Autor zdjęcia: Własne
Co los spuści, przyjąć trzeba
Dawno aż tak nie grzała mnie tzw. przerwa reprezentacyjna. W zasadzie dla mnie mogłoby jej teraz nie być. Nie wiem czy to kwestia odzwyczajenia się od kadry, której nie oglądaliśmy przez blisko 10 miesięcy, czy raczej tęsknota za rywalizacją klubową. Konkretnie tą w międzynarodowym wydaniu. Przerwana została w najbardziej ekscytującym dla nas momencie. W chwili, gdy nie wiemy, czy dalej jesteśmy beznadziejni, czy w końcu odbijamy się od dna.
Jest w tych pucharach coś romantycznego i urokliwego. Nawet pomimo że regularnie dostajemy w czerep. Na te mecze po prostu się czeka cały rok. Możliwość skonfrontowania się z taką Dritą Gnjilane czy innym Paide Linnameeskond (nie zmyśliłem tych nazw, przysięgam!) to jest sedno klubowej piłki nożnej. Często mecze reprezentacji, zwłaszcza te towarzyskie i w Lidze Narodów, nie wywołują u mnie takiego dreszczyku emocji i zniecierpliwienia jak teraz nawet starcia Lecha z Valmierą czy Legii z Linfield albo Piasta z Dinamem Mińsk.
Może to po prostu kwestia pożądania choćby drobnego sukcesu międzynarodowego naszych drużyn. Może rzecz tkwi w oczekiwaniu na jakikolwiek dowód, że z naszym futbolem klubowym nie jest aż tak źle, jak wskazywałby ranking. Niestety, jednak co rusz dostajemy przykłady, że gramy w europejskiej czwartej lidze. Że w sumie niewiele różnimy się od Litwinów, że nawet Liechteinstein z jednym zespołem grającym w pucharach jest w stanie z nami krajowo konkurować.
Co roku powtarzamy sobie, że gorzej być nie może i próbujemy sobie wmawiać, że tym razem jesteśmy przygotowani do pucharów lepiej niż w poprzedniej edycji.
Co roku.
Ale tym razem faktycznie mieliśmy powody ku optymizmowi. Nie patrzyliśmy w głównej mierze przez różowe okulary, a posiadaliśmy rzeczowe argumenty. Bo przecież, dajmy na to, Legia wywalczyła mistrzostwo na trzy kolejki przed końcem, nie zmieniła w końcu trenera, przeprowadziła dobre transfery, miała wiele czasu, by odpowiednio się przygotować do rywalizacji na Starym Kontynencie.
Przyszła jednak weryfikacja i znów okazało się, że legioniści na starcie sezonu mają splątane nogi. Że pod względem przygotowania fizycznego coś jest wyraźnie nie tak, jak powinno być. Wprawdzie mimo że gorliwie próbowali, nie byli w stanie odpaść już z Linfield, ale Omonia do ogórów nie należy i wykorzystała nieporadność podopiecznych Aleksandara Vukovicia. Nie rozumiem przy tym jednej, niezwykle ważnej sprawy – dlaczego Legia jak co roku szykuje formę na okolice października, wiedząc, że najważniejsze dla niej mecze są w sierpniu i wrześniu? W ostatnich latach wypadało akurat tak, że warszawianie jesienią już grali tylko na polskim podwórku, więc z tą formą i szeroką kadrą zostali raczej jak Himilsbach z angielskim.
Biorąc pod uwagę, że IV runda eliminacji do Ligi Europy będzie w tym roku dopiero 1 października, może wreszcie Legii uda się trafić z formą. Bo znów miała szczęście w losowaniu. Wprawdzie formalnie „wolnego losu” nie otrzymała, ale siłę przeciwnika w III rundzie łatwiej byłoby zmierzyć skalą łatwości niż trudności. Według Transfermarkt cały zespół Sileksu Kratovo wart jest tyle co Marko Vesović i przykładowy Kacper Kostorz. Kosowska Drita wyceniana jest zaś na dwóch Mateuszów Wietesków. Nie no, kuźwa, mimo najszczerszych chęci mistrz Polski nie ma prawa z nimi odpaść.
Tak słabego przeciwnika w tej rundzie eliminacyjnej Legia chyba nie miała nigdy w historii, w dodatku wylosowała mecz u siebie. Znów sprzyja jej szczęście, w zasadzie jak co roku. Problem jednak w tym, że warszawianie od 2016 roku nie potrafią z niego korzystać. Wydawało się, że z Dundalkiem w IV rundzie el. LM wykorzystali limit farta na najbliższe 10 lat, a wyszło na to, że była to dopiero zapowiedź następnych edycji. Najpierw jednak stołeczni wyłożyli się na Astanie i Sheriffie Tyraspol, a potem do listy wstydu dopisali jeszcze Spartaka Trnawa i Dudelange. Dość powiedzieć, że w każdym z tych przypadków gracze z Łazienkowskiej mieli wręcz autostradę przynajmniej do fazy grupowej LE. Zabrakło jej tylko w zeszłym roku, gdy los przydzielił Rangersów.
Dlatego też ważne jest nabijanie punktów do rankingu na tych słabszych, by przynajmniej nie tracić odległości do reszty Europy. Teraz też wystarczyło przejść bardzo przeciętną Omonię, by mieć przyjemne losowanie w III rundzie, co wydawało się wcześniej trudne do zrealizowania. Znów jednak wyniki wyżej notowanych zespołów ułożyły się po myśli mistrza Polski, a ten kolejny raz nie potrafił z tego skorzystać.
Wagi losowania nie deprecjonowałbym w żadnym wypadku. Ba, w przypadku naszych zespołów często jest ono kluczowe. Przeciwnik będący w zasięgu to na starcie przynajmniej 50% szans na awans. W II rundzie el. LE można było trafić przecież na AC Milan, Tottenham, VfL Wolfsburg czy Galatasaray. Nierozstawiony Piast przydzielony natomiast został do TSV Hartberg, które w żadnym wypadku nazwą nie straszy. Mniej szczęścia miał teraz Lech, ale jeśli uda mu się przełamać klątwę polsko-szwedzką, to w nagrodę dostanie łatwiejszego przeciwnika w III rundzie. Naprawdę trudno narzekać na niesprzyjający nam los. Tak też było w poprzednich latach. Nikt nie wmówi mi, że Dunajska Streda czy Riga FC to przeciwnicy z koszmarów. Pół Europy i jedna czwarta Azji chciałoby ich wylosować w ciemno, a my się na nich przewróciliśmy.
Koniecznie trzeba ograniczyć do minimum wpadki z tymi, z którymi realnie możemy powalczyć albo od których jesteśmy po prostu znacznie silniejsi na papierze. W przeciwnym razie nie odbijemy się od dna i będziemy tkwić w beznadziei. Za odpadnięcie Cracovii z Malmoe nikt nie będzie rugał, ale jedna Omonia w sezonie wystarczy. Paulo Coelho w „Czarownicy z Portobello” pisał, że „tam, gdzie los jest dla nas zbyt łaskawy, zwykle pojawia się otchłań, w którą w każdej chwili mogą runąć wszystkie marzenia”. Nikt trafniej nie zdiagnozował problemów polskich klubów w europejskich pucharach.
I Piast, i Lech są bez wątpienia w stanie awansować do kolejnej fazy. Jesteśmy jednak w takim położeniu, że wyeliminowania Hammarby czy Hartbergu nie będziemy traktowali jako obowiązku, ale jako miłą niespodziankę. Taką, jaką była postawa Piasta na Białorusi w starciu z Dinamem. Przyjeżdżał jako faworyt, ale jeszcze trzeba było to udowodnić na boisku, co dla naszych ekip jest zadaniem nieraz ekstremalnie trudnym. Piast jednak zrobił co miał zrobić, dziękujemy, do widzenia. Oczywiście, chcielibyśmy już w tym roku zobaczyć przynajmniej dwa zespoły w fazie grupowej Ligi Europy, ale to pozostaje raczej w sferze marzeń. Niech wejdzie do niej chociaż jedna ekipa, a to już będzie oznaka, że wychodzimy z końcowego otworu przewodu pokarmowego