Autor zdjęcia: dinamo-minsk.by
Wielkie inwestycje, skandale i głośny upadek. Jak milioner Juryj Czyż z Dynama Mińsk podbijał białoruski futbol
W całej Białorusi przez wiele lat nie było na niego mocnych. Miał pieniądze, posiadłości, ekskluzywne jachty i warte dziesiątki tysięcy dolarów zegarki. Samej góry sięgały też jego polityczne koneksje. Z Aleksandrem Łukaszenką długo żył w specyficznej biznesowo-finansowej symbiozie – jeden gwarantował ochronę i nietykalność, drugi regularnie okazywał pieniężne wsparcie. I to w bardzo pokaźnych rozmiarach, bo Juryj Czyż do pewnego momentu był najwspanialszym dzieckiem reżimu Łukaszenki, które dzięki odrobinie sprytu i biznesowej intuicji wdrapało się na szczyt krajowej listy najbogatszych. Układ, w którym przegrani nie istnieli, nie mógł jednak przetrwać. Potężne imperium biznesmena dziś chwieje się w posadach i lada chwila runie. Podobnie jak runęły marzenia Czyża o zbudowaniu wielkiego Dynama Mińsk. Klubu, który dostał w prezencie od państwa, i który państwo odebrało, gdy z właściciela nie dało się już zedrzeć choćby kopiejki.
Zwycięstwo samo nie przyjdzie
W piłkarskim biznesie Czyż pojawił się w 1999 r. Jak się wtedy wydawało, w rękach miał wszystkie narzędzia niezbędne do zaistnienia w tym niełatwym przecież światku – pomysł, charyzmę, zaplecze i przede wszystkim pieniądze. Obrzydliwie dużo pieniędzy. Dynamo Mińsk, najbardziej utytułowany na tamten czas klub Białorusi, przejął w stosunkowo trudnym momencie. Z zespołu, który dwa lata wcześniej zdobył mistrzowski tytuł, zostały ledwie strzępy. Karierę zakończyło kilku ważnych weteranów, niektórzy zawodnicy postanowili spróbować sił zagranicą, a i w dyrektorskich gabinetach ciężko było o stabilizację. W efekcie Dynamo dwa kolejne sezony zakończyło odpowiednio na 8. i 6. miejscu bez widoków na szybką poprawę.
Sytuację miało diametralnie odmienić przejęcie klubu przez Czyża. Znany z miłości do sportu, uwielbiający samemu biegać za piłką krezus z miejsca zapowiedział poważne modyfikacje, których krótkofalowym celem było odzyskanie statusu hegemona na krajowym podwórku. W dłuższej perspektywie liczył na przyzwoite wyniki w europejskich pucharach, co miało znacząco podnieść prestiż marki. Żeby tego dokonać, biznesmen gotów był do poważnych poświęceń i jeszcze poważniejszych inwestycji. Wszystko zgodnie z jego dewizą głoszącą, że zwycięstwo nie przyjdzie samo.
Czas pokazał jednak, że realizacja obu zadań, to dzieło znacząco przewyższające możliwości Czyża, i oczywiście nie chodziło o możliwości finansowe. Powiedzieć, że za jego rządów Dynamo było totalnie rozłożone pod względem organizacyjnym, to w zasadzie nic nie powiedzieć. Słowa „stabilizacja” próżno szukać w jego szalonych wizjach dotyczących zarządzania klubem piłkarskim. Czyż kolejnych trenerów zmieniał jakby na wyścigi – za jego 20-letniej prezesury było ich w klubie aż 33. Zdarzało się i tak, że ważne kontrakty miało jednocześnie dwóch szkoleniowców, a to, który poprowadzi trening, zależało od wskazania właściciela. Po stronie licznych patologii należy zapisać również podejmowanie ważnych dla drużyny decyzji za plecami szkoleniowca. - W ciągu sezonu zdarzało się mnóstwo sytuacji, z których nic nie rozumiałem. Na pewno pamiętacie przypadek z Palicewiczem i Sulimą, kiedy przesunięto ich do rezerw po meczu w Grodnie. Coś takiego się zdarzyło, chociaż ja nie podjąłem takiej decyzji. W ogóle nie chciałem karać chłopaków! – opowiadał portalowi by.tribuna.com Robert Maaskant, numer 27 na liście Czyża.
(Zródło: Twitter)
W podobnym tonie wypowiadają się inni byli szkoleniowcy, którzy z Mińska wyjeżdżali, nim zdążyli się na dobre rozpakować. Średni czas pracy u Czyża wynosił około 7 miesięcy, choć zdarzali się i tacy, którzy prowadzili Dynamo w 1-2 meczach mimo wcześniejszych zapewnień o zaufaniu i pełnym wsparciu właściciela. Rekordowo długo, bo przez okrągły rok, co samo w sobie brzmi groteskowo, pracowali Juryj Szukanau (maj 2004-maj 2005) i Uładzimir Żurawiel (grudzień 2013-grudzień 2014). Efekty? Szukanow poprowadził Dynamo do jedynego w erze Czyża mistrzostwa, a Żurawiel wywalczył historyczny awans do fazy grupowej Ligi Europy. Najdłużej - od maja 2017 do stycznia 2019 roku - w siodle utrzymał się Siarhiej Hurenka, ale tylko dlatego, że w okresie schyłkowym klub był już Czyżowi zupełnie obojętny.
Nieliczne sukcesy, które w normalnym świecie powinny umocnić pozycję trenera, w świecie Czyża nie gwarantowały niczego. Właściciel Dynama u każdego potrafił w dowolnym momencie dopatrzeć się jakiegoś niuansu, który jego zdaniem przeszkadzał w osiąganiu jeszcze lepszych wyników. Trenerów zwalniał za brak jaj, zbyt defensywny styl gry, szukanie głupich wymówek, braki w wykształceniu, ignorowanie klubowej młodzieży, słaby warsztat czy ustawianie zespołu pod konkretnego przeciwnika. O swoich decyzjach informował albo w mediach, albo w szatni tuż po zakończeniu meczu, albo przez spikera na stadionie. Nowych szkoleniowców zatrudniał według niemożliwego do ustalenia klucza. Niektórzy podobno pojawili się w klubie w ramach zagmatwanych rozliczeń biznesowych. Ale wygrywać i tak musieli. Bez względu na okoliczności.
Niewiele lepiej traktował zawodników, nawet tych najlepszych. Z Ihaem Stasiewiczem, liderem zespołu i najlepszym piłkarzem ligi, pokłócił się o wysokość nowego kontraktu i w przypływie szału odesłał za darmo do BATE Borysów. Maksima Witusa nieoczekiwanie oskarżył o sprzedanie meczu w Lidze Europy i kategorycznie zabronił podpisywać z nim nową umowę. Na porządku dziennym była też publiczna krytyka, podważanie umiejętności i liczne eksperymenty ze szrotem sprowadzanym z zagranicznych lig. Przeważnie z pokaźną stratą dla klubowego budżetu.
Gej, muzułmanin i list do prezydenta
Być może do jeszcze większych patologii, niż na ławce trenerskiej, dochodziło w klubowych gabinetach. Roszady na różnego rodzaju posadach dyrektorskich były niemalże codziennością, a koniec końców o prawie wszystkim i tak decydowała jedna osoba – Juryj Czyż. Wpływ na niego miał tylko Władimir Japrincew, wierny doradca i prawa ręka we wszystkich inicjatywnych, które podejmował właściciel Dynama. Razem zatrudniali i zwalniali. Razem kupowali i sprzedawali. Razem marzyli o podboju piłkarskiej Europy, nie umiejąc podbić nawet własnego podwórka. Razem też poszli na dno.
To właśnie z inicjatywy Japrincewa w styczniu 2015 r. dyrektorem generalnym klubu został Alim Selimow, dwukrotny mistrz Europy w zapasach w stylu klasycznym. Czyżowi, mistrzowi tej dyscypliny i wieloletniemu przewodniczącemu Białoruskiej Federacji Zapasów, pomysł od razu przypadł do gustu. Kompletny brak doświadczenia Selimowa i całkowita nieznajomość piłkarskiego biznesu nie stanowiły żadnego problemu. Grunt, że nowy dyrektor cieszył się nieograniczoną sympatią właściciela.
(źródło: Twitter)
Nominacja dla muzułmanina Selimowa zbiegła się w czasie z poszukiwaniami specjalisty od marketingu. W klubie doszli do wniosku, że chociaż futbol nie cieszy się na Białorusi przesadną popularnością, to mimo wszystko warto poszukać nowych źródeł dochodu. Wybór padł na Walancina Sieradę, znanego dziennikarza radiowego z doświadczeniem w marketingu, który z dużym entuzjazmem podszedł do otrzymanej oferty. Na entuzjazmie jednak się skończyło, bo Sierieda na ostatniej prostej został odstrzelony. A przy okazji znalazł się w samym centrum obyczajowego cyklonu rozpętanego przez fanów Dynama.
Mówiąc najkrócej – Sierada stał się ofiarą przesadnej otwartości w mediach społecznościowych, gdzie ani trochę nie krył się ze swoją – jak opisały to białoruskie media – niestandardową orientacją seksualną. Dla niezbyt tolerancyjnych kibiców Dynama gej w ich ukochanym klubie był najbardziej abstrakcyjnym zjawiskiem, jakie mogli sobie wyobrazić. Jak łatwo się domyślić, identyczne stanowisko zajął dyrektor generalny Salimow, a tradycjonalista Czyż podobno wpadł w szał, gdy tylko cała sprawa ujrzała światło dzienne. Swoim pracownikom miał za złe, że nie zadali sobie wystarczająco dużo trudu i nie prześwietlili Sierady od stóp do głów, co zwyczajnym kibicom zajęło mniej niż chwilę. A przecież to nie oni pobierali miesiąc w miesiąc nieprzyzwoicie wysokie pensje.
W aferze z Sieradą w roli głównej Czyż i jego świta mieli to szczęście, że na Białorusi prawa mniejszości seksualnych raczej nie są przedmiotem debaty publicznej i nie trafiają na czołówki gazet. Na zachód od Bugu sprawa miałby zapewne inny finał, a właściciel Dynama musiałby się gęsto tłumaczyć z wystosowanego oświadczenia, w którym niedoszłego speca od marketingu oskarżono o psucie wizerunku i narażanie na szwank dobrego imienia klubu. Co ciekawe, podobnych zarzutów nie czyniono w stronę dyrektora zarządzającego Siarhieja Warłamaua, innego „ulubieńca” fanów zatrudnionego miesiąc przed Selimowem, choć powodów ku temu było znacznie więcej niż w przypadku Sierady.
Warłamau, drobny aferzysta i oszust finansowy, szerszej społeczności dał się poznać jako właściciel firmy „AutoMotoIdeał”, która handlowała samochodami. A właściwie tylko zdjęciami samochodów, bo pojazdy, za które klienci płacili niemałe pieniądze, istniały wyłącznie w firmowym katalogu. Poza tym w kryminalnym życiorysie Warłamaua figurują takie pozycje jak oszustwa podatkowe i antydatowanie dokumentów, na co jednak Juryj Czyż w ogóle nie zwracał uwagi. Dlatego, mimo hochsztaplerskiej przeszłości, Warłamau mógł czuć się w pełni bezpieczny. W Dynamie był praktycznie nietykalny.
Jedyną grupą, której nie podobało się, że osoba z taką kartoteką odpowiada za to, co dzieje się w klubie, byli kibice „biało-niebieskich”. W epoce Czyża występowanie przeciw decyzjom podejmowanym przez władze Dynama było dla nich niemal codziennością. Czymś równie oczywistym, jak przygotowanie oprawy na kolejny mecz. Wkład i zaangażowanie właściciela doceniali, ale jednocześnie widzieli, że pod jego rządami klub zmierza donikąd, nie rozwija się, a raz po raz dzieją się w nim rzeczy po prostu szokujące. Już w 2007 r. część kibiców próbowała odbić klub z rąk Czyża, interweniując w tej sprawie u prezydenta Łukaszenki. W otwartym liście podkreślali, że osiągane przez Dynamo wyniki są niewspółmierne do obietnic, karuzela trenerska kręci się z większą prędkością niż mogą rozwinąć sportowe samochody właściciela, z nieznanych przyczyn rozformowano sieć klubów satelickich, a akademia przestała taśmowo produkować piłkarzy dla reprezentacji narodowej, co przez wiele lat było największą chlubą klubu. I tyle. List poszedł w eter, ale nie przyniósł spodziewanych efektów. Kibice najzwyczajniej w świecie trafili pod zły adres.
Portfel Łukaszenki
Jakakolwiek ingerencja prezydenta Białorusi w kwestie związane z Dynamem Mińsk była niemożliwa z prostego powodu – Łukaszenkę i Czyża łączyły relacje tak bliskie, że właściciel potężnej, wielobranżowej kompanii „Trajpł” uchodził wręcz za ulubieńca „Baćki”. Wielu obserwatorów biznesową działalność Czyża stawiało za wzór tzw. nadwornego kapitalizmu, czyli prowadzenia kolejnych interesów za zgodą i pod czujnym okiem rządzącego, który dodatkowo roztacza nad inwestorem parasol ochronny w zamian za co partycypuje w zyskach. Prosty i klarowany układ. A jednocześnie odpowiedź na pytanie, jak to możliwe, że Czyż zmienił w złoto prawie wszystko, czego dotknął.
(źródło: https://commons.wikimedia.org)
Biznesową działalność rozpoczął w 1992 r., zaraz po tym, jak na własną prośbę zwolnił kierownicze stanowisko w Mińskich Zakładach Traktorowych. Czyżowi nie podobał się dość prymitywny sposób zarządzania tak dużym przedsiębiorstwem. W przeciwieństwie do dyrekcji chciał iść z duchem czasu, być gotowym i otwartym na zmiany oraz nowe technologie. Odszedł z czystej bezsilności, odgrażając się, że nigdy więcej nie podejmie pracy w sektorze państwowym, i z miejsca wziął się za rozkręcanie własnego biznesu. - Wynająłem pokój niedaleko kinoteatru „Mir”, siebie zrobiłem dyrektorem, zatrudniłem księgowego. Pierwsze próby przyniosły sukces - zarobiłem 1,5 tys. dolarów na sprzedaży wódki. Zebrałem kapitał początkowy i zacząłem sprzedawać do Rosji dywany z Brześcia. I tak jakoś się zaczęło... - wspominał swoje początki na łamach portalu Pressball.by
Z czasem zaczął stawiać w biznesie bardziej zdecydowane kroki. Po wódce i dywanach przyszedł czas na wino musujące i okna PCV. Prężna działalność w tej ostatniej branży pozwoliła mu wybić się ponad finansową przeciętność. W 1995 roku należąca do Czyża firma „Trajpł” wygrała przetarg na dostawę i wymianę okien oraz drzwi w budynku głównego dworca kolejowego w Mińsku. Dalej poszło jak po sznurku. Biblioteka Narodowa, dworce autobusowe, lodowiska – wszędzie tam „Trajpł” dostawała zlecenia, dzięki czemu rozwijał się w bardzo szybkim tempie.
Na przestrzeni lat wokół „Trajpłu” powstała rozbudowana sieć działających w różnych branżach spółek-córek. Związane z Czyżem przedsiębiorstwa realizowały między innymi wielkie inwestycje budowlane – od hipermarketów po potężne kurorty narciarskie. Prawdziwą gratką był projekt dla ministerstwa obrony (budowa mieszkań dla pracowników białoruskiego MON-u, która ruszyła w 2008 roku), w zamian za co firma Czyża otrzymała wiele atrakcyjnych gruntów w Mińsku i na obrzeżach stolicy. Załamanie na rynku sprawiło jednak, że zyski ze sprzedaży nieruchomości nie były tak duże, jak początkowo szacowano. Ale głęboko zakorzeniony w różnych sektorach „Trajpł” i bez tego generował wysokie przychody. Intuicja, wyczucie rynku i znajomości sprawiły, że Juryj Czyż pojawiał się akurat tam, gdzie dało się nieźle zarobić. Nieważne, czy chodziło o produkcję materiałów budowlanych, turystykę, gastronomię, sprzedaż detaliczną, farmaceutykę, transport czy rolnictwo. Czyż był po prostu wszędzie. Nic dziwnego, że z czasem zaczęto nazywać go najbardziej wpływowym białoruskim biznesmenem.
Ale nawet tak rozległa działalność nie przyniosłaby choćby połowy wpływów, które posiadł, gdyby nie wydarzenia, do których doszło w czasie drugiej kadencji Aleksandra Łukaszenki. W wyniku potężnych czystek biznesowych w najbliższym otoczeniu prezydenta zwolniło się kilka atrakcyjnych miejsc, a ze wszystkich nowych graczy zaproszonych do stołu, to właśnie „Trajpł” prezentował się najokazalej. Szereg przeprowadzonych z polecenia Łukaszenki przetasowań sprawił, że firma Czyża dostała przyzwolenie na rozpoczęcie działalności związanej z importem rosyjskiej ropy, jej obróbką i wytwarzaniem produktów naftowych. To specyficzne wyróżnienie oznaczało nie tylko promocję do biznesowej pierwszej ligi, ale też gwarantowało swego rodzaju immunitet, strażnikiem którego był najważniejszy człowiek w państwie. Ten sam, na którego jeszcze w 1995 roku, Czyż narzekał w mediach, sugerując, że to przez władzę nie może odpowiednio rozwinąć swojego biznesu.
Oczywiście poza dodatkowym prestiżem biznesmen w znaczący sposób zyskał finansowo. Działając w branży naftowej robił interesy z co najmniej pięcioma tuzami z przygotowywanej przez „Forbes'a” listy 100 najbogatszych ludzi świata. Wśród jego współpracowników znalazły się tak ważne holdingi jak „Łukoil”, „Gazprom-Nieft” czy „Basznieft”. Z tym ostatnim podpisał zresztą wart niemal 4,5 miliarda dolarów kontrakt życia, w ramach którego „Trajpł” miał eksportować produkty „Basznieftu”. Umowa nie została jednak nigdy zrealizowana, bo w czasie, gdy Czyż dogadywał ostatnie szczegóły, Unia Europejska wpisała jego nazwisko na listę osób objętych sankcjami. Tym samym zamrożone zostały wszystkie europejskie aktywa należące do biznesmena, jego firm (głównie „Neonafty”), a nawet Dynama Mińsk.
Powody takiej decyzji były oczywiste. Juryj Czyż od dawna figurował na czarnej liście biznesmenów wspierających reżim Aleksandra Łukaszenki, z którymi UE nie chciała mieć nic wspólnego. Co prawda kraje, w których „Trajpł” inwestował swoje pieniądze - Słowenia, Litwa czy Łotwa - próbowały się sprzeciwiać, ale skutek tych protestów był żaden. Zresztą bliska znajomość właściciela Dynama z prezydentem Białorusi była na tyle oczywista, że nałożenie na Czyża całego szeregu sankcji było czymś całkowicie spodziewanym. W końcu nie każdy dostępuje zaszczytu, by ramię w ramię z Łukaszenką, w dodatku w błysku fleszy, kosić trawę w prezydenckiej rezydencji czy wspólnie zbierać arbuzy. I nie każdy może trafić na krótki spis najbogatszych ludzi w kraju pieszczotliwie nazywanych „portfelami prezydenta”.
Nadzorowany przez samego Łukaszenkę proces rekrutacyjny nie jest zbyt skomplikowany. Wystarczy, że płacisz, im więcej tym lepiej. A płacić muszą praktycznie wszyscy, jeśli chcą utrzymać się na powierzchni prywatnego biznesu, który – w porównaniu z sektorem państwowym – przynosi dużo wyższe dochody. Na Białorusi sektor prywatny jest jednak bardzo wąski, własna działalność zajmuje około 20% całego rynku. Całość bardzo wnikliwie kontroluje Łukaszenka, który zawsze rozumiał, że dla utrzymania władzy, konieczne jest ujarzmienie prywatnego biznesu. Białoruscy przedsiębiorcy stoją przed prostym wyborem. A jeśli, wzorem Czyża, faktycznie chcą coś znaczyć i otrzymać posiadłość w Drozdach, „carskiej wsi” prezydenta, muszą odznaczać się wyjątkową hojnością.
Zmierzch faworyta
Wielkopański gest nie gwarantuje jednak dożywotniej nietykalności. Prędzej czy później każdy z prywaciarzy, nawet jeśli tak jak Juryj Czyż jest uważany za ulubieńca Łukaszenki, zostaje odtrącony i zdegradowany. Początek końca właściciela „Trajpłu” zaczął się mniej więcej w listopadzie 2015 r., tuż po tym jak Unia Europejska zdjęła z niego obowiązujące od 3,5 roku sankcje. Nieco wcześniej, w sierpniu, białoruski KGB zatrzymał najbliższego współpracownika Czyża, Władimira Japrincewa i jego syna Kazbeka. Japrincew starszy, w przeszłości utytułowany sambista, został oskarżony o próbę wytransferowania za granicę kilkudziesięciu milionów dolarów, co w białoruskiej rzeczywistości jest najpoważniejszą przewiną. Oznaczającą de facto wystąpienie przeciw władzy
Jak okazało się po czasie, rękę do zatrzymania Japrincewa przyłożył nie kto inny, jak Juryj Czyż, który popadł w ostry konflikt ze swoim współpracownikiem. Jego przedmiotem był stawiający pierwsze kroki w biznesie Kazbek Japrincew. Młodziak nie radził sobie zbyt spektakularnie, jego firma generowała długi i żeby się utrzymać się wystawiała lewe listy intencyjne. Oczywiście na papierze firmowym holdingu „Trajpł”. Czyż nie miał żadnych oporów, aby donieść komu trzeba o podejrzanych działaniach nieuczciwego wspólnika. Gdyby wiedział, że badający sprawę Japrincewa śledczy zainteresują się również jego działalnością, być może postąpiłby inaczej.
(źródło: Twitter)
Finałowy akt spektaklu z Czyżem w roli głównej rozegrał się 11 marca 2016 r. Biznesmen od jakiegoś czasu czuł, że sytuacja całkowicie wymknęła się spod kontroli. Nie widział dla siebie żadnej nadziei i zdawał sobie sprawę, że najważniejsze decyzje tym razem zapadały za jego plecami. Nie mając innych alternatyw, podjął szaleńczą próbę ratowania się ucieczką. Kalkulacje były proste. Wystarczyło przekroczyć granicę z Polską, potem ruszyć dalej na zachód i może uda się zatrzymać wolność. Trzeba było się śpieszyć, więc w stronę granicy mknął z prędkością 220 km/h. Na próżno, bo służby zareagowały błyskawicznie. Wdrożona specjalnie dla zatrzymania przedsiębiorcy operacja „Przechwyt” przebiegła bez najmniejszych problemów. I chociaż Walerij Wakulczyk, szef KGB, zapewniał później, że to on wymyślił i nadzorował całą akcję, to nikt nie miał wątpliwości, kto zawczasu udzielił mu swojego błogosławieństwa.
Powody aresztowania Czyża do dziś pozostają niejasne. Na specjalnej konferencji prasowej Wakulczyk informował, że podobnie jak w przypadku Japrincewa, poszło o transfer kapitału do obcego kraju i dodatkowo unikanie płacenia podatków. Według rewelacji szefa KGB, Czyż założył w Moskwie specjalną firmę, której najpierw sprzedał prawa do znaku handlowego „Trajpłu”, by następnie miesiąc w miesiąc płacić za możliwość używania owego znaku. Trafiające na konto pieniądze co do centa wypłacał jedyny pracownik firmy i w całości przekazywał swojemu szefowi, który w ten nielegalny sposób miał zarobić „miliardy rubli”.
Ale cała sprawa ma też drugie dno. Tajemnicą poliszynela pozostaje, że sankcje unijne i zastój gospodarczy dość mocno odbiły się na stanie posiadania Czyża i kompletnie rozłożyły kilka nieźle zapowiadających się inwestycji, na przykład budowę ekskluzywnego hotelu w Mińsku. W kryzysowej sytuacji Czyż miał szukać pomocy u rosyjskich biznesmenów, którzy wsparli go kilkunastoma milionami dolarów. Problem w tym, że oczekiwali szybkiego zwrotu pożyczki, a z tego ich dłużnik nie mógł się wywiązać. O sowich problemach poinformowali więc samego Władimira Putina. Ten z kolei interweniował u Aleksandra Łukaszenki, który postawił na Czyżu krzyżyk i definitywnie zakończył jego epokę.
Dwa światy, jeden cel
Osobiste i biznesowe problemy Czyża w dużym stopniu przełożyły się na funkcjonowanie Dynama Mińsk. Po kilkunastu tłustych latach przyszedł czas na cięcie kosztów i wdrożenie wariantu oszczędnościowego na praktycznie wszystkich szczeblach. Mocarstwowe ambicje zdezaktualizowały się w mgnieniu oka.
Proces wprowadzania klub w zupełnie nową rzeczywistość rozpoczął jeszcze Juryj Czyż, który był zbyt blisko władzy i miał zbyt szerokie kontakty, by z pewnych rzeczy tak po prostu nie zdawać sobie sprawy. Czując, że pętla wokół jego szyi zaciska się coraz mocniej, zdecydował się na ruchy, które docelowo miały zapewnić klubowi płynność finansową, gdyby właściciel z jakichś powodów został odcięty od swoich źródeł. Zaczęło się oczywiście od sprzedaży najbardziej wartościowych zawodników. Problemów ze zmianą pracodawcy nie robiono też tym, którzy sportowo nie sprawiali wrażenia niezastąpionych, a zarabiali naprawdę godnie. Do tego doszły cięcia w administracji, zwolnienia w sztabie trenerskim i rozwiązanie satelickiego klubu Bierioza 2010. Jak z nieba spadły też 3 mln euro premii od UEFA za występy w Lidze Europy, wcześniej zamrożone w wyniku nałożenia na Czyża sankcji.
(źródło: Twitter)
Dopięcie budżetu i zagwarantowanie klubowi przetrwania na przestrzeni całego sezonu 2016 było nadrzędnym celem Czyża i jego współpracowników. Wynik sportowy z konieczności zepchnięto na dalszy plan. Zresztą w lidze tak przeciętnej, jak białoruska, nawet mocno osłabione względem wcześniejszych sezonów Dynamo na starcie rozgrywek uchodziło za jedną z mocniejszych drużyn. A skoro tak, to pytanie o to, dlaczego klub Czyża nie był w stanie zdominować rozgrywek w w swoich najlepszych czasach, tylko zyskało na znaczeniu.
Za odpowiedź niech posłużą wypowiedzi Roberta Maaskanta i Sergieja Hurenki (zanim został trenerem, był dyrektorem sportowym), którzy pracowali w Dynamie w różnych okresach. Mimo to ich wnioski i spostrzeżenia są do siebie łudząco podobne. - Wydaje mi się, że zbyt dużo ludzi rozmawia z właścicielem. Każdy z nich ma inne pogląd, i każdy próbuje dopchać się do Czyża ze swoimi pomysłami, uwagami co do pracy trenera, który dostaje tu zbyt mało czasu. 3-4 miesiące i na tym koniec. Myślę, że trzeba dać trochę więcej, a przede wszystkim Juryj Czyż powinien sam oceniać, jak pracuje trener. - oceniał Holender na łamach portalu by.tribuna.com. W bawełnę nie owijał również Hurenka. - Byłem dyrektorem sportowym, a dokładniej – konsultantem do spraw. sportowych. Uważam, że tak powinno nazywać się moją funkcję, ponieważ, żeby być dyrektorem sportowym, musiałbym podejmować jakieś decyzje. A żadnej znaczącej decyzji nigdy nie podjąłem.
Taki sposób zarządzania klubem przypomina Polonię Warszawa z czasów Józefa Wojciechowskiego. Liczne grono klakierów i podpowiadaczy próbujących dostać się w łaski szczodrego właściciela w obu przypadkach odegrało istotną rolę w postępującym procesie wewnętrznej dezorganizacji. Czyż i Wojciechowski oczywiście również nie są bez winy, ale w ich przypadku za okoliczność łagodzącą można przyjąć brak znajomości mechanizmów, którymi rządzi się profesjonalny futbol. Jako wzięci przedsiębiorcy byli święcie przekonani, że rozwiązania stosowane w biznesie, da się z powodzeniem przenieść do świata piłki. Że trzeba działać szybko i zdecydowanie, a konkurencję można wyprzedzić wykładając na stół duże pieniądze. Gdyby trafili na ludzi rozeznanych w branży piłkarskiej, z odpowiednim doświadczeniem, to niewykluczone, że obaj odnieśliby pożądany sukces, na który przecież solidnie się wykosztowali. W przypadku Czyża mowa o 65 milionach dolarów. Za jedno mistrzostwo kraju, jeden puchar i dwa awanse do fazy grupowej LE.
Sposób, w jaki Juriyj Czyż kierował Dynamem, dziwi tym bardziej, że przecież tuż za miedzą miał najlepszy z możliwych przykładów na to, jak rozsądnie budować klub dominujący na swoim podwórku i umiejący zaznaczyć swoją obecność na europejskich salonach. Mowa oczywiście o BATE Borysów, które z Anatolijem Kapskim u sterów wyprzedziło o kilka długości konkurencję i wbrew panującym w białoruskiej piłce tendencjom powoli, bo powoli, ale stale sunie do przodu.
Kapski, kompletne przeciwieństwo Czyża, ponad emocjami stawiał zdrowy rozsądek. Cierpliwość i stabilizację uważał za pierwszy krok do sukcesu. Trenerów zmieniał tak rzadko, że ktoś nieuważny mógłby wręcz pomyśleć, że w ogóle tego nie robi. W uporządkowanym świecie Kapskiego wszystko miało swoje miejsce i czas, a każdy ze współpracowników dokładnie znał swoją rolę. Dzięki takiemu podejściu, mając dużo mniejsze możliwości, nie mówiąc już o wsparciu władz najwyższego szczebla, na które Czyż mógł przecież liczyć, Kapski zbudował od podstaw bardzo przyzwoity klub, który dość regularnie gra w Lidze Mistrzów. Innymi słowy, zrealizował dokładnie ten sam cel, który jego konkurent stawiał sobie za punkt honoru.
Łatwo przyszło, łatwo poszło
Ostatnie lata dla Dynama Mińsk i jego kibiców mają słodko-gorzki smak. Z jednej strony od 2016 roku klub tylko raz wypadł z ligowego podium, z drugiej znaczących sukcesów jak nie było, tak nie ma. Klub dwa lata temu niby dostał do dyspozycji nowoczesny stadion, ale raczej nieprędko będzie miał co na nim świętować. Zmienił się też właściciel który jest zdecydowanie mniej hojny od poprzedniego. Patrząc jednak na to, jak głupio pieniądze wydawał Juryj Czyż, może to i dobrze? Wpływy w Dynamie biznesmen bezpowrotnie utracił w maju 2019 roku. Miński sąd uznał wówczas, że akcje klubu, które Czyż nabył 20 lat wcześniej, zostały wyemitowane nielegalnie, więc nielegalny jest też właściciel. Tym samym Dynamo stało się miejskim klubem, a dobrodziej, który wpakował w „biało-niebieskich” kilkadziesiąt milionów dolarów skończył na śmietniku historii jako uzurpator.
Czyż, choć stracił większość wpływów, był dobrze poinformowany o tym co się święci. Dwa miesiące przed rozprawą w akcie desperacji próbował sprzedać klub… samemu sobie - „Trajpł” miał oddać „biało-niebieskich” innej firmie biznesmena za symboliczną kwotę. Ta operacja została jednak zablokowana i finalnie upadłemu krezusowi nie udało się utrzymać Dynama. Zrządzeniem figlarnego losu klub stracił w sposób bardzo podobny do tego, który pozwolił mu przejąć w nim władzę. W 1999 roku ówczesny właściciel Dynama, Jauhen Chwastowicz, mimo licznych nacisków nie chciał ustąpić ze stanowiska. Wówczas, w trakcie sezonu, grupa cwaniaków na czele z Łukaszenką i Czyżem, dokonała ordynarnego wrogiego przejęcia, zakładając nową spółkę o nazwie „Dynamo-Mińsk”, która wkrótce zastąpiła w lidze prawdziwe Dynamo. Nowym właścicielem został „Trajpł” reprezentowany przez Juryja Czyża.
Dlaczego po 20 latach Czyż podzielił los Chwastowicza? Przede wszystkim ze względów finansowych. Dawny faworyt Łukaszenki nie zdołał uporać się z konsekwencjami wydarzeń z 2016 roku i odbudować dawnej potęgi. Przez chwilę wydawało się, że jest blisko, był czas, że znów zaczął pojawiać się w otoczeniu prezydenta. Próby ponownego wejścia w poczet ulubieńców „Baćki” okazały się jednak nieskuteczne. Chcąc ratować, co tylko się da, Czyż kilkanaście miesięcy temu całkowicie wycofał się z futbolu. Nie chodził na mecze, nie angażował się. Dynamem rządził jego syn, Siarhiej. To na jego konto poszła wstydliwa porażka z Zenitem w eliminacjach Ligi Europy. „Biało-niebiescy” wygrali pierwszy mecz u siebie aż 4:0, by skompromitować się w rewanżu i przerżnąć aż 8:1 Do dziś przypuszcza się, że mecz Białorusi sprzedali mecz, a głównym podejrzanym jest oczywiście Czyż-senior.
Teorię o spisku byłego właściciela wzmacniają plotki dotyczącego rzekomego układu Czyża z Łukaszenką i jego świtą - biznesmen rzekomo potrzebował pieniędzy, aby spłacić długi podatkowe, za które trafił do aresztu. Z tego samego powodu stawał na głowie, żeby ożywić „Trajpł” przynoszący niegdyś wielkie zyski, ale kilka miesięcy temu musiał się poddać. W maju Juryj Czyż złożył do sądu wniosek o ogłoszenie upadłości. Jego długi szacuje się na około 65 milionów euro.
Dokładnie tyle, ile przez lata przepalił w Dynamie Mińsk.