Autor zdjęcia: Twitter
Mizeria z Valencii, czyli futbolowa wersja serialu „Dark”
Jeśli po ostatnim sezonie komukolwiek wydawało się, że Valencia wraca na odpowiednie tory... Cóż, srogo się mylił. Nabrali się kibice, nabrali się piłkarze, a także sam trener. Nietoperzom zawsze musi stanąć coś na drodze do sukcesu, tym razem jest to... właściciel.
Jeżeli nie interesowaliście się tym co działo się w Valencii w ostatnich kilku-kilkunastu miesiącach, to w skrócie streścimy. Peter Lim wreszcie zaczął zyskiwać zaufanie, po tym jak masowo skupował zawodników Mendesa, co doprowadziło klub do nieciekawej sytuacji. Stery w klubie przekazał Mateu Alemany'emu, ten wykonał świetną robotę zatrudniając jako trenera Marcelino, a w roli człowieka od skautingu i transferów, Pablo Longorię. I wtedy Singapurczyk postanowił wszystko spieprzyć.
Umówmy się, Valencia nie rzucała na kolana, momentami grała nijaki futbol, ale notowała świetne wyniki, można rzec nawet, że ponad stan. Mając wąską ławkę i problemy na niektórych pozycjach, potrafiła robić niezłe rezultaty, które pozwalały na grę w Lidze Mistrzów i pierwsze od dawna trofeum. Trofeum bardzo ważne, bo na 100-lecie klubu.
OBSTAWIAJ LIGĘ HISZPAŃSKĄ W BETCLIC. ZAREJESTRUJ SIĘ TERAZ Z KODEM 2X45INFO!
Trofeum niechciane przez właściciela, który miał kazać trenerowi odpuścić rozgrywki. Marcelino wykazał się niesubordynacją i wraz z zespołem postanowił, że upiecze dwie pieczenie na jednym ogniu. I choć w brawurowy sposób udało mu się sięgnąć i po Puchar Króla i zakwalifikować do Ligi Mistrzów (choć ekipa w połowie sezonu miała sporą stratę), jego los był przesądzony już na długo, zanim został zwolniony. Lim czekał tylko na okazję, wyniki nie miały tu nic do rzeczy. Z klubem pożegnali się też Longoria i Alemany.
Potem zatrudniony został Albert Celades, który miał miażdżąco mniejsze doświadczenie niż poprzednik, a jedyne co za nim przemawiało, to przeszłość w roli selekcjonera młodzieżówek. Bywało lepiej, bywało gorzej. Kilka momentów „z Celadesa” zapamiętamy – jak choćby mecz na oparach z Ajaksem – ale ogólnie to były męki. Dla kibiców, dla piłkarzy i dla samego trenera, który ponoć miał chcieć wcześniej zrezygnować, ale zarząd tej rezygnacji nie przyjął. Chwilę później Celades stracił posadę, a w rolę strażaka wcielił się Voro. Po raz kolejny.
Brak szacunku i propaganda najgorszego sortu
Nie jest to jednak pierwszy kryzys w tym klubie, więc o co w tym wszystkim chodzi? Ano, między innymi o słowa córki właściciela Petera Lima – Kim:
„Znowu. Jacyś kibice Valencii atakują i obrażają moją rodzinę. Nie rozumiem tego. Klub jest nasz i możemy robić z nim co chcemy i nikt nie może nic na to powiedzieć.”
To właśnie one przelały czarę goryczy i rozpętały burzę w klubie, wśród kibiców. Taka atmosfera na finiszu i tak bardzo trudnego sezonu nikomu nie pomagała i raczej mało kto wierzył w to, że w takich okolicznościach uda się coś dobrego na boisku osiągnąć. To jednak nie wszystko.
Najkrótszy opis sezonu 2019/20 w wykonaniu Valencii... ale też najbardziej w punkt. #VCFpl pic.twitter.com/bVuNYoD3EJ
— Krystian Porębski (@woker182) July 19, 2020
Klub zaczął działać w bardzo dziwny sposób. Wzorowo prowadzone do tej pory social media, zmieniły się w tubę propagandową, doskonale z naszego kraju zresztą znaną. Na portalach społecznościowych klubowy profil zaczął wrzucać grafiki, informujące, że Meriton (firma Lima – przyp. red.) promuje stawianie na młodzież. Może i nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie dopiski „propietario: Meriton” - czyli własność. I nie mówimy tutaj o klubie, a o takich dopiskach przy zawodnikach. Kiedy dany zawodnik zaliczył debiut u zawodnika, który „leży” Limowi – jak Celades – to na takiej grafice nazwisko trenera się znalazło. Kiedy jednak piłkarz zadebiutował u Marcelino dziwnym trafem zostało to przemilczane. Ale to na pewno przez przypadek, prawda?
Obrzydliwa propaganda sukcesu, choć takowego po stronie właściciela nie ma, powoduje wzburzenie nie tylko wśród kibiców. W momencie, kiedy u nas w Twitterowych trendach były wybory, w Hiszpanii królowała Valencia, a w zasadzie walencki burdel. Może przez krótszy czas niż nasza elekcja, ale jednak. Mało? Persona non grata w klubie został Hector Gomez, do tej pory najlepiej poinformowany dziennikarz w sprawach klubu. Prywatnie wielki fan Valencii, który pisze o klubie w gazecie i prowadzi swój program w radiu. Żyje drużyną, zależy mu na niej, ale był niewygodny... bo pisał prawdę.
KANG IN - part of a commitment to young talent 💫
— Valencia CF🦇💯 #AMUNTWorld 🌍 (@valenciacf_en) July 7, 2020
➡️ https://t.co/fuSQBkjC5H pic.twitter.com/nbBbbTc5ox
Nikogo poważnego nie wzburzyłyby słowa córki właściciela, gdyby nie miały odzwierciedlenia w rzeczywistości. Kim Lim powiedziała to, czego nie powie Peter Lim. Valencia to dla niego zabawka. Tylko zabawa musi iść na jego modłę. Co z tego, że klub wyszedł na prostą, jeżeli zrobiono to wbrew jego woli, nie w ten sposób w jaki chciał? Singapurczyk przed Valencią chciał pozyskać wiele innych klubów, teraz ich kibice mogą odetchnąć z ulgą. To nie byłby dobry wybór.
Ofiary zidentyfikowane
Jest wojna, są straty. Tym razem ma dojść do największej rewolucji, choć nie jest to pierwsza rewolucja. A jeśli mówimy o zmianach, to właściciele standardowo wypuszczają informację do mediów, że pierwszy do odstrzału jest Dani Parejo. Jak tylko jest jakiś skandal w klubie, zawsze pojawia się taka informacja. Tym razem jednak wszystko wskazuje na to, że piłkarz, który w ostatnich latach był z klubem na dobre i na złe, stanie się ofiarą pokazu siły Petera Lima.
Ale to nie wszystko, bo z niewiadomych przyczyn na celowniku znaleźli się tacy zawodnicy jak Francis Coquelin czy Geoffrey Kondogbia. Początkowo „czarna lista Lima” miała wynosić tylko kilka nazwisk, na czele z trzema już wymienionymi. Później media pisały nawet o kilkunastu piłkarzach.
Od dawna było wiadomo, że jeśli klub nie zakwalifikuje się do Ligi Mistrzów, będzie trzeba zacisnąć pasa. Brak Ligi Europy to jeszcze większe wyrzeczenia. Lokalne media podawały, że klub będzie musiał „znaleźć” dodatkowe 100 milionów euro. Z klubem już wcześniej pożegnał się Ezequiel Garay, który nie porozumiał się z władzami co do nowego kontraktu. Poza tym lista tych, którzy mogą odejść, od zawodników regularnie grających jak Rodrigo czy Cillessen, przez pewnych do odstrzału jak Diakhaby i Mangala, aż po średniaków i tu mówi się o Czeryszewie i Gameiro. Liczba napastników na wylocie wzrasta jednak do trzech, bo wątpliwa jest przyszłość Rubena Sobrino, który był raczej pomysłem Marcelino aniżeli marzeniem Lima. Pożegnać z klubem mogą się też boczni obrońcy – Correia, Jaume Costa i Florenzi.
Dwaj ostatni jednak odejdą po porstu do swoich macierzystych klubów, bo są na wypożyczeniu. Z wyżej wymienionych na solidny zarobek można liczyć tylko przy sprzedaży Rodrigo i Cillessena. Duży zysk przy kimkolwiek poza nimi będzie oznaczał, że kogoś poniosło.
A skoro 100 milionów nie uda się ugrać w ten sposób, trzeba kombinować inaczej. I tak do odstrzału mogą pójść również skrzydła. Goncalo Guedes oraz... Ferran Torres. Jak już Valencia wychowała sobie genialnego skrzydłowego, to najprawdopodobniej straci go w najbardziej idiotyczny sposób. A wystarczyło wygospodarować solidny kontrakt – dla i tak najlepszego ofensywnego zawodnika w zespole. Tego oczekiwał, na to zasługiwał, ale jak widać, janusze biznesu z Singapuru i tutaj wiedzieli lepiej.
Za ostro? To może sekundkę poświęćmy posadzie trenera. Voro nie godzi się na objęcie stanowiska, jak sam twierdzi chce nadal kontynuować swoją kilkudziesięcioletnią przygodę z VCF, a gdyby coś w trenerce poszło nie tak, to zwyczajnie by wyleciał. Kogo więc preferuje Lim? Media podają, że informacja z klubu była taka, iż preferowany kandydat to taki, który dopiero co skończył karierę piłkarska i nie ma doświadczenia. Czyli taki, którym łatwo sterować. Mówiło się o Rubenie Baraja, ale ten jako symbol klubowy miałby pewnie nieco więcej do powiedzenia. Kto będzie następcą Celadesa? Na ten moment najgłośniej mówi się o Javierze Gracii, choć ponoć w grę wchodziła opcja Ernesto Valverde. Na Valencię to byłby kapitalny szkoleniowiec, ale niewygodny dla właściciela. Więc w to rozwiązanie trudno uwierzyć.
Pętla nie do przerwania, na Mestalla zaczynamy nowy cykl
I na koniec, małe spostrzeżenie. Walencka mizeria nie zaczęła się teraz, po tym jak w lidze wyprzedziła ją Granada. Nie zaczęła się też wraz z przyjściem Petera Lima, przecież wcześniej przez lata klub borykał się z ogromnymi długami.
Przynajmniej ostatnie kilkanaście lat w tym klubie było naznaczone absurdem, skandalami i machlojkami. Bo klub miał chcieć kupić kostarykański mafiozo, który oferował 700 milionów euro. W gotówce. Innym razem ofertę mieli złożyć arabscy szejkowie, którzy zacumowali w porcie i dowiedzieli się o tym, że klub jest na sprzedaż. Jeszcze wcześniej były prezydent Juan Soler – porwał swojego następcę, Vicente Soriano. Panowie w tamtym czasie nie mieli już nic wspólnego z klubem, ale to tylko pokazuje, w jakim bagnie ugrzęzła Valencia. Bagnie, które nie jest podobne do sytuacji innych klubów pogrążonych w kryzysie, a bardziej klimatu przedstawionego w Bagiennej ciszy, w której główną rolę gra Pedro Alonso – znany z roli Berlina w La casa de Papel. Bagnie, które jest przesiąknięte korupcją, nieczystymi zagrywkami i mafijnymi porachunkami. I wydaje się, że nie bez powodu akcja wspomnianego filmu dzieje się w Walencji, a cała fabuła zaczyna się zresztą w dniu finału Pucharu Króla, tego wygranego przez VCF.
Bo w Valencii kiedy tylko zaczyna się dziać dobrze, przychodzi kolejny kryzys. Kryzys spowodowany od środka, który powtarza się cyklicznie raz po raz. Niczym w innej produkcji Netflixa – Dark. I tutaj niestety mamy wrażenie, że przerwanie walenckiej pętli nieszczęść, również będzie bardzo trudne. Nawet jeśli potwierdzą się pogłoski o tym, że Lim zlecił szukanie kupca na klub Mendesowi, to nie musi oznaczać nic dobrego. Valencia zamiast wyjść na prostą, ciągle trafia z deszczu pod rynnę. W roli ratownika ciągle pojawia się Voro, a w roli kozła ofiarnego Dani Parejo (choć on najprawdopodobniej po latach się z niej wypisze). Potem po kilku próbach nadchodzi odrodzenie, by znowu doprowadzić do katastrofy. I pozostaje się tylko cieszyć, że w tej historii cykl nie trwa 33 lat. Może dzięki temu szybciej uda się zakończyć to szaleństwo, ale w tym momencie bardzo trudno o optymizm.