Autor zdjęcia: Własne
Legia poniosła zwycięstwo
Pewne zwycięstwo dopisaliśmy Legii Warszawa już przed meczem. Pytaliśmy nie czy, a jak wysoko wygra z mistrzem Irlandii Północnej. Przecież kilkanaście razy mniejszy budżet, przecież totalnie anonimowi zawodnicy, przecież to w końcu "tylko" triumfatorzy jednej z najsłabszych lig w Europie. Znów okazało się jednak, że w piłce nożnej to wszystko jest bez większego znaczenia. Albo przynajmniej bez takiego znaczenia, jak nam się wydaje, zwłaszcza na tym, powiedzmy, średnim poziomie.
Bluzgałem, denerwowałem się, nie mogłem oglądać tego na siedząco. Wstałem po godzinie gry i stałem tak do końca. W tej pozycji ogądałem, jak Jose Kante jako jedyny z legionistów zorientował się, że w przepisach gry w piłkę nożną nie są zakazane strzały z dystansu. W tej pozycji też patrzyłem, czy piłka po strzale gościa, którego Transfermarkt ceni gorzej nawet od Kuby Więzika wpadnie do siatki, czy jednak odbije się od słupka. W tej pozycji też ucieszył mnie gwizdek sędziego.
Miałem uczucie ulgi. Ale nie z powodu, że mistrz Polski zwyciężył z mistrzem Irlandii Północnej. Miałem uczucie ulgi, że to spotkanie już się zakończyło. To był męcz, a nie mecz.
Po ostatnich chudych latach w Europie, po trzech edycjach bez choćby jednego zespołu w fazie grupowej Ligi Europy, powinniśmy spodziewać się tego, co zobaczyliśmy. Ale przecież europejskie puchary mają to do siebie, że rozbudzają nasze nadzieje. Co roku łudzimy się, że to już teraz, że znów będziemy na Starym Kontynencie poważani, że przyjedzie do nas zespół z państwa, które trudno zaznaczyć na mapie i rozjedziemy go co najmniej 5:0.
Tym bardziej, że Legia naprawdę dawała w ostatnim czasie podstawy, by w nią wierzyć. Dosyć szybko zamknęli kwestię mistrzowskiego tytułu w lidze, potem spokojnie mogli przygotowywać się pod kątem gry w pucharach. Kilka dni temu w próbie generalnej w Pucharze Polski przecież wygrali nawet 6:1 na wyjeździe z GKS-em Bełchatów, zespołem pod względem potencjału na dosyć podobnym poziomie co Linfield. To bardzo uśpiło naszą czujność.
Nadeszło jednak to europejskie starcie i...
Świętej Pamięci Paweł Zarzeczny za czasów naczelnikowania w Przeglądzie Sportowym miał wiele tyleż kontrowersyjnych, co trafnych okładek. Okazuje się, że nawet ponadczasowych, bo jedną można wklejać praktycznie co roku. Przyszedł ten europejski sprawdzian i w Legii sraczka!
Ta postawa podopiecznych Aleksandara Vukovicia w meczu z Linfield była tak samo druzgocąca, co niezrozumiała. Rywale meczu o punkty nie grali od marca - a więc prawie pół roku - gdy w ich drużynie wykryto koronawirusa. Legia z kolei przystępowała do tego spotkania praktycznie w niezmienionym składzie w porównaniu z zakończonymi miesiąc temu rozgrywkami Ekstraklasy. Doszli przecież tylko Artur Boruc i Filip Mladenović, co rozpatruję zdecydowanie w kategoriach wzmocnienia, a nie tylko uzupełnienia składu.
Tymczasem na boisku nie było tego widać. Nie było widać wielkiej różnicy klasy piłkarskiej. Wręcz przeciwnie - jeśli ktoś włączyłby tylko skrót i nie wiedział, którzy to którzy, mógłby się pomylić po rulecie Bastiena Hery'ego w 35. minucie, że gospodarze to ci na niebiesko. Nie dziwię się zupełnie Trenerowi Andrzejowi Strejlauowi, że podczas komentowania tego spotkania popełnił freudowską pomyłkę i Hery'ego nazwał Henrym (czytaj: Ałrim).
Wtedy ucieszyłem się, że Legia, może trochę nieświadoma, nie przestraszyła się przeciwnika i od początku spotkania grała z nim jak równy z równym. Przecież to zespół ubrany niemal jak zeszłoroczny postrach - Glasgow Rangers! W dodatku na poziomie warszawian - wszak w poprzedniej edycji Ligi Europy pożegnał się z rozgrywkami na tym samym etapie co ostatni polski zespół.
Nie zabrakło tak wiele, by po wielkim Dudeląż, po mocarnym Spartaku Trnawa i zawsze groźnym Sheriffie Tyraspol do listy hańby dopisać potężne Linfield. Na szczęście tym razem graczom z Łazienkowskiej udało się ponieść porażkę zwycięstwo. Jak głosi staropolskie powiedzenie, w każdych eliminacjach europejskich pucharów trzeba zagrać jeden słabszy mecz. Oby legioniści mieli go już za sobą.