Autor zdjęcia: Własne
"Zibi, czyli Boniek": wykrzyczany pomnik ze słów
Przeczytałem kilkaset książek biograficznych. Raczej bliżej tysiąca niż dwustu. Przyznam jednak, że takiej jak ta Romana Kołtonia o Zbigniewie Bońku wcześniej nie miałem okazji wziąć na tapet. Wyjątkowość niekoniecznie jest tutaj jednak zaletą.
Tysiące przejechanych kilometrów, setki godzin rozmów…
Nie będę sadził przydługiego wstępu i wyjaśniał wam, kim są Zbigniew Boniek i Roman Kołtoń. Jesteśmy w końcu na stronie dla fanów futbolu, a nie Pudelku. Chociaż pewnie i tam nazwiska te obce nie są. Przynajmniej nie to prezesa PZPN, a niegdyś jednego z najlepszych piłkarzy świata.
Pozycja “Zibi, czyli Boniek” robi wrażenie. Liczy sobie 700 stron, z których niewielką część wypełniają zdjęcia oraz skany tytułów prasowych z przeszłości. Na pierwszy rzut oka widać, że Kołtoń wykonał ogrom pracy, kompletując tony materiałów źródłowych. Brawo.
Brawa należą się też autorowi za to, iż przygotowując biografię Bońka odbył chyba niezliczoną wprost liczba rozmów z ludźmi, którzy mieli kiedyś okazję poznać brązowego medalistę hiszpańskiego mundialu. Autor zdecydowanie nie poszedł po linii najmniejszego oporu. Przemierzył Polskę, aby dotrzeć do byłych trenerów czy klubowych albo reprezentacyjnych kolegów Bońka. W towarzystwie Marcina Lepy wybrał się też do Włoch, aby w drugiej ojczyźnie Zibiego zapoznać się z opiniami na jego temat, powspominać najważniejsze wydarzenia z przebogatej kariery głównego bohatera.
...tysiące zupełnie niepotrzebnych znaków
Czy wiecie, jaka pogoda towarzyszyła rywalizacji Widzewa z ŁKS-em w 1976 r.? Kto asystował Bońkowi w meczu z Ascoli? A może potrzebne wam oceny piłkarzy za mecz RTS-u czterdzieści lat temu z Odrą Opole?
Jeśli tak, znajdziecie te wszystkie informacje i tysiące innych zupełnie niepotrzebnych pierdół w “Zibi, czyli Boniek”. Kołtoń po niezbyt długim wstępie, w którym wprowadził nas w świat rodziny Bońka, jego lat szkolnych, przechodzi do wątku początku kariery piłkarskiej. Lekko wcale nie było, co czytamy na stronie 40.
"W 1971 roku Boniek został powołany do reprezentacji województwa. Ma piętnaście lat, ale jest wątły, drobny. Jedzie na obóz do Torunia przed spartakiadą młodzieży. Zjawia się tam dziewiętnastu chłopaków, a ostatecznie na zawody może jechać osiemnastu. I to właśnie Bońka skreślono! Opowiadał po latach:
- Wsiadłem więc w pociąg i wróciłem do domu. W drzwiach przywitał mnie zdziwiony ojciec. - powiedziałem. Ojciec popatrzył na mnie".
Wtedy akurat nie zmajstrował, ale faktem jest, że w karierze Bońka nie brakowało skandali. Był niepokorny, pyskaty, rozstawiał ludzi po kątach. Kołtoń wyciąga fragmenty prasy, w których apelowano do władz piłkarskich o utemperowanie rudowłosego zawodnika, najczęściej dodając jednak komentarze i kontrujące wypowiedzi, by prezesa PZPN-u usprawiedliwić.
...i miliardy wykrzykników!
Nie trzeba wielkiej błyskotliwości i przenikliwości, by wiedzieć jakie stosunki łączą Kołtonia z Bońkiem. Były redaktor naczelny “Przeglądu Sportowego” przyjaźnią z prezesem PZPN-u się chwali, stąd też nie może nas dziwić, iż wyszła mu pozycja bliższa kronice napisanej na życzenie Zibiego, niż przenikliwa, zróżnicowana biografia.
Niewiele jest tutaj krytyki Bońka, a już do rangi absurdu urasta fakt, że okres jego trenowania reprezentacji zajmuje mniej więcej tyle miejsca, co opis meczów Widzewa w lidze w marcu - dajmy na to - 1978 roku. Kołtoń przepisuje całe relacje z “Przeglądu Sportowego”, “Tempa”, raczy nas wiedzą na temat tego, jakie było podłoże na stadionie w - dajmy na to - Rybniku, ale niekoniecznie chce drążyć tematów związanych z meczem Polska - Łotwa w 2002 r. Jego prawo.
Co najgorsze jednak, autor przez całą długość książki krzyczy. Krzyczy cały czas. Wykrzyknikami posługuje się chyba na chybił trafił, co sprawia, że książka dość szybko zaczyna męczyć.
Umówmy się!, że sięgając po biografię Bońka, niekoniecznie najbardziej zależało mi, żeby czytać o meczu Widzewa z Wisłą Kraków w 1978 r. W szczegółach! I to tak ważnych, iż czasem trzeba je podkreślić aż trzema wykrzyknikami z rzędu!
Mam wrażenie, że albo wydawnictwo, albo redaktor książki zmęczył sią nią nie mniej niż czytelnicy i dlatego w drugiej połowie dzieła czytamy o zawodnikach, którzy rządzą i dzielą na boisku, pojawiają się coraz częściej literówki.
Przesyt, niedosyt, zmęczenie - wszystko naraz
Z ulgą przyjąłem koniec książki, co niekoniecznie jest dla tytułu pochwałą. Niestety za dużo tutaj wszystkiego. Wszystkiego poza spojrzeniem na Bońka z pozycji innej niż zauroczonego nim dziennikarza. Dziennikarza, dla którego Zibi to przyjaciel, wielki piłkarz, obrotny działacz, nietuzinkowy człowiek, a że postać kontrowersyjna, to mniejsza z tym, po co to zgłębiać?
Zdarzają się z rzadka fragmenty, gdy Kołtoń przytacza jakieś niekorzystne dla prezesa PZPN-u słowa (mocno wypowiada się o nim chociażby Janusz Kupcewicz), ale to wszystko ginie w morzu wykrzykników i opisów warunków pogodowych meczu z Szombierkami Bytom.
Nie spotkałem się wcześniej z biografią napisaną w taki sposób. To prawdziwa kopalnia archiwalnych materiałów, wywiadów. Dostajemy też lekcję historii, świetny opis układów-układzików, którymi rządził się nasz futbol za komuny. Jest też trochę o pieniądzach, ale w nienachalny sposób.
Trudno jednak tym wszystkim się cieszyć, gdy redakcja książki po prostu leży. Gdy dostajemy dzieło pokazujące głównego bohatera niemal bezkrytycznie. Dzieło napisane tak, jak gdyby Kołtoń za wszelką cenę chciał nam tę legendarność i wyjątkowość Bońka wkrzyczeć do głowy.