Autor zdjęcia: NORBERT BARCZYK / PRESSFOCUS
Dzień Świstaka: Czy porażka Milanu z Liverpoolem to moja wina?!
Patrzę przez okno i stwierdzam ze zdziwieniem, że mamy maj. Pewnie dlatego ze zdziwieniem, gdyż jest to maj całkiem inny niż zwykle. Ten miesiąc kojarzył mi się zawsze z końcówką sezonu ekstraklasy, ogródkami piwnymi na rynku, czasem grillowania i… Aresztowaniami. Powaga! Każdy adwokat wam powie, że organy wymiaru sprawiedliwości niczego nie lubią bardziej, niż dowalić nieco sankcji przed majówką. Żeby ani nam, ani naszym klientom, zapach bzu do głowy nie uderzył i żebyśmy szybko wracali do pracy.
Ten maj jest jednak nieco inny. Z pewnością za kilkadziesiąt lat będziemy opowiadać naszym wnukom, co to nam się odjaniepawliło w 2020 roku. Nie będę oryginalna, użyję słów Tyriona z "Gry o Tron": „A long and bloody tale. To be honest, I was drunk for most of it..."
Jako, że teraz nie bardzo mam wam o czym opowiadać, bo tak samo jak wy siedzę w domu i liczę ryż, postanowiłam opowiedzieć wam o takim jednym dniu w maju, lat temu kilkanaście. Konkretnie o 25 maja 2005 roku.
Kto umie odejmować i wie ile mam w metryce wiosen, ten sobie łatwo może porachować, że miałam wtedy lat 19 i właśnie zdałam maturę. A każdy kto interesuje się piłką, powie wam również, iż tego dnia był rozgrywany finał Ligi Mistrzów: Milan vs Liverpool. Jeśli czytaliście mój poprzedni tekst, wiecie dobrze, że jestem fanką Rossonerich. Na co dzień nie spotykają mnie w związku z tym żadne represje, aczkolwiek 25 maja 2005 roku kibicowanie Mediolańczykom było zdradą stanu. Niewyobrażalne, po prostu złe! A to dlatego, że wszyscy, ale to wszyscy w tym kraju kibicowali Liverpoolowi, w którego bramce stał Jerzy Dudek. Jurka Dudka, który tak jak ja jest ze Śląska, uwielbiałam szczerze, aczkolwiek w tym jednym meczu... No nie, nie kibicowałam mu. Ubrałam się w czarno-czerwone barwy i cały dzień czekałam na godzinę 20.45. I wtedy zadzwonił telefon.
Moja przyjaciółka, o tyleż kochana, co nie odróżniająca karnego (na Śląsku mówimy elwer) od rożnego i nie mająca pojęcia, że tego dnia jest jakikolwiek mecz, powiedziała, że załatwiła imprezę na działce. Co więcej, miał tam również być facet, do którego od miesiąca robiłam maślane oczy. Dziś nie miałabym jakichkolwiek wątpliwości i oznajmiłabym, że skoro w czasie finału Champions League ów facet będzie na działce, na której nie ma telewizora, to znaczy, że trudno, ale najwyraźniej nie jest tym jedynym. Ale wiecie, dziewiętnaście lat miałam! Nie liczę na usprawiedliwienie, aczkolwiek trochę zrozumienia moglibyście okazać.
Skombinowałyśmy ziemniaki, kiełbasy, chleb. Chłopaki załatwili kratę piwa, pół litra i chyba jakieś wino. Zapowiadała się impreza sezonu. Oczywiście musiałam znać wynik, ale wymyśliłam jak być z jedną dupą na dwóch weselach – wymusiłam na ojcu przysięgę, że będzie do mnie dzwonił po każdej bramce, tak żebym wiedziała co się dzieje.
No i po minucie od rozpoczęcia meczu zadzwonił, że mój Maldini strzelił na 1:0! Od razu browar zaczął mi lepiej wchodzić! Zwłaszcza, że w czasie pierwszej połowy dzwonił jeszcze dwa razy, a wówczas nie było darmowych minut, więc tym bardziej go za to kocham. W ostatnim telefonie oznajmił, że Milan wygrywa 3:0, The Reds nie istnieją, mogę spokojnie pić piwo (tylko bez przesady!), jutro sobie obejrzę powtórkę, ale puchar jest RACZEJ mój. To znaczy Milanu.
A potem ojciec przestał dzwonić. Uznałam, że sytuacja się nie zmienia, wynik jest na stabilnym poziomie, a spotkanie zamieniło się w "typowy mecz walki", czyli nic się w nim nie dzieje.
Nie wzięłam wtedy pod uwagę jednego – ojciec po prostu nie chciał mnie denerwować… To nie były czasy internetu w komórkach i powiadomień na smartfona. Kiedy zatem działa się tragedia Milanu, ja piłam piwo, flirtowałam, rozmawiałam i wygłupiałam się.
Do czasu aż na działkę przyszedł kumpel, który obiecał dotrzeć dopiero po meczu i oznajmił nam: w drugiej połowie Liverpool wyrównał na 3:3, a w karnych Dudek zrobił coś czego jeszcze nie widział na oczy. W konsekwencji tego Milan ma chuja a nie puchar, więc moje pijackie wycie "puchar jest nasz!!!" stało się – delikatnie mówiąc – nieaktualne.
Możecie mi wierzyć, albo nie, ale do dziś uważam, że to moja wina, bo gdybym czuwała przed telewizorem, to by do tego nie doszło…
***
PS. Oczywiście mój imprezowy nastrój trafił szlag. Trochę uratował go ten właśnie kumpel, który, patrząc na moją zgnębioną minę, filozoficznie stwierdził: "Nie bądź taka smutna, Paulinka! Masz, zjedz sobie kartofla! Wygrzebałem jeszcze dwa z ogniska!"
PS. 2 Obejrzałam powtórkę… Dudek naprawdę poruszał się w bramce kozacko, niczym syn diabła i motopompy. Mimo, że nie kibicowałam, doceniam klasę!
PS. 3 Od tego czasu nie omijam finałów. Nigdy.