Autor zdjęcia: Własne
Moja upragniona Bundesliga
Nigdy nie sądziłem, że swój weekendowy grafik będę dostosowywał pod spotkania Bundesligi. Że z niecierpliwością będę wyczekiwał na starcie Hoffenheim z Herthą, że całą niedzielę będę myślał o tym, czy Gikiewicz powstrzyma Lewandowskiego. Ale to pokazuje mi, jak duży mam już głód piłki po tych dwóch miesiącach przerwy. Zwłaszcza polskiej piłki.
Normalnie w sobotę o 13:30 nie przeszłoby mi przez głowę, żeby usiąść przed telewizorem i oglądać cały mecz "Wieśniaków". Raczej bym tylko zerknął, aby się rozeznać, jak tam radzi sobie Krzysztof Piątek. Niedziela, godz. 18:00? Przecież wtedy są zazwyczaj najciekawsze spotkania Ekstraklasy. Śledziłbym przede wszystkim je, a pojedynek Rafała Gikiewicza z Robertem Lewandowskim leciałby gdzieś w tle.
Generalnie w takim celu przyglądam się ligom zagranicznym. Nie zagłębiam się w nich szczegółowo, oglądam przeważnie te spotkania, w których występują Polacy. Raz na jakiś czas zrobię wyjątek dla El Clasico czy obejrzę mecz Lazio albo poszukam na streamie AS Monaco, do których mam nieco zagadkowy nawet dla mnie sentyment, jednak to odchył od normy.
Można przyjąć za regułę, że w sobotnie wczesne popołudnie widząc, że Piątka nie ma w podstawowym składzie, odpaliłbym ten mecz pewnie dopiero po jego wejściu. A bardziej wnikliwie zerkałbym dopiero słysząc jego nazwisko. Bo przecież mecz przykładowej Korony z równie przykładową Arką jest i bliższy ciału, i po prostu bardziej interesujący.
Tymczasem teraz zamiast podziwiać obrony Steinborsa w beznadziejnych sytuacjach, patrzyłem jak to samo próbuje robić Baumann. Zamiast oczekiwać na błędy Tzimopoulosa, dostałem niefortunną interwencję Akpogumy. Zamiast liczyć liczbę nieudanych rajdów Antonika, liczyłem nieudane zagrania Lukebakio. Zamiast patrzeć na pierwszego gola Serrarensa w Ekstraklasie, oglądałem pierwsze ligowe trafienie od października Ibisevicia.
Niby podobnie, ale jednak nie do końca.
Powiedzmy to sobie otwarcie: nas, nałogowych widzów Ekstraklasy – czyli pewnie jakieś 90% czytelników tego portalu – znacznie bardziej interesuje Serrarens niż Ibisević. Dostaliśmy substytut, który musimy sobie aplikować jeszcze przez najbliższy weekend. A potem wróci najciekawsza liga świata.
Poziom meczów Bundesligi z minionej kolejki trochę nas na ten powrót przygotował. W wielu przypadkach była to jeszcze kopanie piłki na chodzonego, bez przesadnego forsowania tempa. Atmosfera sparingowa, i taka też gra. Było trochę ponuro i trochę przygnębiająco. Ale gdzieś tam przewijała się jednak radość, że wreszcie w dość bezpiecznych warunkach zawodnicy mogą wyjść na boisko.
A że poziom był raczej kiepski? Nas to nie szokuje, bo przecież jesteśmy przyzwyczajeni, że pięknych zagrań, cudownych akcji i pięknych goli od Ekstraklasy przeważnie oczekiwać nie możemy. Półżartem, do pustych trybun też zdążyliśmy przywyknąć. Dlatego w zgodzie z własnym sumieniem nastawiliśmy się na to, że wróci ligowa młócka. I będziemy po prostu cieszyć się z tego, że wreszcie Marciniak ze Zbozieniem biegają po murawie, że Cecarić postara się nie potknąć o własne nogi, a u Sahitiego będziemy mieli okazję zobaczyć choć jedno dobre zagranie.
Nie ukrywajmy, stęskniliśmy się za tym. Za swojskością naszej Ekstraklasy. Za Legią, Piastem, Cracovią, Śląskiem, Lechem, Pogonią, ale też za Koroną, Arką i ŁKS-em. Choć niemiecka Bundesliga okazała się upragnioną ligą, dającą nam wytchnienie, to jednak znacznie bardziej niecierpliwie oczekujemy na polską Bundesligę, która znów pozwoli nam żyć życiem zastępczym. I już niedługo będziemy mogli wygłosić znaną i lubianą rymowankę o swędzących zębach i kuśce. Jeszcze dziewięć dni.