedy ławki, a nie krzesełka, wszystko na Żylecie zajęte szczególnie kilka godzin przed meczem. Niesamowity ścisk, emocje.
Ale wiesz, równie mocno pamiętam, jak z ojcem poszedłem na finał Pucharu Polski z GKS-em Katowice, gdzie było 2:0. Ten mecz się zakończył wielką rozróbą, armatki wodne strzelały w kibiców. Zaczęło się wszystko od tego, że spadochroniarze, w ramach uatrakcyjnienia widowiska, wylądowali na środku boiska z flagami klubów, no i tego z nich z flagą gości sobie kibice upodobali i się trochę rozochocili.
To były bardzo “wesołe” czasy na trybunach, prawda. Do wątku aktywnego kibicowania wrócimy później, teraz chciałbym cię spytać o to, jaki turniej wspominasz jako pierwszy w opcji oglądania w telewizji.
Jak przez mgłę przypominam sobie Euro 1988, gdy w finale Holandia pokonała ZSRR. Gullit, Van Basten i określenie “latający Holender” - ono mi się bardzo spodobało. Wow, “latający Holender”, to robiło wrażenie.
A potem oczywiście Mistrzostwa Świata w 1990 roku we Włoszech, Toto Schillaci król strzelców. To się łączyło z zajawką na kapsle, bo wcześniej graliśmy na osiedlu w Wyścig Pokoju, a w 90. roku wszedł trend, żeby grać w piłkę nożną w kapsle, więc już miałem wszystkie drużyny skompletowane w formie kapsli z poduszkami, nazwiskami zawodników. Kojarzę mnóstwo nazwisk - symboli, takich jak Higuita, Valderrama, Lineker, Roger Milla, Maradona oczywiście. Kamerun wtedy w ogóle zrobił na mnie ogromne wrażenie, to była pierwsza afrykańska drużyna, która pokazała się na mundialu z tak dobrej strony. Ograli Argentynę, odpadli po bardzo zaciętym meczu z Anglikami, niewiele im zabrakło.
Byłem jednak wtedy jeszcze małolatem i pamiętam, że gdy rozgrywany był finał, byłem z rodzicami na Kaszubach, w miejscowości Dziemiany Kaszubskie, nad jeziorem Rzuno. Zamiast meczu wybrałem zabawę resorakami z kolegami. Z perspektywy czasu patrzę na to trochę z zażenowaniem, no ale…
Nie no, daj spokój. Nudny mecz był, niewiele straciłeś.
To prawda! Następny turniej, który już lepiej pamiętam, to oczywiście Euro w Szwecji i sensacyjny triumf Duńczyków. Tutaj mam takie wspomnienie z kolei, że Matka do dziś nie może wybaczyć, iż jako dziecko wziałęm udział w programie “Domowe przedszkole”, gdzie Janusz Gajos czytał nam bajkę o Kubusiu Puchatku. Byłem tam wśród dzieciaków w czerwonym dresie reprezentacji Polski, no ale na kasecie wideo z zapisem tego wydarzenia nagrałem mecz Szwecja - Dania. Mama mi to do dziś wypomina.
Wszystko ma swoje priorytety, jak mawia klasyk!
A potem nadeszły Mistrzostwa Świata w Stanach Zjednoczonych i to już pamiętam doskonale. Hagi, Christo Stoiczkow (mój ulubiony piłkarz z tamtych czasów, mam o nim kawałek na płycie “Asamblaż”), ostatni turniej Maradony, niesamowita Nigeria, wspaniała Brazylia z duetem Bebeto - Romario.
Ten Mundial do dzisiaj wspominam jako najfajniejszy turniej, który wrył mi się w pamięci. W trakcie turnieju znowu byłem na Kaszubach, bo za dzieciaka regularnie spędzałem tam wakacje, ale tym razem meczu już nie przegapiłem. Wprosiłem się do domu znajomej mojej Mamy i trochę na siłę się tam wbiłem, zrobiłem najazd niczym na Litwę w “Panu Tadeuszu”, żeby nie przegapić.
Wracamy na domowe podwórko. Mecz z Górnikiem jako ten świadomy debiut - to jedno. Coś jeszcze ma szczególne miejsce w twojej pamięci?
Oczywiście Liga Mistrzów! Byłem na wszystkich meczach.
Na eliminacyjnym z IFK Göteborg też?
No akurat nie, bo wtedy byłem na obozie w Czechach w Svojanovie. Słuchaliśmy w radiu tego meczu. To była siódma klasa podstawówki, moje pierwsze takie melanże z czeskimi browarami, Bożkowem, Hanacką, ojezu… Jakieś dantejskie sceny rozgrywały się tam, a jeszcze byłem w pokoju z dwoma kibicami Polonii. Ciężko mi to dzisiaj zrozumieć, jak to mogło się wszystko wydarzyć. No ale summa summarum pamiętam słuchanie tego meczu, potem rewanż z golem Leszka Pisza głową. Coś pięknego! Oglądałem u wujka w Gorzowie, była niesamowita euforia.
Z tych grupowych, które obejrzałem w komplecie, najbardziej utkwił mi w pamięci mecz ze Spartakiem, gdy było gdzieś minus dwadzieścia pięć. Spotkanie jakoś się Legii pechowo układało, nic nie chciało wpaść. Koło mnie na Żylecie był taki skinhead w samym fleku. Nie miał rękawiczek, nie miał czapki, po pierwszej połowie był cały fioletowy i poszedł do domu. Inaczej by chyba zamarzł, skończył jak Walt Disney.
Na wyjazdy też jeździłeś, czy ograniczałeś się do tego, co trzy przystanki od domu?
Na kilku byłem - dwa razy w Płocku, raz w Poznaniu, raz w Krakowie, gdzie razem z Ciechem byliśmy na meczu decydującym koniec końców o mistrzostwie Legii. Szczególnie z Płocka właśnie takie ciekawe wspomnienie, że pojechałem tam, gdy byłem jeszcze w liceum i miałem długie włosy. Z kolegami skinheadami z osiedla się wybraliśmy autokarem na mecz z Petrochemią, bo tak się wtedy nazywała drużyna z Płocka. Nie obyło się rzecz jasna bez rzucania kamieniami w kibiców Legii przez fanów z Płocka (pozdrawiam organizatorów Polish Hip-Hop Festival z tego miejsca), wychodzimy ze stadionu, patrzę, a do tego autokaru jakaś mega kolejka. Oczywiście wszyscy, którzy w tamtą stronę nie jechali, chcieli nim wrócić, się jakoś załapać, no i ja tak trochę nieśmiało podszedłem pod niego. Tam zobaczył mnie jakiś kibic, mówi “puśćcie dziewczynę, niech wejdzie!”, no i tak dzięki tym moim długim włosom udało mi się dostać do tego autokaru.
No i taki specyficzny wyjazd, to był mecz Polska - Japonia w Łodzi, gdy pracowałem dla japońskiej telewizji jako tłumacz i w ten sposób się załapałem.
Dużo znasz raperów, którzy też aktywnie kibicują? Rozmawiacie o tym pomiędzy sobą?
Na pewno sporo jest takich osób, w końcu piłka nożna jest chyba najpopularniejszym sportem w Polsce. Ja chodzę z kolegami z ekipy Szybkiego Szmalu - Emazetem i Wielkim Szu, mamy karnety i miejscówki obok siebie. Przed meczem zawsze się spotykamy, pijemy cytrynówkę, jakieś browarki, to taki nasz rytuał. Ciech chodzi na Żyletę często. Stasiak jest legijną szychą, od lat kibicuje, to wiadomo. Moi dobrzy koledzy z Gliwic - Majkel (chociaż on już od dawna mieszka w Warszawie) i Skorup - to aktywni fani Piasta. Peja jak wszyscy wiemy jest za Lechem i pewnie jeszcze trochę bym mógł powymieniać, chociaż…
Wydaje mi się, żę większość osób jednak wybiera tę większą piłkę, emocje bardziej sprzed telewizora, sympatyzując z klubami Premier League, Barceloną czy Realem. Dużo w środowisku rapowym jest fanów Arsenalu. Może dlatego, że tam wszystko dużo kosztuje, a blichtr i kasa zawsze były hip-hopowi bliskie? No ale to taka luźna myśl.
Czyli te docineczki międzymiastowo-klubowe na niwie polskiego futbolu, za często nie występują?
To prawda, jakoś bardzo często to raczej nie. Ja jestem zwolennikiem tego, by kibicować lokalnie, wspierać to, co swoje, natomiast wszystko powoli zmierza do globalizacji i pewnie coraz więcej osób będzie związane tylko z tym, co zagraniczne. Poziom naszego futbolu klubowego nie jest tutaj zresztą bez znaczenia…
Raperów ludzie doceniają za flow, teksty, głos - jest tych aspektów sporo. A ty na co najbardziej zwracasz uwagę u piłkarzy? Jak się układają Twoje sympatie?
Moim ulubionym piłkarzem ostatniej dekady jest Sergio Busquets. Jak jest w formie, to ma oczy dookoła głowy, ma niesamowitą inteligencję boiskową, miękkość grania. To jest trochę tak, że w zawodnikach najbardziej doceniam to, czego ja sam nie mam - nie jestem specjalnie utalentowany piłkarsko i chociaż bardzo się staram, to powyżej pewnego poziomu nie podskoczę. Byłem ogromnym fanem Leszka Pisza, bo miał niesamowitą technikę, respekt u całej drużyny, był mózgiem zespołu, a wolne bił w niezwykły sposób.
U raperów zawsze najbardziej ceniłem treść, czyli konkret, a więc teoretycznie u piłkarzy najbardziej powinienem cenić gole i asysty.
A może ta treść to boiskowa inteligencja, antycypacja, i najbardziej treściwy był Xavi?
Coś w tym jest. Dodałbym jeszcze waleczność, charakterność. Lubię zawodników, którzy po prostu mają jaja, jak kiedyś Krzysztof Ratajczyk, a teraz Arturo Vidal. A propos Ratajczyka, to sam miałem taką fryzurę “sajko”, popularną wtedy - goliłeś się prawie na łyso i tylko grzywkę miałeś.
Dodałbym jeszcze to, że niezwykle mi imponuje przywiązanie do barw klubowych, długowieczność. Mam przed oczami wtedy Joaquina z Betisu.
Zastanawiasz się czasem, co byś zrobił z czasem, który poświęcasz na kibicowanie, oglądanie futbolu?
Myślę czasem, że jestem trochę takim masochistą, który poświęcił sporą część życia i nerwów postradałem przez to. Jako dzieciak prawie mieszkanie spaliłem przez to. W 1995 r. Polska przegrała na wyjeździe z Rumunią, gdzie Wandzik sobie wrzucił piłkę do bramki. Miałem wtedy cały pokój w plakatach piłkarzy reprezentacji, Legii i zdarłem jeden z nich z szafy, wziąłem zapałki, podpaliłem go i chciałem wyrzucić przez okno. Otworzyłem je, zawiał wiatr i ten plakat mi wrócił do środka mieszkania, na dywan, wszystko zaczęło się palić, granda. Po takich meczach jak porażkach Legii z Widzewem to wpadałem w długotrwałego doła, tak mnie to dotykało.
To na koniec, jakie piłkarskie wydarzenie z ostatnich lat najczęściej wspominasz?
Właśnie, o tym ci zapomniałem powiedzieć, a powinno być na początku! W 85. minucie meczu Polska - Japonia na rosyjskich mistrzostwach, urodził mi się syn. U mnie wtedy emocje sięgnęły zenitu. Byłem z żoną w szpitalu na Solcu na porodówce i było “przyj, przyj”. Niesamowite przeżycie.
Na nowej płycie mam taki kawałek “Chłopiec”, w którym nawijam: “ostatni kwadrans meczu Polska - Japonia, w szpitalu na Solcu żona urodziła mi chłopca / cztery kilo ponad, z miejsca życie pokochał / ziomal z uśmiechem Woody’ego Harrelsona”. W tym utworze gościnnie jest Green, który zwrócił mi uwagę, że zarapowałem tam w jednym miejscu “tamte mistrzostwa nie były naszym popisem, mecz z Japonią zakończył się remisem”. I to właśnie on powiedział, “ale przecież Polska wygrała jeden do zera!”, przez co na początku poczułem pewne zażenowanie.
No ale później przypomniałem sobie okoliczności tego zwycięstwa i stwierdziłem, że przecież ten remis to naturalne skojarzenie po tej tragikomedii.
No i co, zmieniłeś ten fragment?
Niebawem wychodzi płyta, to każdy będzie mógł sprawdzić i się przekonać!