Autor zdjęcia: Maffia / UK Sports Pics / Sipa / PressFocus
Lewa noga od Boga. Jak Rusłan Malinowski zapracował na uznanie
Rusłan Malinowski jak mało kto umie udowadniać. Gdyby było inaczej, pewnie nigdy nie wyjechałby z rodzinnego Żytomierza i już dawno dałby sobie spokój z piłką. Marzenia były jednak silniejsze od problemów i przedziwnej nieprzychylności, z którymi spotykał się w kolejnych klubach. Brnąc uparcie przed siebie, Ukrainiec doszedł bardzo wysoko, i wciąż ma ochotę dalej się wspinać. Byle tylko wreszcie zostać naprawdę docenionym.
Odrzucony w Kijowie
Kariera ukraińskiego pomocnika układa się w specyficzny sposób. Zdarzało się, na przykład w Sewastopolu, że był szykowany do roli lidera na lata, by po kilku miesiącach zostać odpalonym bez żalu, a następnie błyszczeć w Zorii Ługańsk. W Genk, po dobrym wejściu, nabawił się poważnej kontuzji, po której wątpiono, czy powróci na wysoki poziom. Wrócił, pomógł zdobyć mistrzostwo i poszedł wyżej. W Atalancie początkowo siedział na ławce, wydawało się, że przepadł, ale w kluczowym momencie sezonu zaczął zachwycać. Reprezentacja? U Mychajło Fomenki nigdy nie pełnił znaczącej roki, u Andrija Szewczenki jest jednym z liderów. I tak w kółko. Od niedocenienia do ważnych asyst i efektownych bramek.
A wszystko zaczęło się 15 lat temu, w akademii Dynama Kijów, przez którą rokrocznie przewijają się tłumy dzieciaków. Część z nich trafia tam z polecenia skautów rozsianych po różnych częściach kraju i właśnie tak było z Malinowskim. Któryś z wysłanników klubu zauważył go na turnieju, później zaproponował dołączenie do akademii wielkiego Dynama. Tyle że poza trzema treningami w tygodniu oferta nie zawierała nic więcej. Klub nie chciał pokryć kosztów życia młodego zawodnika w Kijowie ani załatwić szkoły. Mógł dojeżdżać jakieś 140 kilometrów w jedną stronę lub liczyć na rodziców. Ale rodziców na taki komfort nie było stać, więc 12-letni Rusłan został w Żytomierzu.
Czas pokazał, że Dynamo pomyliło się w ocenie potencjału Malinowskiego, ale czy można mieć pretensje do klubu? Przecież futbol zna dziesiątki podobnych historii. W Kijowie postawili wówczas na innych zawodników, którym zaoferowano dużo lepsze warunki, niektórzy robią dziś kariery. O Malinowskim „biało-niebiescy” przypomnieli sobie wiele lat później, próbując ściągnąć go z Zorii Ługańsk. Raul Riancho, który w latach 2014-16 był w Dynamie asystentem Serhija Rebrowa, dopadł go bezpośrednio po meczu obu zespołów i namawiał do transferu. Później opowiadał, że „Rusłan nie miał nic przeciwko”, ale z całej operacji nic nie wyszło. Znów zabrakło konkretów ze strony Dynama
Niepotrzebny w Doniecku
Potencjał Malinowskiego zauważono nie tylko w Kijowie. Oprócz Dynama zainteresowanie chłopakiem wykazywał też Szachtar Donieck, a oferta, którą złożył była nieporównywalnie lepsza. Klub z Donbasu coraz mocniej rozpychał się na krajowej scenie, snuł ambitne plany i miał wizję, której ważnym elementem był rozwój akademii. Uwadze skautów nie umknął żaden utalentowany zawodnik z lokalnego rynku. - Początkowo nie chciałem wyjeżdżać tak daleko, dlatego z rodzicami braliśmy pod uwagę propozycję Dynama. Później jednak wszystko porównałem i zdecydowałem, że muszę zaryzykować […] Szachtar przedstawił lepsze warunki, ale to nie tak, że oczekiwałem złotych gór - tłumaczył swoją decyzję w rozmowie z portalem sportzt.com.
Ale chociaż Szachtar zainwestował w rozwój Malinowskiego, to nigdy w niego nie uwierzył. Co z tego, że w poszczególnych rocznikach Rusłan wyróżniał się na tle innych adeptów akademii. Co z tego, że łapał się do młodzieżowych reprezentacji Ukrainy. Kiedy kończył ostatni rok nauki, po prostu mu podziękowano. W klubie uznano, że konkurencja w rezerwach i trzeciej drużynie, gdzie wychowankowie trafiają na przetarcie, jest zbyt duża i Malinowski szybko tam przepadnie. Rozczarowany niedoszły wówczas piłkarz z podkulonym ogonem wrócił do Żytomierza. Jedyną pamiątką z Doniecka był pseudonimem „John Travolta”, który nadano mu ze względu na rzekome podobieństwo do amerykańskiego aktora.
O swoim wychowanku trenerzy Szachtara przypomnieli sobie pół roku później. Nie dlatego, że ktoś się zreflektował i postanowił odzyskać utalentowanego zawodnika, powód był raczej prozaiczny. Kilku chłopaków z rezerw wysłano na wypożyczenie, w ich miejsce wskoczyli goście z „trójki”, przez co nie bardzo miał tam kto grać. Malinowskiemu, który występował w amatorskiej lidze w Żytomierzu, przez telefon zaproponowano kontrakt z trzecią drużyną, mieszkanie i 800 hrywien miesięcznie. Zgodził się i kilka dni później znów był w Doniecku.
Udany sezon 2011/12 poskutkował zainteresowaniem ze strony klubów silniejszych niż trzecia drużyna Szachtara. W Doniecku nie mieli nic przeciwko, wypożyczanie młodych zawodników do słabszych zespołów było i wciąż jest jednym z postetapów szkolenia. Ostatecznie Malinowski trafił do drugoligowego Sewastopola, a na transfer bardzo naciskał trener Oleg Kononow. W pierwszym sezonie wypadł jednak słabo. W drugim Kononowa zastąpił Hennadij Orbu, szkoleniowiec wyciągnięty ze struktur Szachtara, i... było jeszcze gorzej. Malinowski najpierw złamał palec przez co stracił kilka tygodni, a kiedy był już gotowy do powrotu, decyzją trenera trafił do rezerw.
Orbu, choć doskonale znał Malinowskiego, nie zamierzał na niego stawiać, więc ten w grudniu 2013 roku wrócił do Doniecka. Wówczas ofertę wypożyczenia złożyła Zoria Ługańsk, która masowo ściągała do siebie młodych zawodników Szachtara. Po nieudanym epizodzie w Sewastopolu była to szansa, na którą Malinowski w zasadzie nie zasłużył. W końcu Zoria grała w ukraińskiej ekstraklasie i chciała się bić o puchary. Co miał jej do zaoferowania chłopak, który niedawno odbił się od drugiej ligi?
Czas pokazał, że miał do zaoferowania naprawdę dużo. Malinowski szybko został liderem Zorii, a dobrymi występami w lidze i europejskich pucharach ściągnął uwagę klubów z mocniejszych lig. Cały czas należał jednak do Szachtara, więc musiał liczyć się z tym, że prędzej czy później może zostać wezwany do Doniecka. Potencjalnego lidera ofensywy widzieli w nim jednak wyłącznie kibicie i eksperci. Mircea Lucescu, wieloletni trener Szachtara, nie uwzględniał zawodnika w swoich planach. Wolał napędzać zespół mocą brazylijskich silników, co gwarantowało znakomite osiągi. Malinowski w Doniecku nie był mu potrzebny. Ostatecznym dowodem na to było wypożyczenie do Genk. Bo kiedy Szachtar liczy na danego piłkarza, to najczęściej trzyma go pod bokiem, w innym ukraińskim klubie. Kiedy nie wiąże z nim przyszłości, bez żalu wysyła go zdecydowanie dalej. W tym przypadku padło właśnie na Belgię.
Lewa noga od Boga
Zagranicy, reprezentacji i wszystkich zachwytów Malinowski nie doświadczyłby bez pomocy i zaangażowania Jurija Wernyduba, najważniejszego ze wszystkich trenerów, z którymi do tej pory pracował. Wernydub to szkoleniowiec, który rządzi twardą ręką, ale dla piłkarzy zawsze jest sprawiedliwy. Zdarzało się, że chwalił Malinowskiego, zdarzało się, że ostro go krytykował, najczęściej za problemy z wagą i nonszalanckie podejście do gry w defensywie. - Młody piłkarz, który umiejętnościami przewyższa rówieśników, przeważnie niechętnie podchodzi do obowiązków w obronie. Malinowski też grzeszył w tej kwestii. Musiałem przeprowadzić z nim wiele rozmów, aby zrozumiał, jak bardzo to ważne. Ma też skłonność do przybierania na wadze. Jeśli nie pracowałby nad sobą, to nie zostałby piłkarzem takiej klasy. Dobrze, że to zrozumiał - mówił w rozmowie z portalem terrikon.com już po odejściu Malinowskiego z Zorii.
Oczywiście proces zwalczania złych nawyków był mozolny i momentami trudny do zaakceptowania. Malinowski wcześniej niekoniecznie przejmował się wagą i nie prowadził się w absolutnie profesjonalny sposób. Tymczasem u Weryduba musiał się zważyć, zanim wyszedł na pierwszy trening. A ponieważ na wyświetlaczu pojawił się wynik za wysoki aż o trzy i pół kilo, szkoleniowiec kazał przygotować dla zawodnika nową dietę i specjalny zestaw ćwiczeń. - Rusłan szybko tyje. Zwalczyliśmy to wspólnymi wysiłkami, choć początkowo strasznie wkurzał się na cały sztab, w szczególności na mnie, o to, że dokładnie go sprawdzamy i zmuszamy do trzymania się ustaleń. Myślę, że cała ta historia wzmocniła jego charakter - opowiadał trener na łamach portalu zbirna.com.
Charakter i wiarę Malinowskiego we własne możliwości Wernydub wzmacniał też na inne sposoby. Być może zdawał sobie sprawę, że ma u siebie diament, który trzeba z uwagą szlifować, być może - jako że też pochodzi z Żytomierza - była to wyłącznie kwestia lokalnego patriotyzmu. Faktem jest jednak, że traktował go trochę po ojcowsku. Potrafił nagrodzić, ale też odesłać na ławkę, gdy Malinowski coś robił źle. Suma metod i składników pozwoliła jednak obudować zawodnika przekonaniem, że jest w stanie grać na bardzo wysokim poziomie, a Zoria to tylko pierwszy przystanek na trasie.
Przegląd pola, technika podania i strzału, stałe fragmenty, łatwość w dochodzeniu do pozycji strzeleckich i rozumienie gry - to najmocniejsze strony Malinowskiego według Weryduba. No i oczywiście lewa noga, którą Ukrainiec wyczynia cuda. - Lewą nogę dostał od Boga - te słowa byłego szkoleniowca Zorii mówią w zasadzie wszystko. Zresztą siłę i precyzję strzału Malinowskiego swego czasu poznali zawodnicy Legii Warszawa (od 3:10)
A trochę później również Lecha Poznań (od 2:06)
Swój dar od Boga Malinowski rozwijał od małego. Jeszcze przed przeprowadzką do Doniecka, starszy brat Ołeksandr organizował mu dodatkowe treningi, na których wspólnie pracowali nad siłą i celnością strzałów. Efekty były wyśmienite. Kiedy na jednym z turniejów dla dzieci, Malinowski strzelał Spartakowi Moskwa gole z połowy boiska, trenerzy rosyjskiego klubu zarządzali, aby odesłać go na ławkę. - Podskórnie czułem, że wyrośnie z niego dobry piłkarz. Tylko dlatego tak wysoko zawieszałem mu poprzeczkę. Dziś ani trochę tego nie żałuję, choć nasza mama często na mnie krzyczała. Bała się, że przesadzę z treningami i zrobię z Rusłana inwalidę - opowiadał brat zawodnika Atalanty dziennikarzowi „Sport Foot Magazine”.
Spełniona obietnica
W Ługańsku dla Malinowskiego zrobiło się za ciasno na początku 2016 roku. Wówczas Szachtar przyjął ofertę Genk, a ofensywny pomocnik ruszył na podbój Europy. Zaczął całkiem nieźle, ale w kwietniu, akurat przed najważniejszymi meczami, zerwał więzadła krzyżowe. Połowę okresu wypożyczenia spędził w gabinetach lekarskich i znów zmagał się z wątpliwościami. Decyzja klubu dotycząca ewentualnego wykupienia jego karty z Szachtara przez poważną kontuzję nie była oczywista. Malinowski musiał wziąć się do roboty, aby jeszcze raz udowodnić swoją wartość.
Przekonanie do siebie trenerów i działaczy poszło błyskawicznie. Latem 2017 roku Genk wyłożył za Malinowskiego 2 miliony euro, a transfer definitywny był fundamentem pod budowę zespołu zdolnego walczyć o mistrzostwo kraju. Do koronacji doszło w sezonie 2018/19. Ukraiński pomocnik był jednym z głównych autorów sukcesu, choć po drodze kusiły go Roma i Celta Vigo. Obiecał jednak, że pomoże wywalczyć tytuł i słowa dotrzymał.
Mniej honorowo zachowali się działacze Genku, którzy po mistrzowskim sezonie nie chcieli zgodzić się na transfer Ukraińca. Wcześniej deklarowali, że nie będą robić mu problemów, ale kiedy słowa trzeba było zamienić w czyny, próbowali przeróżnych kombinacji byle tylko zablokować transfer. A Malinowski miał wówczas na stole atrakcyjną ofertę z Atalanty, był gotowy, żeby zrobić kolejny krok. No i przecież wywiązał się ze swojej części obietnicy, więc oczekiwał, że druga strona postąpi tak samo. - Klub obiecał mi, że nie będzie blokował transferu w tym oknie. Zimą mogłem przejść do Romy, ale odmówiłem, bo chciałem dotrzymać słowa, a teraz Genk łamie swoje. Czuję się oszukany. Mam 26 lat i chcę po prostu grać na wyższym poziomie. Żaden z kibiców nie będzie miał do mnie o to pretensji - mówił w rozmowie z portalem sportarena.com.
Przemyślany plan Gasperiniego
Genk w tej rozgrywce od początku był na straconej pozycji i ostatecznie musiał zgodzić się na transfer najlepszego zawodnika. Kibicie, tak jak zapewniał Malinowski, nie mieli do niego pretensji. Narzekali tylko na kwotę transakcji. 14 milionów euro za takiego piłkarza to w ich oczach trochę mało.
Mało, przynajmniej na początku, w nowym klubie miał do zaoferowania także Malinowski. Ukraiński pomocnik zaliczył przeciętne wejście do Serie A, przegrywał rywalizację, często zaczynał mecze na ławce rezerwowych, a na pierwszego ligowego gola czekał aż do grudnia. Zdarzenia kolejny raz układały się według dobrze znanego scenariusza.
Gian Piero Gasperini miał jednak dokładnie opracowany plan dotyczący wdrażania Malinowskiego. Nie od razu otworzył przed nim wszystkie drzwi. Do zespołu wprowadzał go etapami, sukcesywnie zwiększając jego rolę. Niczym w grze komputerowej, Malinowski zaczynał od najprostszych przeszkód, by w ten sposób przygotować się na trudniejsze wyzwania i w finale dojść do bossa. Miewał problemy z taktyką Gasperiniego, nie zawsze grał na miarę swoich możliwości, ale realizując przemyślany plan szkoleniowca osiągnął kolejny poziom i udowodnił, że jest w stanie podbić Serie A. Atalanta przeżywa obecnie najlepszy okres w swojej historii, a Malinowski jest jej bardzo ważną częścią.
We Włoszech znakiem rozpoznawczym Ukraińca są oczywiście efektowne bramki. O ile jednak do atomowych trafień lewą nogą zdołała już wcześniej przyzwyczaić, to gol strzelony prawą Juventusowi dla postronnych był małym zaskoczeniem. Ale wbrew pozorom nie było w nim grama przypadku. - Po kontuzji więzadeł krzyżowych zacząłem więcej pracować nad prawą nogą, bo długo bałem się o lewą. Czuję, że się poprawiłem, uderzam już całkiem dobrze. Na treningach strzelam dużo goli tą nogą. W meczach wygląda to gorzej, ale teraz się udało - mówił po meczu z Juve.
Stacja docelowa czy kolejny przystanek?
Ołeksandr Funderat, były dyrektor akademii Szachtara Donieck, niedawno na łamach La Gazzetty dello Sport nazwał Malinowskiego „małym Messim”. Takie skojarzenie wywołuje przede wszystkim „nadlewnonożność” obu zawodników, ale też kilka innych wspólnych cech. Trudno więc się dziwić, że Ukrainiec coraz częściej jest przedstawiany jako najbardziej niedoceniany ofensywny pomocnik w światowym futbolu. Biorąc pod uwagę, ile potrafi i ile daje swojemu zespołowi, wciąż mówi się o nim zdecydowanie za mało i ocenia się za nisko.
Atalanta, która od kilku miesięcy nieustannie jest na językach, sukcesywnie zmienia sposób, w jaki postrzega się Malinowskiego. Ukrainiec dopiero we Włoszech został dostrzeżony przez większe gremium. Jeśli nadal będzie imponował boiskowymi ruchami i pięknymi bramkami, to zmieni się też jego miejsce w hierarchii. Nie można zatem wykluczyć, że Atalanta to dla niego tylko jeszcze jeden przystanek, a nie stacja docelowa. Niedawno media informowały, że na celownik Malinowskiego wzięła Chelsea. Ewentualny transfer do klubu tej klasy, byłby kolejnym awansem sportowym. O to, czy Ukrainiec poradzi sobie w mocniejszym otoczeniu, nie trzeba się martwić. W końcu Malinowski miał przepaść wszędzie, ale dzięki samozaparciu i darom od Boga nie przepadł nigdzie.