Autor zdjęcia: Własne
Najgłośniejszy w historii rozwód, który nie nastąpił
Saga z Leo Messim w roli głównej dobiegła końca. No przynajmniej do końca tego tygodnia. Nie było to kino wysokich lotów, wprost przeciwnie i chyba na jakiś czas lepiej by było zdjąć ją z afisza.
Jestem na tyle dużym chłopcem, by doskonale wiedzieć, że w świecie wielkiej piłki, wielkich pieniędzy, jeszcze większych nadziei i jeszcze boleśniejszych zawodów, nic nie jest dane raz na zawsze. Jak to w życiu, im szybciej pozbędziemy się złudzeń, tym mniej będzie bolało.
No ale jasna cholera, wydawało się, iż związek Barcelony z Leo Messiego to coś ponad to wszystko. Coś wymykającego się wszelkim klasyfikacjom i cynicznemu spojrzeniu na futbolowo-korporacyjny świat.
Ostatnie trzy tygodnie były bardzo przykre. I to nie tylko dla sympatyków Blaugrany. Smutno się po prostu patrzyło z boku na ten cyrk, przerzucanie oświadczeniami, fochy. Ta saga była tak bardzo daleka od motta “Més que un club”, jak daleko od nominacji do Oscarów są filmy Patryka Vegi, za to zdecydowanie bliższa im poziomem.
Zdecydowanie łatwiej było trzymać stronę Messiego, rozumieć jego złość, frustrację. Facet był przyzwyczajony do grania zawsze o najwyższą stawkę, zdobywania trofeów, wybitnych partnerów u boku. Może przede wszystkim jednak świadomości, że nawet jeden słabszy sezon nie powinien przysłaniać oczu, bo lada moment nastąpi odbicie.
Teraz Leo tego nie czuje, słyszymy raczej krzyk rozpaczy.
Nie mogę jednak oprzeć się wrażeniu, że wszystko zostało rozegrano w sposób niesmaczny, nieelegancki. Być może na to w obecnej piłce, kontraktach wartych dziesiątki milionów euro, zwyczajnie miejsca już na to nie ma?
Skoro nawet związek Messiego z Barceloną doczekał się swoistej niebieskiej karty, to tutaj chyba naprawdę nie ma już co liczyć na choćby śladowe ilości futbolowego romantyzmu. A wiecie, co najgorsze? Na tapet trafił najgłośniejszy w historii rozwód, który nie nastąpił. Nie mam wielkich wątpliwości, że w tej historii wszystko, co najgorsze już za nami.