Autor zdjęcia: Xinhua / Pressfocus
Jaki ojciec taki syn? Federico Chiesa pisze swoją historię we Włoszech
„Zawsze byłem blisko wielkich klubów. Chcieli mnie w Interze, Juve i Milan też mi się przyglądały. Nigdy jednak do żadnego z nich nie trafiłem. Mogłem osiągnąć znacznie więcej” – mówił kiedyś Enrico Chiesa. Jego syn, Federico, kilka dni temu zrobił to, co nie udało się ojcu.
Enrico miał być dla Fiorentiny drugim Batistutą, Federico… drugim Chiesą. Przez 14 lat, które dzieliło odejście ojca do Lazio i debiut syna w pierwszym składzie La Violi, w Toskanii nadzieje na lepsze czasy można było co najwyżej lokować w Luce Tonim, albo Riccardo Montolivo. Po żadnym jednak nie spodziewano się tyle, co po Chiesie juniorze, który od dziesiątego roku życia przechodził szczeble w młodzieżowych zespołach na Artemio Franchi. Tifosi Fiorentiny oczami wyobraźni widzieli nawet, jak Federico będzie wznosił trofea. I pewnie będzie – ale już jako zawodnik Juventusu, bo w poniedziałek Stara Dama za ok. 50 mln euro rzutem na taśmę zamknęła deadline day kupnem jednego z największych talentów calcio.
Nie na sprzedaż – nawet za 100 mln
Chiesa to po włosku kościół i ten zbieg okoliczności świetnie zazębia się z historią naszego bohatera. Bo to, co działo się wokół Federico podczas jego pobytu we Florencji można podnieść nawet do rangi wiary. Kiedy w styczniu ubiegłego roku zdobył hat tricka w Coppa Italia przeciwko Romie (Fiorentina wygrała wówczas 7:1!), tifosi uwierzyli, że 23-latek jest jak nowy mesjasz, który podobnie jak ojciec w 2001 r. przywiezie do miasta Puchar Włoch. Kilka miesięcy później nowy prezydent Fiorentiny Rocco Commisso uwierzył, że wokół niego na lata scementuje zespół, deklarując nawet, że nie sprzeda go choćby na stole leżało 100 mln euro. Wreszcie, zbiorowa wiara owładnęła Toskanią, gdy Chiesa nie chciał przedłużyć kontraktu i coraz bardziej oddalał się od Fiorentiny. Każdy wierzył (albo chciał wierzyć), że jedna z największych pereł włoskiej piłki, tak jak przed rokiem, tak i teraz grzecznie podziękuje Interowi i Juventusowi. Modlitwy nie przyniosły skutku.
Italia to w końcu miejsce, w którym droga między sacrum i profanum w obie strony jest bardzo krótka. Wystarczyło kilkanaście miesięcy, by rzeczone 100 mln obniżono o połowę, a Commisso i dyrektor sportowy Daniele Pradè jednym chórem zaczęli śpiewać, że Ferderico przestał być bożkiem, a wręcz był balastem. Na dodatek niewdzięcznym balastem. „Nie możesz kontynuować związku, gdy miłość jest nieodwzajemniona. Prezes Commisso okazał mu naprawdę wiele miłości i chciał zatrzymać przy sobie. Ale to nie było możliwe. Ojciec Chiesy powiedział nam, że nie byliśmy brani pod uwagę, po prostu mieliśmy być pomostem do kolejnego etapu jego kariery. Do końca staraliśmy się zaoferować mu nowy kontrakt, ale w jego opinii nigdy nie było nawet pięciu procent szans, aby tak się stało” – skarżył się w ciągu ubiegłego tygodnia Pradè, dodając że błędem było powierzanie opaski kapitańskiej Federico w jego ostatnim meczu z Sampdorią.
Fiorentina w swojej historii przeżywała już podobny kazus dwie dekady temu. W 2000 r. to przywoływany Batistuta po dziewięciu latach gry we fioletowym trykocie odszedł do Romy w pośpiechu za scudetto, którego nie mógł dostać na Artemio Franchi, a było na wyciągniecie ręki na Stadio Olimpico. Kiedyś przyznał też, ze jedno mistrzostwo z Fiorentiną byłoby dla niego cenniejsze niż dziesięć z Juventusem czy Milanem, choć część tifosich i tak mu nie wybaczyła przeprowadzki do stolicy. Wtedy ich nowym idolem stał się Enrico Chiesa, który od razu po odejściu Batigola zmieścił się w jego kapelusz strzelając 27 goli w sezonie 2000/01. A teraz burzą pomnik jego syna, który opuszcza Florencję w zupełnie innym momencie kariery niż 31-letni wówczas Argentyńczyk.
Jak zarządzać karierą? Pokazują Chiesowie
Kariera to zresztą hasło, od którego zaczyna się większość debat o Federico Chiesie. I można odnieść wrażenie, że 23-latek, jak na Włocha przystało, podchodzi do niej dosyć makiawelistycznie. John Hooper w swoim reportażu pt. „Włosi” nakreślił charakterologiczny podział mieszkańców Italii na dwie grupy: fessi i furbi, z których ci pierwsi mają zasady, a drudzy cele. Jeśli przyjąć jego nomenklaturę, Federico trzeba zaliczyć do furbich.
Jasnym jest, że Fiorentina nie była w stanie dać Chiesie chwały (poza Florencją), ani on sam w pojedynkę – w co niektórzy wierzyli – zapełnić jej gabloty. Musiał w końcu opuścić środowisko piłkarskie, w którym dorastał, i które niejako same nauczyło go dystansu do sentymentalnych decyzji. Bo wbrew pozorom droga Chiesy do zespołu A La Violi nie była usłana różami i nie mógł też liczyć na wpływy ojca. Albo inaczej – mógł, ale zupełnie w inny sposób. Gdy w nastoletnim wieku przez filigranową budowę ciała i słabo rozwijającą się technikę trenerzy zesłali go do młodszego zespołu U-15, Enrico od razu kazał synowi zastanowić się nad przyszłością także poza boiskiem. Federico podobno do tego stopnia uwierzył w swoje słabości, że rozważał w ogóle nie uprawiać futbolu profesjonalnie. Postawił na edukację – zapisał się do International School of Florence, w której pobierał lekcje w języku angielskim, a potem zaczął studia na uniwersytecie. Jeszcze zanim kariera nabrała kolorów, zaczął tworzyć plan B. Całe szczęście, nie musiał go wdrażać.
Jak sam podkreślił: „Gdybym nie trafił do poważnej piłki, wykształcenie otworzyłoby mi wiele innych drzwi”. Wreszcie jednak poznano się na jego talencie, a i sami szkoleniowcy uderzyli się w pierś odkrywając, że Chiesa nie musi tak jak ojciec zajmować się głównie zdobywaniem bramek (Enrico w końcu zdobył ich w Serie A aż 139) jako środkowy napastnik. Ktoś wpadł na pomysł, że Federico to dobry materiał na skrzydłowego w stylu Guardioli: w głębi pola grającego wertykalnie, a nieco bliżej pola karnego bez wikłania się w pozbawione gwarancji sukcesu dryblingi. To wszystko związane było z jego boiskową charakterystyką: 23-latek obdarzony jest dokładnym pierwszym podaniem i niesamowitą wizją gry, podczas gdy bezpośrednia gra z dryblingami i strzałami z dystansu są jego piętą achillesową. Na podstawie statystyk Opta i Soccerment Research wyliczono, że właśnie w tych ostatnich elementach wyniki Chiesy wypadają blado na tle najlepszych skrzydłowych w pięciu najsilniejszych ligach Europy. Statystycy stwierdzili w swoim raporcie (za Soccerment), że jego próby uderzeń z dystansu są większym zagrożeniem dla własnego zespołu, niż dla przeciwnika. Bo często rywal je blokował, po czym przystępował do kontry.
WŁOSI POKONAJĄ POLAKÓW? ZAREJESTRUJ SIĘ W BETSAFE I SPRAWDŹ KURSY!
Postawienie na szkołę opłaciło się także Chiesie na boisku. Dyrektor generalny Fiorentiny, Joe Barone, zdradził tej wiosny, że po skrzydłowego zgłosił się zaciąg angielskich klubów, które potrzebowały zawodnika o podobnej charakterystyce, a jednocześnie takiego, który z marszu zaaklimatyzowałby się na Wyspach. Atutem Federico miało być to, że cała jego edukacja odbywała się w języku Szekspira i nie sprawiał wrażenia stereotypowego południowca, któremu będzie tęskno za Italią. Temat jednak ucichł – może kiedyś wróci?
Odpowiedni ludzie, w odpowiednim czasie
Podejmowanie odważnych decyzji i pokora – w kontekście Federico Chiesy o tym wszystkim była mowa powyżej. A trzeba dodać jeszcze jedno: 23-latek nie tylko rozsądnie zarządza swoją karierą, ale też wspomagają go w tym odpowiedni ludzie. Na samej górze tej hierarchii stoi oczywiście ojciec Enrico – wziął we własne ręce losy syna, który za namową taty bardzo długo wykręcał się od najęcia agenta. Wreszcie zdecydował się powierzyć część swoich spraw Fali Ramadaniemu, któremu od mniej więcej roku jest bardzo blisko do Juventusu. Związane to było z innym jego klientem, Maurizio Sarrim. Były już trener Starej Damy zawdzięcza mu m.in. to, że niezwykle sprawnie pozamykał jego kontraktowe sprawy w Chelsea i z dnia na dzień mógł objąć stery w Turynie. Sarriego już tam jednak nie ma, a Ramadani z rodem Chiesów właśnie wykonują kolejny krok w głąb środowiska bianconerich. Co więcej, Ramadani i Enrico zdaje się, że nadają na tych samych falach – media we Włoszech nie raz rozpisywały się, że sprawy zawodowe syna często wspólnie załatwiają agent i ojciec.
Enrico Chiesa zatroszczył się też o to, by synowi nie zabrakło zapału podczas zgrupowań reprezentacji Włoch, na które zapraszany jest stale od początku kadencji Roberto Manciniego. Na marginesie, selekcjoner Squadra Azzurra to jedyny człowiek, który był trenerem i dla Enrico, i dla Federico, bo to właśnie on przez moment prowadził tego pierwszego… we Fiorentinie i Lazio, a teraz opiera kadrę na młodszym z Chiesów. Mancini zresztą nie ukrywa, że często jest w kontakcie z ojcem swojego zawodnika: „Rozmawiałem z Enrico: powiedz mu (Federico – przyp. red.), żeby się wyluzował. Jest piłkarzem, gra w piłkę – nie każdemu się to zdarza. Ma przywilej”. Albo: „Rozmawiałem z Enrico przed świętami. Poprosiłem, żeby przekazał Federico, że ma strzelać więcej goli. To w końcu bardzo ważne dla skrzydłowego”.
Ktoś z boku mógłby pomyśleć, że w gruncie rzeczy Federico Chiesa ma… przechlapane. Że od dłuższego czasu jego kariera kręci się wokół seniorów. Bo nie dość, że we Fiorentinie musiał mierzyć się z ciągłymi porównaniami do ojca, to jeszcze w reprezentacji Mancini wisi na telefonie z Enrico. Podobnie może być w Juventusie, w którym Federico będzie dzielić szatnię… z kolegą ojca z super Parmy, która w 1996 r. wygrała Puchar UEFA. Mowa oczywiście o 42-letnim Gianluigim Buffonie, który raz wyznał, że jak zobaczył Chiesę juniora na boisku, to chciał kończyć z piłką. A teraz cieszy się z transferu nowego kolegi: „Czekam na ciebie w szatni, wnusiu!” – żartował po ogłoszeniu odejścia Federico z Florencji do Turynu.