Thursday, 7 July 2016, 7:10:14 pm


Autor zdjęcia: Własne

Są podstawy, by wierzyć w fazę grupową Ligi Europy

Autor: Bartosz Adamski
2020-07-01 13:30:37

Dość dziwny to jest sezon. Jakby to nie była Ekstraklasa, którą znamy i do której przywykliśmy. Nie ma walki do ostatniej kolejki o mistrzostwo Polski i o uniknięcie spadku. Zamiast tego na cztery kolejki przed końcem w zasadzie znamy wszystkie kluczowe rozstrzygnięcia. Ale za to mamy w końcu jakieś podstawy, by sądzić, że nasze kluby mogą coś zwojować w Europie.

O mistrzostwie Polski dla Legii Warszawa i o spadku dla Arki Gdynia, Korony Kielce oraz ŁKS-u Łódź piszę w trybie dokonanym, choć formalnie stało się to tylko w jednym z czterech przypadków, ale umówmy się: w praktyce nie ma najmniejszych szans na inne rozstrzygnięcia. Te cztery zespoły wyraźnie odstawały od reszty.

O ile dla Arki, Korony i ŁKS-u to nie są dobre wieści, o tyle w przypadku Legii trudno o lepszą wiadomość. W końcu bowiem tę drużynę ogląda się z przyjemnością. Choć póki co w grupie mistrzowskiej gra dość kunktatorsko i bez takiego polotu, jak przez znaczną część wiosny, to po prostu nie ma w tej chwili w Polsce lepszego zespołu. Warszawianie wreszcie są regularni, nie przydarzają im się wpadki, a nawet jak przegrywają – choćby w Zabrzu – to w stylu, po którym nie można im wiele zarzucić.

Ta drużyna pod wodzą Aleksandara Vukovicia przeszła niesamowitą metamorfozę. Jeszcze rok temu w takim meczu, jak ten z Piastem w miniony weekend, nie podniosłaby się. Teraz stracony gol warszawian nie podłamał. Parli przynajmniej po wyrównanie i ta sztuka im się udała. To zresztą symptomatyczne dla obecnej Legii. Nie w każdym meczu będą grali świetnie, ale akurat woli walki nie można im odmówić. Widać, co Vuković miał na myśli, mówiąc o "zapierdalaniu".

Serb jest pierwszym trenerem od kadencji Henninga Berga, który przepracuje cały sezon w roli trenera Legii. Samo to już jest jego prywatnym sukcesem, bo – umówmy się – wielu patrzyło na niego początkowo powątpiewająco. Wyglądało na to, że to on bardziej domagał się szansy niż prezes Dariusz Mioduski chciał mu ją powierzyć na stałe. "Vuko" rzucił się na głęboką wodę, nie szedł po linii najmniejszego oporu, podejmował wiele niepopularnych decyzji, ale koniec końców może triumfować.

To po prostu najdojrzalsza Legia od czterech lat, gdy udało się zagrać ostatni raz w europejskich pucharach, a nie tylko w eliminacjach do nich. Stołeczni potrafią zdominować przeciwnika, pójść jak po swoje, a do tego zagrać skutecznie w obronie – mają te cechy, których w ostatnich latach im brakowało w pucharach. Nie boją się grać piłką, oddają najwięcej uderzeń na mecz (średnio 17,15 – dane za ekstrastats.pl). Strzelają dokładnie dwa gole na mecz. Takiego (najprawdopodobniej) mistrza Polski aż chce się oglądać.

Gdzieś tam tli się nadzieja, że to nie będzie jedyna drużyna, na jaką będziemy mogli liczyć w eliminacjach do pucharów. Ciekawie wygląda projekt w Poznaniu i wydaje się, że zmierza w dobrą stronę. Dariusz Żuraw to niemal bliźniaczy casus Aleksandara Vukovicia, zresztą w podobnym momencie rozpoczęli pracę. I też na początku patrzono na jego kandydaturę przez palce, sam tak zresztą robiłem, ale trzeba przyznać, że Żuraw się obronił. Oczywiście, można zarzucić mu, że zbyt ochoczo korzysta ze słabego Karlo Muhara, ale... to chyba jedyny główny zarzut. Tych plusów przy jego nazwisku można postawić sporo. Lech gra w piłkę, Lech prezentuje się nie tylko efektywnie, ale i efektownie, Lech odważnie wprowadza wychowanków. Umówmy się: obecne trzecie miejsce w tabeli wszyscy kibice "Kolejorza" wzięliby w ciemno po tym, gdy władze klubu przed sezonem dały do zrozumienia, że nie ma w tym roku presji na wyniki.

I może właśnie to okazało się kluczem. Można było spokojnie wprowadzać młodych zawodników, można było prezentować ofensywny futbol, a wyniki przyszły same. Nie było pompowania balonika, tylko patrzenie w przyszłość. Lech jest bardzo dobrze zbalansowany – doświadczonych graczy wspierają zdolni juniorzy. Nawet jeśli nie uda się w tym roku niczego istotnego osiągnąć, to przynajmniej uda się podpromować swoich wychowanków. I w tym kierunku właśnie nasze kluby powinny iść.

A tak grający Lech dodatkowo daje podstawy, by wierzyć, że nie wywróci się na pierwszej przeszkodzie w eliminacjach do Ligi Europy. Oczywiście pod warunkiem, że w ogóle się do nich dostanie. Bo chrapkę ma jeszcze Piast Gliwice, Lechia Gdańsk, Śląsk Wrocław czy nawet Cracovia poprzez Puchar Polski. Jeśli mielibyśmy patrzeć jednak na to, kto może osiągnąć najwięcej w pucharach, to taką drużyną jest "Kolejorz".

Naprawdę zatem pojawiają się poszlaki, by wierzyć, że w końcu uda się awansować do fazy grupowej europejskich rozgrywek. Czy takie były w poprzednich latach? Nie, próbowaliśmy je sobie wmówić. Raczej główną myślą była ta, że karta w końcu musi się odwrócić, niepoparta racjonalnymi dowodami. Nie było mowy o żadnej stabilizacji, dochodziło do wyprzedaży zawodników, gra wyglądała jak od przypadku do przypadku. 

Teraz pojawiły się jakieś rzeczowe argumenty, by coś w Europie znaczyć. Na konkretną analizę przyjdzie czas po sezonie, ale oprócz powyższych póki co nasuwają mi się trzy inne główne.

1. Przede wszystkim wygląda na to, że w każdym z czterech klubów - niezależnie od tego, kto dołączy do Legii – będzie na ławce trenerskiej stały szkoleniowiec, który przez dłuższy czas pracuje z zespołem. A to już sporo.

2. Nie zanosi się na wybitne wyprzedaże w zespołach. Z Legii odchodzi Majecki, pożegna się z nią pewnie też Karbownik, ale to są nazwiska, które da się dość szybko zastąpić, co zresztą warszawianie już uczynili, sprowadzając Filipa Mladenovicia. Trudno będzie znaleźć tylko godnego następcę Christiana Gytkjaera w Lechu i to jest poważny problem stojący przed działaczami z Poznania. Realnie Duńczyk stanowi jakieś 50% siły ofensywnej zespołu. Trzon jednak powinno dać się utrzymać. Wróci też Joao Amaral, na którego mimo wszystko przy Bułgarskiej liczą.

3. Format tych eliminacji sprzyja naszym drużynom. Nie będzie rewanżów, a to oznacza, że o kwestii awansu zdecyduje pojedyncze spotkanie. A doskonale pamiętamy przecież, ile dla zawodników naszych drużyn znaczy gra przed własną publicznością, zwłaszcza z tymi mocniejszymi. Dwumecze bardzo często przegrywaliśmy w rewanżach, jak choćby ostatnio Lechia w Kopenhadze z Broendby czy Legia z Rangersami w Glasgow po dobrych spotkaniach u siebie.

 

 

 

Po tylu chudych latach nikt już nawet nie marzy o Lidze Mistrzów. Trzeba patrzeć realnie, dlatego wszystkich zupełnie zadowoliłby choć jeden zespół w fazie grupowej Ligi Europy. Byłby to w końcu znak, że w naszej piłce klubowej coś idzie do przodu. Obecny sezon nie jest aż tak ciekawy jak w poprzednich latach, ale ma wyraźnego lidera. Mistrzostwo Polski bez awansu do europejskich pucharów będzie znaczyło jednak niewiele, zabraknie dopełnienia.

Sam sukces na naszym podwórku nie cieszy bowiem tak bardzo jak udana przygoda na międzynarodowej arenie. To te boje wspominamy latami. To właśnie taka rywalizacja jest sednem piłki klubowej. 

Czekamy zatem, by znów przeżyć chwile radości, a nie tylko smutku i upokorzenia.

 


KOMENTARZE

Stwórz konto



Zaloguj się na swoje konto




Nie masz konta? Zarejestruj się